
Długo zbierałem się do tego testu. Najpierw zastanawiałem się, czy w ogóle powinienem próbować i poruszać ten temat, a kiedy doszedłem do wniosku, że korona mi z głowy nie spadnie i na pewno nikt od tego nie umrze, musiałem poczekać na odpowiedni moment, kiedy wszystkie inne tematy zostaną zamknięte, wypożyczone wzmacniacze, kolumny, kable i słuchawki wrócą do dystrybutorów, a ja będę mógł nacieszyć się własnym sprzętem i wykonać ten przedziwny eksperyment. Silent Angel N8 leżał w kartonie już ponad miesiąc, ale sięgnąłem po niego dopiero po sylwestrze. Zebrałem się po pierwsze dlatego, że po całonocnym napierdzielaniu fajerwerkami w niebo zrobiło się cichutko i spokojnie, a po drugie dlatego, że testowanie audiofilskiego switcha nagle przestało mi się wydawać takie bezsensowne. Skoro ludzie potrafią podpalić kilkaset złotych, wrzeszczeć wniebogłosy i patrzeć, jak ich pieniądze mienią się wszystkimi barwami tęczy, trzaskają, świszczą i huczą, zamieniając zwyczajną noc wszystkich zwierząt w okolicy w istny koszmar i zostawiając po sobie mnóstwo śmieci, to przepraszam bardzo, ale Silent Angel N8 może sobie kosztować pięćset, tysiąc pięćset albo pięć tysięcy złotych. Przynajmniej nie zamienia się w kurz i strzępy kartonu w ciągu trzydziestu sekund i nie przeszkadza nikomu, kto nie chce mieć z nim do czynienia. A czy działa?

Z produktami marki Tellurium Q dawno już nie miałem realnej styczności, choć regularnie słyszę pytania o to, które jej kable najlepiej sprawdzą się z takim czy takim systemem. Odnoszę nawet wrażenie, że niektórzy melomani próbują znaleźć rozwiązanie tej zagadki w całkowicie błędny sposób - bez odsłuchu, tylko na podstawie recenzji, komentarzy użytkowników i porównywania ze sobą dziwacznych wykresów znalezionych w sieci - a mimo to są przekonani, że powinni kupić kable Tellurium Q. Szczerze mówiąc, zastanawiają się tylko nad tym, czy powinny to być przewody z serii Blue czy Black, albo Black Diamond czy Ultra Silver. A przecież dobrych lub nawet bardzo dobrych kabli na naszym rynku nie brakuje. Dlaczego akurat te? Biorąc pod uwagę fakt, że firma nie inwestuje setek tysięcy funtów w akcje promocyjne, reklamy w prasie branżowej czy sponsorowane posty w mediach społecznościowych (podczas pisania tego testu, jak zwykle, wielokrotnie wpisywałem w wyszukiwarkę różne hasła związane z kablami tej marki i ani razu nie wyskoczyła mi żadna reklama, a ostatnio dzieje się to niezwykle rzadko - przeglądając mój komputer, od razu wiedzielibyście, co ostatnio testowałem), zainteresowanie audiofilów jej przewodami wydaje się tak niezwykłe, że aż zagadkowe. O co chodzi?

