The Cure - Songs Of A Lost World
- Kategoria: Rock
- Ludwik Jasiński
Swego czasu grywałem w kilku zespołach na gitarze. W jednym z nich basista zażartował - "Rozpadnijmy się i powróćmy w legendarnym składzie, wtedy nasza płyta rozejdzie się jak świeże bułki!". Jak się tak zastanowić nad tym żarcikiem, to jest w nim bardzo dużo prawdy. Comebacki zdarzają się słynnym muzykom częściej, niż nam się wydaje i zawsze towarzyszy im znakomita sprzedaż płyt, biletów i wzmożone zainteresowanie słuchaczy. Wielu artystów nie potrafi zejść ze sceny i mimo obietnic definitywnego końca kariery, powraca po kilku latach. Inni kończą działalność i milczą nawet dekadę, aby nagle wyskoczyć zza rogu na niespodziewających się niczego fanów. Podczas ostatniej fali takich powrotów, która ciągnie się notabene już od zeszłego roku, przypomnieli o sobie najróżniejsi artyści, od legend takich jak The Beatles, Rolling Stones i Deep Purple, aż po britpopowe tuzy pokroju Blur czy Oasis. W świetle ostatnio odkrytych, nieznanych kompozycji Mozarta i Chopina, można by nawet zażartować, że i oni podłączyli się pod ten trend. O ile zespół jest jeszcze w stanie nagrać coś ciekawego, a wokalista po tak długim czasie daje radę zaśpiewać swoje partie, to absolutnie nie mam problemu z takimi powrotami po latach. Tak jest choćby w przypadku opisywanego dzisiaj The Cure. Absolutny gigant brytyjskiego new wave'u lat osiemdziesiątych wydaje nowy album po 16 latach! I chociaż lider zespołu - Robert Smith - wygląda obecnie jak karykatura samego siebie i przypomina raczej czyjąś babcię niż Edwarda Nożycorękiego, na którego poniekąd stylizował się za młodu, to wokalnie powala na kolana i brzmi identycznie jak 40 lat temu! Zresztą, zespół cały czas aktywnie działa koncertowo i pokazuje topową formę. Dlatego byłem niezwykle podekscytowany perspektywą nowego krążka i z niecierpliwością wyczekiwałem pierwszego listopada.
Jesienna aura idealnie zgrywa się z wisielczym, nostalgicznym i prowokującym do zadumy klimatem, który zionie z twórczości zespołu z zachodniego Sussex. Tak, jak wspomniane we wstępie Blur i Oasis ścierały się przez lata na brytyjskiej scenie o to, kto tworzy bardziej beatlesowskie i wpadające w ucho kompozycje, tak The Cure ścierało się z The Smiths w batalii na depresyjny new wave, przyprószony od czasu do czasu weselszą piosenką. Osobiście nie przepadam za ekipą Morrisseya (i nim samym) i jakkolwiek doceniam działalność i wkład The Smiths w historię muzyki, to skład The Cure jest zdecydowanie bliższy memu sercu. Powodów ku temu mam kilka, ale chyba najistotniejszym z nich jest fakt, iż lubię czasem zatrzymać się i oddać kontemplacji przy wyjątkowo mrocznej, ambitnej i depresyjnej muzyce. Już na samym początku naszej przygody z nowym krążkiem, dostajemy po twarzy wymownymi przenośniami, skłaniającymi do refleksji. Wszystko za sprawą tytułu, który możemy przetłumaczyć jako "Pieśni Zgubionego Świata". Jeśli to zdanie jeszcze nie wprawiło was w zamyślenie, to może zrobi to sama okładka. Na czarnym tle widnieje głowa posągu, która - zniszczona i potrzaskana - leży na boku. Z początku sądziłem, że to pozostałości jakiegoś greckiego dzieła, jednakże okazuje się, że to twór autorstwa słoweńskiego rzeźbiarza Janeza Pirnata, "Bagatelle". "Songs Of A Lost World" miał oryginalnie ukazać się w 2019 roku. Czy warto było czekać?
Zdecydowanie, ale po kolei. O tym, że nowa płyta The Cure to olbrzymie wydarzenie może świadczyć fakt, że wydano ją w aż ośmiu fizycznych wersjach! Do dyspozycji mamy więc warianty kompaktowe, winylowe, a nawet... kasetowe. Srebrnokrążkowe wersje są dwie - albo kupujemy klasyczne wydanie na pojedynczej płycie, albo specjalne, trzypłytowe, gdzie na drugim CD znajdziemy wersje instrumentalne, a trzecia płyta to Blu-ray Audio z dźwiękiem Hi-Res. Wydanie na kasetach magnetofonowych ma również dwie odmiany - zwykłą na pojedynczej kasecie, oraz specjalną na podwójnej, gdzie druga kaseta to znowu instrumentale. Na koniec zostawiam opis winyli, ponieważ tutaj mamy aż cztery smaki do wyboru i sytuacja jest nieco skomplikowana. Możemy kupić klasyczną, czarną płytę, specjalną edycję na białym krążku, edycję limitowaną na analogu szarym w ciapki lub podwójną na 45 obrotów, zmasterowaną w technologii half-step. Oczywiście całości możemy również posłuchać na serwisach strumieniowych, gdzie została opublikowana w jakości 96 kHz przy 24 bitach.
