
Każdy, kto roni łzy nad losem Diory i Radmora, wspomina kultowe kolumny Tonsila, a jedynej szansy na odrodzenie polskiego przemysłu hi-fi upatruje w reaktywacji Unitry, ma średnie pojęcie na temat tego rynku i roli, jaką odgrywają na nim nasze rodzime firmy. Pylon Audio, Fezz Audio, Lampizator, Mytek, Enerr, J.Sikora, Zeta Zero... Gdybym chciał wymieniać dalej, prawdopodobnie uzbierałoby się ponad sto przedsiębiorstw, z których część jest rozpoznawalna na całym świecie i odnosi sukcesy na bardzo trudnych rynkach, gdzie klienci mają pieniądze, ale są niezwykle wymagający i oczekują absolutnie najwyższej jakości. Być może właśnie to zjawisko odpowiada za wyścig cenowy, który doprowadził do tego, że na wiele wyrobów przeciętnego polskiego melomana po prostu nie stać. Spójrzmy tylko na okablowanie. Albedo, KBL Sound, Equilibrium, Audiomica Laboratory - większość pozycji w katalogach tych marek to modele albo drogie, albo koszmarnie drogie. Chętnych nie brakuje, więc może nie ma o co kruszyć kopii, ale aż chciałoby się, aby ktoś powalczył o względy mniej zamożnych odbiorców i przeciwstawił się takim potęgom jak AudioQuest, Van den Hul, Chord czy Tellurium Q. Nikt? A nie, chwila, chwila... Przecież jest Melodika!

Znawcom sprzętu stereo akronim "EAT" kojarzy się dość jednoznacznie - chodzi o European Audio Team, czyli powiązaną z Pro-Jectem firmą specjalizującą się w wytwarzaniu pięknych gramofonów, komponentów elektronicznych, wkładek i akcesoriów. Wszystkie jej produkty są nietuzinkowe i dopracowane w najmniejszych szczegółach, ale nie ma się czemu dziwić, ponieważ szefową całego przedsięwzięcia jest żona Heinza Lichteneggera, Jozefina, a ona lubi wszystko, co ciekawe, piękne i niepowtarzalne. Okazuje się jednak, że w branży audio funkcjonuje też drugi EAT - Essential Audio Tools. Ten nie ma nic wspólnego z gramofonami, a jego domeną są akcesoria zasilające - listwy, kondycjonery, kable i różnego rodzaju filtry, których zadaniem jest ulepszenie prądu, jakim audiofile karmią swoje cenne klocki. Nic nowego - pomyślicie. Mało to widzieliśmy drogich, zaawansowanych rozgałęziaczy, grubych przewodów zasilających i dziwnych wynalazków w stylu regeneratorów prądu odbudowujących "idealną sinusoidę"? Sęk w tym, że produkty Essential Audio Tools są bardzo, ale to bardzo pomysłowe, a ich ceny nie wywołują salwy śmiechu. Kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy, zacząłem się zastanawiać, dlaczego nikt nie wpadł na to wcześniej. A może to tylko chwilowy zachwyt? Może to tylko kolejne audiofilskie gadżety, które fajnie wyglądają, ale nie poprawiają niczego poza samopoczuciem właściciela?

Historia marki Audiomica oficjalnie zaczęła się w 2005 roku, ale jej założyciel, Łukasz Mika, zaplanował ten krok kilka lat wcześniej. Jako człowiek, który zawsze kochał muzykę i fascynował się sprzętem służącym do jej odtwarzania, w pewnym momencie postanowił zbadać temat okablowania i jego wpływu na brzmienie swojego systemu stereo. To, co początkowo traktował jako niegroźną ciekawostkę, wciągnęło go bez reszty. Różnice były wyraźne, obserwowanie ich sprawiało Łukaszowi ogromną frajdę, ale jeszcze bardziej nurtowało go pytanie, dlaczego tak się dzieje - jakie czynniki i aspekty konstrukcyjne sprawiają, że jeden przewód charakteryzuje się fenomenalnym brzmieniem, a drugi nie ma w sobie tej magii. Znalezienie odpowiedzi w materiałach udostępnianych przez producentów było niemożliwe. Niektórzy nie ujawniają żadnych konkretnych informacji, a inni piszą ogólnikowo, zwracając uwagę na pewne szczegóły techniczne, takie jak czystość miedzi czy geometria splotu, o innych nie wspominając ani słowem. Każdy audiofil wie, że w tej sferze dominuje marketingowy bełkot. Tylko nieliczne firmy stać na deklarację, że ich kable grają tak i tak, bo zastosowano w nich to i to. Przypomina to rozważania starożytnych ludzi na temat zjawisk astronomicznych, takich jak zaćmienie słońca. Jeden powie, że jest ono połykane przez wielkiego smoka, a inny stwierdzi, że obraża się i odwraca do nas plecami, gdy zbyt długo nie zabijemy na jego cześć jakiejś owieczki lub kozy. Pomysłów można mieć mnóstwo, ale jaka jest prawda?