Wielu melomanów uważa, że poruszanie się po świecie sprzętu audio jest niezwykle trudne, a dojście do celu wymaga niezwykłego szczęścia lub opanowania umiejętności odróżniania wartościowego sprzętu od drogiej tandety oraz łączenia poszczególnych urządzeń w taki sposób, aby pokazywały jak najwięcej zalet, dając upragniony efekt synergii. Jeżeli tak, to proces dobierania do takiego systemu właściwego okablowania można porównać chyba tylko do próby ucieczki z labiryntu w środku nocy i z prawym butem przywiązanym do lewego. Nawet jeśli poświęcimy wiele czasu, aby zbadać temat, przeczytamy wiele testów i artykułów tłumaczących zawiłe kwestie techniczne, trafienie za pierwszym razem jest praktycznie niemożliwe. Wybrane kable mogą zagrać jak marzenie w jednym systemie, a w drugim wypaść znacznie, znacznie gorzej. Żeby było jeszcze trudniej, coraz ciężej jest odróżnić wartościowe przewody od wynalazków wprowadzanych na rynek przez szarlatanów lub cwaniaczków liczących na szybki zysk. Tym pierwszym wydaje się, że po miesiącach odsłuchów drutów wykonanych z przetopionej figurki afrykańskiego czarodzieja odkryli coś, czego nie zauważył nikt inny. Dorabiają do tego wielką filozofię i uderzają do audiofilów, którzy lubią sprawdzać podobne dziwactwa. Drudzy uważają audiofilów za skończonych idiotów, którzy nie są w stanie odróżnić zaawansowanych technicznie przewodów od kabla z marketu budowlanego zapakowanego w wąż ogrodowy i gruby oplot. Dla niepoznaki konfekcjonują je drogimi wtykami Furutecha lub WBT. Wydatek spory, ale wystarczy jeden frajer, aby inwestycja zwróciła się razy trzydzieści. Tym bardziej doceniam firmy, które w swojej pracy kierują się pomiarami i faktami, a procesy produkcyjne oraz gotowe przewody opisują z dokładnością specjalistów od kryminalistyki. Cardas, Albedo, Nordost, Enerr, Tara Labs, AudioQuest, Kimber Kable, Equilibrium - mogą być drogie, mogą być tanie, może sprawdzą się w naszym systemie, może nie, ale przynajmniej nikt nam nie wciska ciemnoty. Podobno na listę godnych zaufania producentów należy wpisać jeszcze jedną firmę - Atlas. Ponieważ jednak jestem zbyt stary, aby wierzyć we wszystko, co mi się opowiada, postanowiłem sprawdzić to osobiście.

Dyskusje na temat działania lub niedziałania kabli zasilających dawno mi się znudziły. Być może dlatego, że - w przeciwieństwie do niektórych ich uczestników - zaliczyłem wszystkie lub prawie wszystkie etapy tej przygody. Podobnie, jak wielu audiofilów dysponujących bardzo zaawansowanymi i kosztownymi kondycjonerami, listwami i sieciówkami, zaczynałem jako sceptyk. Inaczej chyba się nie da, bo doświadczenie w tej materii zdobywa się na drodze czasochłonnych eksperymentów i odsłuchów, a nie nagłego olśnienia lub zakupu najdroższych akcesoriów dostępnych na rynku. Kiedy zacząłem testować kable zasilające, a nawet konstruować własne sieciówki z gotowych przewodów i wtyczek, miałem jeszcze budżetowy system i kiepską listwę, w związku z czym aby zmiany były wyraźnie słyszalne, musiałem sięgnąć po modele z wyższej półki. Kupno przewodu wartego więcej niż zasilane urządzenie wydawało się idiotyczne, jednak później system nie grał już tak samo, a myśl o poprawie brzmienia powracała jak bumerang. Na przestrzeni lat przetestowałem wiele kabli, rozgałęziaczy i kondycjonerów. Uczestniczyłem w gościnnych odsłuchach i różnego rodzaju eksperymentach. Porównywałem kable komputerowe z hi-endowymi drutami za dziesiątki tysięcy złotych. Dlatego średnio interesują mnie kolejne czysto teoretyczne dyskusje. Jak mawiają nasi przyjaciele zza oceanu, byłem tam, robiłem to, mam koszulkę. Lubię natomiast sprawdzać akcesoria zasilające w praktyce. I właśnie tym się dzisiaj zajmiemy.