Szkoda tylko, że wersje analogowe zostały bardzo dziwnie wydane. Zupełnie nie wiem, dlaczego niektóre z nich zostały zmiksowane przez Berniego Grundmana i Briana Lucey'a (czarny i biały winyl), a inne przez Milesa Showella (szary i podwójny winyl). Zakładam, że miało to nieco przypominać zabieg znany z ostatniego albumu Petera Gabriela "I/O", gdzie mogliśmy wybrać pomiędzy "jasnym" i "ciemnym" miksem. Problem w tym, że tam poszczególne warianty były klarownie oznaczone, a tutaj nie bardzo. Niezależnie od tego, pomysł na takie zabawy i tak uważam za słaby, ponieważ wolałbym otrzymać jeden, "oficjalny", zatwierdzony przez wykonawcę miks, który jest zrobiony raz, a porządnie. Tutaj z kolei trudno dociec, która wersja - czy ta przygotowana przez duet Grundman/Lucey, czy ta od Showella - jest tą ostateczną. Ciężko również zorientować się, kto wykonywał miks cyfrowy na kompakty i streaming, a kto ten umieszczony na kasetach MC. Dodatkowym wydawniczym strzałem w stopę jest wytłoczenie wszystkich wersji winylowych na tak zwanych "ekowinylach" wykonanych z bioplastików. Nie słyszałem, jak takie tłoczenie sprawuje się w przypadku "Songs Of A Lost World", jednakże ekowinyl to nowy wynalazek, który ma dość parszywą reputację i zwykle porównywany jest do picture disców, których jakość pozostawia wiele do życzenia.
No dobrze, ale pomijając bardzo dziwne zagrywki wydawnicze, jak słucha się "Songs Of A Lost World"? Zdecydowanie bliżej temu albumowi do mrocznej melancholii "Disintegration", "Seventeen Seconds" czy "Pornography" niż rozhulanego, zadziornego punka wymieszanego z popem, znanego z "Three Imaginary Boys" czy "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me". Utwory są długie, rozbudowane i mają niezwykle obszerne wstępy. Zanim usłyszymy wokal mija sporo czasu i zwykle jakieś pół piosenki, czyli zupełnie jak w większości utworów z "Disintegration". Przez ten czas zdążamy zapoznać się z motywami muzycznymi, które dominują w konkretnych kompozycjach i na bazie których zespół buduje i dokłada kolejne warstwy. Klimat na płycie jest tak gęsty, że można go kroić nożem. Teksty traktują o utraconej miłości, zbliżającej się starości, przemijaniu, umierającym świecie (może dlatego album wydano na ekowinylach jako swego rodzaju sugestię...) i wojnie, a to wszystko idealnie zgrywa się z ciężką atmosferą, która przewija się nawet w najszybszych utworach. Nie znajdziemy tu zawadiackich piosenek pokroju "Boys Don't Cry" czy "The Lovecats". Album brzmi niczym ospałe kroki ciężkiego, starzejącego się potwora, stąpającego niespiesznie przez nasz pełen problemów i niepokoju świat. Potwór ten obserwuje nasze rozterki, robi to jednak niezwykle spokojnym, wręcz obojętnym spojrzeniem. Tym znużonym, monstrualnym widzem jest Robert Smith, który zbiera wszystkie swe obserwacje i przekazuje nam ich treść przy pomocy jedynego narzędzia, które zna - muzyki.
Album ma 49 minut (perfekcjonista we mnie żałuje, że nie równiutkie 50) i przez osiem utworów buduje przed naszymi oczyma pejzaże przemijającej młodości i rosnącego żalu z powodu niespełnionych marzeń. To album, przy którym przemyślimy całe swoje życie. Niektórym może nie odpowiadać taka psychoterapia, ja jednak uważam, że muzyka potrafi wyleczyć z większości życiowych bolączek, pomóc nam je lepiej zrozumieć, a przede wszystkim wyzwolić nas i dać nam dokładnie to, czego potrzebujemy. Płyta powinna być słuchana tak naprawdę jako całość, ja jednak wyróżniam kilka utworów, które zasługują moim zdaniem na szczególną uwagę. Na pewno będą to otwierający album "Alone" i zamykający "Endsong". Ten pierwszy to idealne wprowadzenie do klimatu, który towarzyszy nam przez całą płytę i kiedy słyszymy znakomity wokal Smitha, od razu czujemy ciarki na plecach i łezkę zbierającą się w oku, zupełnie jakbyśmy spotkali starego, dawno nie widzianego, przyjaciela. "Endsong" to z kolei majestatyczne, prawie jedenastominutowe dzieło, które stanowi idealne zwieńczenie i pożegnanie, a przy okazji nawiązuje tekstem do "Alone". Oprócz nich warto wspomnieć o "A Fragile Thing" ze wspaniałą partią fortepianu i basu, które brzmią niczym żywcem wyjęte z magnum opus zespołu, czyli "Disintegration" oczywiście. Niezwykle ciężki klimat budowany przez wiele warstw gitar w "Warsong" czy nawiązania do nieco bardziej żywiołowych piosenek w historii The Cure w "Drone:Nodrone" to tylko niektóre przykłady. Tak naprawdę o każdym utworze można napisać coś pozytywnego, ponieważ nie znajdziemy tu gniotów. "Songs Of A Lost World" to dzieło bardzo przemyślane i drobiazgowo zaplanowane.
