
Rynek sprzętu audio coraz śmielej zmierza w kierunku urządzeń, które mają uprościć życie melomanom. Kolejne firmy proponują odtwarzacze strumieniowe z wbudowanymi przetwornikami i wzmacniaczami słuchawkowymi - tak, aby za pomocą jednego eleganckiego klocka stworzyć kompletne stanowisko odsłuchowe. Najnowszym przykładem takiej filozofii jest Matrix Audio TS-1 - kompaktowy streamer, przetwornik cyfrowo-analogowy i wzmacniacz słuchawkowy w jednym urządzeniu. Producent określa go mianem "uniwersalnego huba audio" przeznaczonego zarówno dla użytkowników słuchawek hi-fi, jak i posiadaczy aktywnych monitorów. Innymi słowy, TS-1 ma zastąpić cały zestaw urządzeń i przejąć rolę centrum sterowania systemem audio. Brzmi ambitnie? Zdecydowanie, ale Matrix Audio to marka, która stale podnosi poprzeczkę, poczyna sobie coraz śmielej i powoli przyzwyczaja nas do bezkompromisowych rozwiązań w dziedzinie cyfrowego audio, czego dowodem są choćby cenione przetworniki X-Sabre czy seria Element. Czy zatem TS-1 to tylko ładny streamer z kilkoma dodatkowymi funkcjami, czy może cyfrowy kombajn, który może pełnić kluczową rolę w zestawie stereo lub nawet stanąć na biurku jako samodzielny system, współpracując z wysokiej klasy nausznikami? Sprawdzimy to, oceniając zarówno funkcjonalność i jakość wykonania, jak i - co najważniejsze - brzmienie tego wszechstronnego klocka.

Bowers & Wilkins to brytyjski producent sprzętu audio, znany głównie z kolumn wykorzystywanych w Abbey Road czy nietuzinkowego modelu Nautilus. Od ponad dekady firma eksploruje też rynek słuchawek - od klasycznych modeli przewodowych serii P po nowoczesne konstrukcje bezprzewodowe z ANC. Dziś segment luksusowych słuchawek bezprzewodowych z aktywną redukcją hałasu jest polem zaciętej rywalizacji. Wymagający melomani mogą zdecydować się na topowe modele popularnych marek, takich jak Apple czy Sony, ale jeszcze bardziej kuszące wydają się propozycje firm od lat kojarzonych z hi-endowym sprzętem, jak chociażby Focal Bathys, Mark Levinson Nº 5909 czy zaprezentowane zaledwie kilka dni temu Loewe leo. I właśnie teraz Bowers & Wilkins zaprezentował swój nowy model flagowy, Px8 S2, czyli następcę bardzo udanego Px8. Producent deklaruje, że to najlepsze słuchawki, jakie kiedykolwiek stworzył. Przeglądając broszury i dane techniczne, przelatujemy przez kolejne udoskonalenia konstrukcyjne - przeprojektowane muszle, bardziej rozbudowane układy elektroniczne, modyfikacje poprawiające komfort użytkowania, usprawniona łączność z obsługą najnowocześniejszych funkcji i kodeków czy skuteczniejszy system ANC. Cena pozostała jednak na takim samym poziomie, a nawet delikatnie spadła. Kiedy trzy lata temu informowaliśmy o rynkowej premierze Px8, kosztowały one 3349 zł. Px8 S2 wyceniono natomiast na 3199 zł. Ciekawe, prawda? Skoro Bowers & Wilkins nie podniósł poprzeczki do poziomu 4999-5699 zł (ceny słuchawek Mark Levinson Nº 5909 i Loewe leo w momencie premiery), to czy nowe Px8 S2 mogą wyznaczyć punkt odniesienia w swojej kategorii i stać się nowym standardem bezprzewodowego audio?