Jeszcze kilkanaście lat temu wysokiej klasy kondycjonery, listwy i kable zasilające były w audiofilskim środowisku traktowane trochę jak ciekawostka dla mocno wkręconych amatorów dłubania przy sprzęcie, a trochę jak szarlataneria, czarna magia lub spisek uknuty przez pazernych producentów tego typu akcesoriów, chcących oczywiście wycisnąć ostatni grosz z "biednych melomanów", którzy - zdaniem przeciwników zasilającego osprzętu - nie znają podstawowych praw fizyki i nie wiedzą, że to "nie ma prawa działać". Dziś oczywiście wciąż słychać takie głosy, jednak świat poszedł do przodu i albo tajne porozumienie producentów, dystrybutorów, sprzedawców i recenzentów sprzętu audio doprowadziło do zmiany postrzegania akcesoriów zasilających, albo coraz więcej osób zaczęło próbować, słuchać, wymieniać, oceniać efekty i inwestować w zasilanie swojego systemu audio. Wpływ kosztownych rozgałęziaczy i grubych jak kciuk przewodów sieciowych na jakość brzmienia to jedno. Druga kwestia to oczywiście bezpieczeństwo. Kto nie doświadczył lub nie słyszał historii o telewizorach, pralkach i lodówkach zniszczonych na skutek zwarcia, przepięcia, awarii sieci energetycznej, nieprawidłowo wykonanej instalacji elektrycznej lub uderzenia pioruna... W przypadku pralki czy lodówki jest to na pewno pewien kłopot, jednak strata finansowa jest zazwyczaj nieporównywalna ze spaleniem audiofilskiego wzmacniacza lub przetwornika. Wielu audiofilów wychodzi więc z założenia, że lepiej dmuchać na zimne, a jeśli przy okazji można zyskać lepszy dźwięk, to już dwie pieczenie na jednym ogniu. W produkcji akcesoriów zasilających wyspecjalizowało się wiele firm, z których część wytwarza również okablowanie, wtyki, wzmacniacze lub inne komponenty hi-fi. Nordost, PS Audio, Accuphase, NuPrime, Enerr, ISOL-8 - to tylko kilka firm, które pod tą samą lub bliźniaczą marką oferują klientom podobne rozwiązania. Swoją propozycję ma również Cardas. Co ciekawe, tylko jedną, za to bardzo oryginalną. Oto listwa zasilająca Nautilus Power Strip, którą postanowiłem przetestować w towarzystwie flagowego kabla Clear Beyond Power XL.

Kimber Kable to jedna z najlepiej rozpoznawalnych, a także jedna z najstarszych manufaktur specjalizujących się w produkcji audiofilskiego okablowania. Firmę założył w 1979 roku Ray Kimber - inżynier i pasjonat sprzętu audio, któremu jeszcze kilka lat wcześniej zapewne nie przyszłoby do głowy, że wkrótce jego życie zacznie kręcić się wokół czegoś, co w tamtych czasach niemal wszyscy - zarówno profesjonaliści, jak i amatorzy - traktowali jako zupełnie oczywisty, nieciekawy i niewarty uwagi element systemu audio. Dziś dla miłośników wysokiej klasy elektroniki kable są bardzo istotnym dodatkiem, dzięki któremu można poprawić brzmienie zestawu hi-fi, jednak w warunkach domowych rzadko dochodzi do sytuacji, w których przewody powodują problemy grubszego kalibru - brumienie, trzaski, szumy czy ekstremalnie wysokie zniekształcenia. Przyjmujemy, że trzeba mieć naprawdę dużego pecha, aby - poza lepszym lub gorszym brzmieniem - okablowanie serwowało nam tego typu atrakcje. Zupełnie inaczej wygląda to z punktu widzenia inżyniera odpowiedzialnego za nagłośnienie dużej sali koncertowej. Tutaj nie dość, że mamy do czynienia z przewodami o znacznie większej długości, to jeszcze zwykle biegną one obok sprzętu generującego różnego rodzaju zakłócenia. Na scenie i w jej otoczeniu pracują nie tylko wzmacniacze, zestawy głośnikowe i instrumenty elektroniczne, ale także sprzęt oświetleniowy, wentylatory czy wytwornice dymu. Dziesiątki, wręcz setki metrów kabli rozłożonych w takim miejscu działają jak gigantyczna antena, zbierając wszystkie elektromagnetyczne brudy i wysyłając je dalej, aby w końcu, wielokrotnie wzmocnione, trafiły do głośników. W takiej sytuacji nie mówimy już o drobnostkach w rodzaju lekko wyostrzonej góry pasma czy odchudzonego basu, ale szumach i trzaskach uniemożliwiających słuchanie. Ray Kimber w swojej pracy mierzył się z tym problemem raz po raz - a to prowadząc kable inaczej, a to prosząc oświetleniowców o przestawienie lamp, a to przygotowując prowizoryczne ekranowanie. Na lepsze przewody oczywiście nie miał co liczyć. Z dwóch powodów - po pierwsze nikt nie chciał wydawać pieniędzy na coś tak prozaicznego, jak kable, a po drugie coś takiego, jak lepsze kable praktycznie wtedy nie istniało. Temat powoli badało już kilka firm, jednak ich inżynierowie działali trochę po omacku. Owszem, zawsze można było kupić kable droższe. Ale czy były one lepsze? Czasami tak, czasami nie. Ray postanowił więc zacząć od początku i sprawdzić co takiego sprawia, że jedne przewody są bardziej odporne na zakłócenia i grają lepiej, a inne zbierają szumy jak antena i dają kiepski, zniekształcony dźwięk. Rezultaty były porażające.