Szkoda więc, że realizacja nie jest równie znakomita, co sam materiał. Przede wszystkim tego albumu trzeba posłuchać na dobrej klasy sprzęcie, ponieważ - jak zresztą pisałem wyżej - jest to amalgamat warstw melodycznych, nakładanych na siebie wielokrotnie. Nagrania są gęste, przepełnione przeplatającymi się różnorakimi motywami i słuchanie na słabych słuchawkach czy niezbyt dokładnie odwzorującym detale zestawie audio będzie zwyczajnie uciążliwe. Tutaj potrzeba precyzji, dobrej kontroli częstotliwości i przede wszystkim znakomitego rysowania sceny, głębi i różnicowania planów. Zakładam, że najlepiej w takim układzie wypadnie dwupłytowy winyl half-step. Przed napisaniem niniejszego tekstu nie było mi jednak dane posłuchać nowego dzieła The Cure z płyty analogowej, a jedynie ze streamu. W tym przypadku sądzę, że album jest nieco za bardzo puszczony środkiem. Najbardziej słychać to na partiach perkusji i wokalu, którym jakby brakowało wybrzmień w wysokich i niskich rejestrach. Zaskakująco jednak przeszkadzajki i niski bas kotłów są słyszalne, zupełnie jakby ktoś je "dokleił" do tego środkowego pasma, którym pociągnięta jest lwia część realizacji. Możliwe, że taki był zamysł, jednak poprzednie albumy zespołu nie sprawiały takiego dziwnego wrażenia, a również były stylizowane w podobny sposób. Mam ogromną nadzieję, że kiedy już zakupię winyl, to doznam przyjemnego zaskoczenia ze względu na znacznie lepszą realizację, na którą krążek ten zdecydowanie zasługuje.
Niezależnie jednak, czy ma to brzmieć tak, czy inaczej, "Songs Of A Lost World" to bardzo dobry powrót po latach. Nie odnoszę wrażenia, jakoby zespół sklecił coś naprędce, byle jak i byle by tylko zrobić comeback, "bo to modne". Oczywiście, nie jest to płyta, którą włączymy sobie w słoneczny dzień, planując spotkanie z przyjaciółmi czy wakacje na Krecie. Jednak dla takich melancholijnych dzieł również znajdzie się miejsce w niejednym sercu i zawsze możemy po nie sięgnąć, kiedy jesteśmy przybici, albo zwyczajnie musimy coś z siebie wyrzucić. Z kolei fanów The Cure przekonywać nie muszę.
Artysta: The Cure
Tytuł: Songs Of A Lost World
Wytwórnia: Lost Music Limited/Universal Music
Rok wydania: 2024
Gatunek: New Wave, Goth Rock
Czas trwania: 49:00
Ocena muzyki
Ocena wydania
Nagroda
-
-
Manic
Zanim nastał streaming, kupowałem płyty CD i każdą nową katowałem po dwa, trzy tygodnie bez przerwy. Po wejściu streamingu, dostęp do muzyki zrobił się nieograniczony i pojawił się problem wyboru, nie mówiąc o ilości nowej muzyki i przestałem kupować CD i słuchać non-stop jednej płyty. Kupiłem nową/starą płytę The Cure w pliku 96/24 i od trzech dni, czuję się jakby wróciły stare, dobre czasy. Co do realizacji, ta muzyka zawsze tak była robiona i nawet remastery nie zmieniły jej charakteru, odczucia nalotu "muzycznego brudu" i zlewania się dźwięków. Słucham sporo audiofilskich smaczków, ale nie oczekuję, że kiedykolwiek The Cure zrobi coś perfekcyjnego w zakresie realizacji, oni są perfekcyjni w tworzeniu klimatu. Jest super, tylko szkoda, że trzeba było czekać 16 lat...
3 Lubię -
Michał
Bardzo dobra płyta. "Endsong" - dla mnie The Cure w pigułce. Tylko dlaczego ta realizacja dźwięku jest tak fatalna...
0 Lubię
Komentarze (3)