Jeżeli komuś wydaje się, że w audiofilskim hobby chodzi przede wszystkim o słuchanie muzyki, a technikalia mogą wywoływać emocje, ale nie są w stanie spolaryzować środowiska osób oddających się tej pasji, żyje w błogiej nieświadomości. Srebro kontra miedź, płyty kompaktowe kontra streaming, tranzystor kontra lampa, ES9028Q2M kontra AK4490REQ - niektórym wystarczy byle pretekst, aby rozpętać wojnę i z uporem godnym lepszej sprawy przekonywać wszystkich do swoich racji. Jednym z takich powracających jak bumerang tematów jest klasa pracy wzmacniacza. Tak, wiem - dla audiofila to ważne, jednak dla osób z zewnątrz wygląda to tak, jakby na forach motoryzacyjnych zbierały się grupy fanów samochodów z gaźnikiem i tych z wtryskiem bezpośrednim, na przemian obrzucając się błotem. Niedorzeczne, prawda? Dla kontrastu coraz liczniejsze wydaje się grono klientów, którzy w pierwszej kolejności nie studiują danych technicznych ani nie zaglądają wzmacniaczowi pod maskę - oceniają raczej jego wygląd, funkcjonalność i jakość dźwięku. Oni nie będą spierali się o to, która firma dostarcza obecnie najbardziej audiofilskie kondensatory albo jaki typ lampy najlepiej sprawdza się w roli odwracacza fazy. Wybierają sprzęt dla siebie i chcą, aby jak najlepiej trafiał w ich potrzeby - estetyczne, praktyczne i brzmieniowe. Co ciekawe, tacy mniej fanatyczni melomani coraz chętniej inwestują w aparaturę z wysokiej półki. Kiedyś uważano, że najwięcej wydają ci, którzy "siedzą w temacie" i naprawdę mocno się nim interesują. Dziś, kiedy słucham opowieści niektórych sprzedawców, odnoszę wrażenie, że jest dokładnie odwrotnie. Podczas gdy "doświadczeni audiofile" szykują się do kolejnej dyskusji o kablach, ze sklepów, z nowym sprzętem pod pachą, wychodzą ludzie, którzy nie potrafią w najdrobniejszych szczegółach opisać, jak on działa, za to doskonale wiedzą, do czego służy. I mają względem niego coraz wyższe oczekiwania.

Jeszcze kilkanaście lat temu słuchawki za około 3000-4000 zł uchodziły za produkt ekskluzywny, graniczący niemal z ekstrawagancją. Rynek był wówczas bardziej przewidywalny - w segmencie hi-end rządziły znane, mogące pochwalić się wieloletnim doświadczeniem firmy, a najbardziej wyczynowe, egzotyczne konstrukcje kosztowały w granicach kilku tysięcy złotych i były pokazywane głównie na wystawach, bardziej jako atrakcja i ciekawostka niż propozycja do rozważenia. Kto poza garstką totalnych szaleńców mógłby być zainteresowany kupnem takich nauszników? Dziś ta granica została przesunięta kilkukrotnie, a sprzęt, który kiedyś postrzegany był jako topowy, to dziś co najwyżej klasa średnia. Wybór jest dziś ogromny - od wyrobów "starej gwardii", takich jak Beyerdynamic T5 v3, Audio-Technica ATH-ADX3000 czy Sennheiser HD 660S2, przez dojrzałe modele planarne, jak chociażby Audeze LCD-2 Classic, aż po sprzęt nowej fali europejskich producentów. Jednym z nich jest Meze Audio - rumuńska marka, która zaledwie dekadę temu zaczynała swoją przygodę od prostych modeli dynamicznych, a dziś nie tylko konkuruje z gigantami, ale sama staje się punktem odniesienia.

Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego stulecia uważane są przez wielu ekspertów i pasjonatów za złotą erę sprzętu audio. To właśnie wtedy narodziło się mnóstwo konstrukcji uznawanych dziś za kultowe, a postęp techniczny był czymś tak oczywistym, że nie trzeba było się go doszukiwać w srebrnych kablach i membranach wykonanych z najbardziej egzotycznych materiałów. Od radości z tego, że nagrywanie i odtwarzanie dźwięku lub przesyłanie go w czasie rzeczywistym na duże odległości jest w ogóle możliwe, ludzie szybko przeszli do poszukiwania coraz wyższej jakości przekazu. Świadomi tego były także rozgłośnie radiowe, takie jak BBC. Brytyjczycy wiedzieli, że aby w domach słuchaczy zagościł jak najlepszy dźwięk, trzeba zadbać o cały łańcuch - od mikrofonów i akustyki reżyserki przez transmisję po domowe odbiorniki. Powołano więc niewielki zespół inżynierów i prowadzono bezprecedensowe badania nad głośnikami. Ich efekty były - jak na owe czasy - dość szokujące. Zrezygnowano z popularnych wtedy papierowych membran na rzecz polipropylenu, a obudowy skręcano tak, by działały jak pudła rezonansowe. Owocem programu badawczego brytyjskiej korporacji byłaa rodzina konstrukcji o jasno określonych rolach. Maleńkie LS3/5 miały służyć jako zestawy przenośne - świetne tam, gdzie liczy się wierność w średnicy, a nie najniższy bas. Na drugim biegunie stanęły LS5/8 - największe monitory, cenione za pełne pasmo i dynamikę, co zawdzięczały dużym obudowom i wooferom. W 1983 roku do rodziny dołączyły LS5/9, które miały być gotowe do pracy w każdym studiu, a w razie potrzeby łatwe do przeniesienia.

Linn to legenda brytyjskiego hi-fi. Firma założona w 1973 roku w Glasgow przez Ivora Tiefenbruna zasłynęła przede wszystkim jako producent znakomitego gramofonu Sondek LP12. W kolejnych dekadach Linn rozwinął się w jednego z najbardziej uznanych producentów wysokiej klasy sprzętu audio, mającego w ofercie zarówno kolejne wersje kultowego gramofonu, jak i nowoczesne streamery muzyczne, wzmacniacze, a nawet aktywne kolumny głośnikowe - i to wszystko projektowane oraz montowane we własnej fabryce w Glasgow. Filozofia firmy od początku opierała się na zasadzie "źródło przede wszystkim" (source first), czyli przekonaniu, że jakość źródła dźwięku w największym stopniu determinuje efekt końcowy. Nic dziwnego, że Linn przez lata specjalizował się głównie w źródłach (jak gramofony i odtwarzacze cyfrowe) oraz elektronice hi-fi (wzmacniacze, systemy all-in-one), natomiast w kategorii kolumn głośnikowych nigdy nie zyskał aż takiej renomy. Czy jednak postrzeganie Linna jako firmy "od gramofonów i elektroniki" jest sprawiedliwe?

Rynek wysokiej klasy przetworników cyfrowo-analogowych przez ostatnie lata rozwijał się raczej ewolucyjnie niż rewolucyjnie. Nowe konstrukcje pojawiały się regularnie, ale często ograniczały się do nieznacznie zmodyfikowanych wersji sprawdzonych, doskonale znanych klientom układów, z kosmetycznymi zmianami funkcjonalnymi lub niewielkimi poprawkami brzmienia. Od czasu do czasu na rynku pojawiało się coś ciekawszego, jak konwertery bazujące na architekturze R2R lub układach FPGA, jednak większość nowych DAC-ów - pomijając śmiałe pomysły projektantów w dziedzinie wzornictwa - nie ma nam do zaoferowania nic nowego. Odnoszę nawet wrażenie, że przetworniki przestały być ekscytujące, zupełnie audiofilom spowszedniały, w związku z czym ich uwaga przeniosła się na streamery, usługi muzyczne, aplikacje, a nawet zasilacze czy akcesoria w stylu hi-endowych kabli USB i LAN. Tymczasem Rose - marka, która w ciągu kilku lat zdobyła uznanie świata audiofilskiego za sprawą swoich streamerów z efektownymi ekranami i nietuzinkowym podejściem do wzornictwa - postanowiła wypełnić tę lukę i zaprezentowała urządzenie, które robi wrażenie nie tylko swym wyglądem, ale także funkcjonalnością, architekturą wewnętrzną i, przynajmniej tak zapewnia producent, brzmieniem. Model RD160 to pierwszy samodzielny przetwornik w katalogu tej firmy i zarazem naturalny partner dla jej transportu sieciowego RS130. Czy faktycznie jest to godny uwagi DAC, który wyróżnia się nawet na tle licznej i utytułowanej konkurencji, czy może sprzęt, który najlepiej prezentuje się na zdjęciach?