Polskich producentów sprzętu audio można podzielić na trzy grupy. Do pierwszej należą firmy produkujące sprzęt bardzo wysokiej jakości, zachwalany nie tylko w rodzimej, ale także zagranicznej prasie. Z reguły są to manufaktury z wieloletnim stażem, które pracowały na swoją pozycję stale podnosząc poprzeczkę i dbając o swoich klientów. To stosunkowo wąskie grono marek nie bez powodu darzonych powszechnym szacunkiem i zaufaniem. Audiofilska ekstraklasa. Druga grupa obejmuje firmy, które może nie mogą pochwalić się dziesiątkami obcojęzycznych recenzji napisanych po, ale na rodzimym rynku radzą sobie całkiem nieźle. Moim zdaniem właśnie ta grupa jest najliczniejsza, o czym można się przekonać chociażby podczas wystawy Audio Video Show. Do trzeciej grupy zaliczyłbym wszystkie przedsiębiorstwa, które albo nie potrafią się przebić albo zostały powołane do życia na próbę i prawdopodobnie za chwilę znikną z mapy. Albedo to jedna z marek, co do których nie mam żadnych wątpliwości. Bez wahania mogę zaliczyć ją do pierwszej ligi. I to nie polskiej, ale światowej.

Czasami mam wrażenie, że żyjemy w czasach, których hasłem przewodnim jest "więcej". Widać to nie tylko w telewizji czy podczas sobotnich zakupów w supermarkecie, ale nawet w tak cichym i hobbystycznym zakątku naszej rzeczywistości, jakim jest rynek sprzętu audio. Liczba dostępnych marek i modeli przyprawia o zawrót głowy, a galopujące ceny sprawiają, że nawet audiofile, którzy niejedno w życiu widzieli, często "wymiękają" i szukają jakiejś odskoczni od tego szaleństwa. Sam wciąż uważam się za przedstawiciela młodszego pokolenia melomanów (choć przebijająca się siwizna na łepetynie mówi co innego), a mimo to dobrze pamiętam czasy, kiedy kabel za pięć tysięcy złotych był czymś, o czym pisano w wielkonakładowych gazetach. Dziś nie szokują nas kwoty rzędu dwudziestu czy pięćdziesięciu tysięcy za interkonekt lub parę kabli głośnikowych. Normalka. Może pół miliona to byłoby coś. Istnieje jednak spora grupa ludzi, którzy nie dadzą się wciągnąć w taką zabawę, choćby nawet pozwalała im na to zasobność portfela. Na miłość boską, to tylko kable... Pamiętajmy także o ogromnej grupie melomanów, którzy dopiero weszli w temat i zwyczajnie nie potrzebują wypasionych kabli. Chcieliby natomiast podłączyć swój sprzęt czymś w miarę porządnym. Lepszym, niż kable, które można kupić w supermarkecie lub osiedlowym sklepie z osprzętem elektrycznym. Tutaj do gry wchodzi Melodika.