W świecie hi-endowego audio za najciekawszymi urządzeniami stoją często prawdziwi ekscentrycy, ludzie patrzący na świat z innej perspektywy i na przekór obowiązującym trendom, a nierzadko nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi, realizujący swoje dziwne, śmiałe pomysły. Założyciel marki Mola Mola, Bruno Putzeys, z pewnością do nich należy. Gdy większość inżynierów pracujących nad wzmacniaczami czy przetwornikami trzyma się utartych ścieżek, on od początku swojej kariery kierował się czymś w rodzaju wewnętrznej niezgody na "tak się robi od lat i tak trzeba". A jego historia to opowieść o tym, jak silna może być potrzeba zrobienia czegoś po swojemu - nawet jeśli przez długi czas nie ma się do tego odpowiednich narzędzi. Putzeys urodził się w 1973 roku w Brukseli. Jego kariera w świecie audio zaczęła się w latach dziewięćdziesiątych w Philipsie, kiedy to, będąc jeszcze studentem, Bruno poświęcił swoją pracę magisterską zagadnieniu wzmacniaczy klasy D. Był to wówczas temat raczej egzotyczny, traktowany przez branżę z rezerwą, a przez audiofilów z otwartą niechęcią. Putzeys nie tylko się tym nie zraził, ale "przy okazji" zaprojektował przetwornik cyfrowo-analogowy, który potrafił bezpośrednio konwertować sygnały DSD do postaci analogowej. Równolegle pracował nad konwersją PCM do postaci PWM - technologią, która z czasem stanie się jednym z jego znaków rozpoznawczych. W Philipsie nie wzbudziło to jednak większego entuzjazmu. Projekty Putzeysa, choć odważne, były jak na korporacyjne standardy zbyt ryzykowne, zbyt odległe od bieżących celów firmy. Przyszły twórca Mola Moli miał więc dwie opcje - dopasować się albo ruszyć dalej własną ścieżką. Wybrał to drugie.

Bluesound narodził się w cieniu dwóch doskonale znanych audiofilom marek - NAD Electronics i PSB Speakers. Obie należą do koncernu Lenbrook Group, więc przepływ wiedzy, pomysłów i technologii między nimi jest dość swobodny. Kilkanaście lat temu inżynierowie pracujący nad nowymi produktami zaczęli zadawać sobie pytanie, co by było, gdyby jakość dźwięku nie była ograniczona do standardu wyznaczonego przez płytę kompaktową. Czy można stworzyć coś bezprzewodowego, sieciowego, nowoczesnego, co mimo to nie będzie grało jak tandetny głośnik bezprzewodowy, tylko jak rasowy sprzęt stereo? Dziś może się to wydawać zabawne, ale wtedy ludzie naprawdę widzieli w tym mezalians - muzyki z plików i sieci słuchało się przecież na telefonie lub komputerze z plastikowymi głośniczkami, a jeśli ktoś chciał to robić na poważnie, potrzebna była wielka wieża z gramofonem lub odtwarzaczem CD. Z tego prostego pytania narodził się projekt, który dość szybko oderwał się od NAD-a i zaczął żyć własnym życiem i łamał obowiązujące schematy. Zamiast nostalgii - technologia, zamiast skomplikowanego sprzętu - minimalizm, a zamiast płyt - pliki, streaming i to, co miało dopiero nadejść. Zanim powstały same urządzenia, opracowano BluOS - system operacyjny, który miał łączyć wszystkie elementy układanki. Była to platforma stworzona z myślą o tym, by jak najlepiej i najwygodniej odtwarzać muzykę z różnych serwisów i zarządzać tym procesem nawet w dużym domu, gdzie w kilku pokojach mogą stanąć eleganckie głośniki sieciowe, a w jednym - duży system stereo ze streamerem w roli źródła. BluOS zadebiutował w 2013 roku podczas największej wystawy sprzętu hi-fi w Europie - monachijskiego High Endu. Wtedy też pokazano urządzenie, które w niedalekiej przyszłości miało stać się prawdziwym hitem - Node.

Gdybym miał wskazać producenta sprzętu audio, który w ostatnim czasie wprowadził na rynek najwięcej ciekawych urządzeń z różnych kategorii i przedziałów cenowych, nawet długo bym się nie zastanawiał - FiiO. Firma kojarzona niegdyś z budżetowymi przetwornikami i słuchawkami dostarcza dziś zarówno sprzęt mobilny, jak i nowoczesne, dopracowane komponenty stereo dla wymagających audiofilów. W naszym dziale aktualności jej wynalazki pojawiają się tak regularnie, że gdybym nie dostał kilku kolejnych newsów w ciągu miesiąca, zacząłbym się zastanawiać, co się stało. Tylko w ciągu ostatniego roku informowaliśmy o aż 24 premierowych modelach tej marki, a nie były to wszystkie - jedynie te, które sprowadzono do Polski. Odtwarzacz przenośny M23, biurkowe przetworniki K19 i K9 AKM, "dongle" KA17, KA11 i JA11, słuchawki z drewnianymi nausznikami FT 1, przetwornik K11 R2R, dokanałówki FA19 i FH19, przenośne odtwarzacze płyt kompaktowych DM13 i SR11, gramofon TT13, streamer S15, playery JM21 i Snowsky Echo Mini, słuchawki planarne FT1 Pro i FP3, piękny DAC ze wzmacniaczem słuchawkowym K17, zaawansowane dokanałówki FX17, monitory aktywne SA1, kieszonkowe radio RR11, słuchawki planarne z membraną pokrytą złotem FT7 i ultralekkie słuchawki Anytime - to wszystko pojawiło się w polskich sklepach na przestrzeni 12 miesięcy. Rozumiecie skalę zjawiska? Jasne, wiele z tych nowości w dalszym ciągu adresowanych jest do fanów sprzętu mobilnego, a część to ciekawostki przyrodnicze, ale FiiO coraz odważniej wchodzi w segment audiofilski, nierzadko oferując rozwiązania rodem ze sprzętu hi-endowego, ale wciąż w niezwykle przystępnych cenach. Przetwornik R2R za 899 zł? DAC ze wzmacniaczem słuchawkowym i wzornictwem na kilometr pachnącym piecykami Luxmana za 4999 zł? Słuchawki planarne z membraną o grubości 1 μm pokrytą warstwą 24-karatowego złota, elementami z drewna zebrano, wykończeniem z jagnięcej skóry i zamszu oraz kablem monokrystalicznej miedzi mrożonej ciekłym azotem za 3999 zł? Czy konkurencja powinna zacząć się bać? Teoretycznie tak, ale ciekawy produkt w niskiej cenie to nie wszystko. Trzeba jeszcze udowodnić klientom, że nie jest wydmuszką, która ładnie prezentuje się tylko na zdjęciach. Czy FiiO dba nie tylko o ilość, ale i jakość? Czy sprzęt tej marki jest porządnie wykonany i potrafi grać? Postanowiłem to sprawdzić, biorąc do testu najciekawszą moim zdaniem premierę ostatniego roku - odtwarzacz sieciowy S15.
Robert