Akcesoria zasilające to dla wielu audiofilów niezbadane terytorium. Niektórzy otwarcie deklarują, że nie wierzą w działanie profesjonalnych rozgałęziaczy i kondycjonerów, w związku z czym nawet nie podejmują prób przekonania się o tym na własnej skórze, choćby w doskonale znanych sobie warunkach lub na zasadzie ślepego testu. Inni mają świadomość potencjalnego lub rzeczywistego wpływu tego typu osprzętu na brzmienie, jednak interesuje ich przede wszystkim to, aby podłączone do sieci wzmacniacze, przetworniki i końcówki mocy miały zapewnioną ochronę przed różnymi przykrymi niespodziankami. Ale co stoi na przeszkodzie, aby mieć i jedno, i drugie? Jeżeli jednym ruchem moglibyśmy poprawić bezpieczeństwo swojego systemu, a przy okazji zrobić choćby mały krok do przodu w kwestii jakości dźwięku, byłoby wspaniale. Urządzenia zaprojektowane w takim celu produkuje wiele specjalistycznych firm. Większość z nich zajmuje się tylko i wyłącznie zasilaniem. Nie ma się czemu dziwić, bo jest to dość skomplikowana dziedzina, a już szczególnie jeśli mówimy o akcesoriach stworzonych z myślą o oczyszczaniu prądu dla sprzętu audio. Jeżeli oprócz kilku podstawowych zabezpieczeń w konstrukcji takiego kondycjonera trzeba uwzględnić jego wpływ na brzmienie podłączonej elektroniki, pamiętając o spełnieniu wymagań bardzo wymagających klientów, sprawa robi się znacznie bardziej złożona niż w przypadku zwykłej, komputerowej listwy. Jednym z takich producentów jest ISOL-8.

Rozwój segmentu audiofilskich przetworników zaczyna wyraźnie odbijać się na innych rodzajach urządzeń audio. Streamery i urządzenia zbudowane w celu podpięcia klasycznego zestawu stereo do systemu multiroom muszą mieć nie tylko dobre wyjście analogowe, ale przede wszystkim kilka gniazd cyfrowych, aby móc puścić sygnał do DAC-a. Wzmacniacze bez wbudowanego konwertera zaczynają być traktowane jak magnetofony. Podobnie, jak telewizor bez złącza HDMI, integra bez wejścia USB lub kilku gniazd koaksjalnych i optycznych za kilka lat będzie prawdopodobnie czymś bardzo dziwnym. Pamiętajmy jednak, że wielu audiofilów wybrało pliki wcale nie ze względu na wygodę użytkowania, ale jakość brzmienia. Porównanie klasycznego odtwarzacza CD z przetwornikiem za podobne pieniądze, często prowadziło do wniosku, że DAC gra lepiej. Ale czy naprawdę chodziło o pliki? Te mogły być zgrane nawet z tej samej płyty. Chodziło właśnie o przetwornik. Nawet na chłopski rozum, jeśli w tej samej cenie nie musi zmieścić się cała maszyneria do odczytu nośnika, z szufladą, silnikiem, laserem, serwomechanizmem, przyciskami, wyświetlaczem i zasilaniem dla tego całego zbytku, to sam konwerter i stopień wyjściowy mogą być o wiele lepsze. Niestety, niektórzy audiofile potraktowali sprawę zbyt dosłownie, a ich oczekiwania wobec nowego źródła były zbyt wygórowane. Po raz kolejny okazało się, że słuchanie muzyki w przyzwoitej jakości może być łatwe i stosunkowo tanie, ale wybicie się na naprawdę wysoki poziom wymaga dużego doświadczenia, czasu i pieniędzy.
Piotr