Jeżeli uważacie, że testy audiofilskich akcesoriów powstają tylko dlatego, że producentom i dystrybutorom zależy na dobrych ocenach, nagrodach i agresywnym promowaniu takich wyrobów, powinniście poznać kulisy mojego spotkania z kablem Reson LBK. Wpadł on w moje ręce trochę przypadkowo. Zauważyłem go podczas wizyty w warszawskim salonie Audio Forte, który jest oficjalnym przedstawicielem tej marki w Polsce, ale niespecjalnie się tym faktem chwali. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem nawet, że taki przewód istnieje. Z okablowaniem Resona po raz ostatni zetknąłem się bowiem dwadzieścia lat temu. Pamiętam, że te cienkie druciki z tanimi wtykami wyglądały tragicznie, ale grały naprawdę świetnie - szybko, żywiołowo i przejrzyście, choć chwilami trochę ostro. Niektórzy uważali, że to taka tańsza alternatywa dla Nordostów. Pomyślałem, że dobrze byłoby sprawdzić, czy najnowsza wersja, z dużymi, eleganckimi wtykami i przewodnikami poddanymi obróbce kriogenicznej, będzie mogła dziś zrobić to samo, co jej pierwowzór - dać audiofilom namiastkę hi-endowego dźwięku za rozsądne pieniądze. Pełen optymizmu zabrałem kabel ze sobą. Wyobrażałem sobie, że szybko znajdę jakieś informacje na jego temat, ściągnę wszystkie dostępne materiały, przejdę do odsłuchu i zacznę pisać. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. O kablu niewiele wiadomo, nikt inny go nie testował, a opis na stronie producenta składa się z trzech zdań. Odłożyłem temat na później, bo na swoją kolej czekały inne urządzenia. Po kilku miesiącach dystrybutor zapomniał o całej sprawie. Był wyraźnie zaskoczony, gdy zadzwoniłem do niego, aby powiedzieć, że LBK wciąż u mnie jest i być może pod koniec wakacji znajdę czas, aby się nim zająć. Zapraszam więc na test, którego nikt nie chciał, na który nikt nie czekał i który od samego początku przeczył wszelkim stereotypom.

Tellurium Q to prawdziwy fenomen nie tylko w świecie audiofilskich kabli, ale w branży hi-fi w ogóle. Oto mamy bowiem firmę specjalizującą się w produkcji dość niszowych akcesoriów, utrzymjującą ich konstrukcję w wielkiej tajemnicy i dzielącą się z klientami zaledwie strzępkami informacji, które być może mają, a być może nie mają związku z samymi przewodami, do tego wchodzącą na rynek zdominowany przez doświadczonych, dobrze rozpoznawalnych graczy, a początkowo nie posiadającą nic poza ciekawymi produktami i enigmatycznym hasłem o walce ze zniekształceniami fazowymi. Pachnie porażką? Nie, wprost przeciwnie. Losy brytyjskiej manufaktury potoczyły się tak, jakby jej założyciele mieli w piwnicy wielkie beczki z eliksirem szczęścia. Niemal od razu posypały się entuzjastyczne recenzje i nagrody, klienci szybko zaczęli interesować się okablowaniem Tellurium Q, kupować je i napędzać machinę sukcesu swoimi opiniami, a stojący za całym przedsięwzięciem Geoff Merrigan został już dwukrotnie zaproszony do pałacu Buckingham, aby odebrać biznesową nagrodę Królowej Brytyjskiej - Queen's Awards for Enterprise. Gdybym obserwował to z boku, zapewne doszedłbym do wniosku, że jest to jakiegoś rodzaju spisek, gdzie kable są produkowane tanimi metodami z materiałów gorszych niż w sprzedawanych na metry drutach z marketu budowlanego, natomiast cały hajp bierze się z tego, że recenzenci za każdym razem wraz z kablami otrzymują worek siana, a klienci najzwyczajniej w świecie nie są w stanie ocenić, czy kable są dobre, czy złe, bo i tak nie mają wystarczająco dobrego sprzętu, brakuje im doświadczenia, a często nawet nie chce im się wypożyczyć choćby dwóch czy trzech innych przewodów, aby przeprowadzić odsłuchy porównawcze. I żeby nie było, piszę to bez krzty sarkazmu. Istnieją tylko dwa problemy. Pierwszy - sam jestem recenzentem i nigdy jeszcze worka siana z paczki nie wyjąłem. Drugi - te kable jednak, kurza stopa, nie są takie złe. Może więc i w tym wypadku najprostsze wytłumaczenie jest najlepsze

Wojna, pandemia, kryzys, katastrofa klimatyczna, wszechobecna zgnilizna, korupcja, zapaść ekonomiczna, degrengolada moralna, złodziejstwo, upadek autorytetów, instytucji, rządów, cywilizacja śmierci. Jeśli wierzyć mediom głównego nurtu, tak w dużym skrócie wygląda świat, w którym żyjemy. Paradoksalnie, w obliczu zbliżającego się wielkimi krokami końca świata umocnił się rynek dóbr luksusowych i obejmuje to również sprzęt stereo. Producenci komponentów elektronicznych i zestawów głośnikowych wprowadzają większe, mocniejsze i ulepszone na tysiąc sposobów wersje flagowych modeli, które jeszcze kilka lat temu określali jako swoje opus magnum, wzorzec nie do prześcignięcia. Systemy prezentowane na największych wystawach z roku na rok stają się droższe nie o kilkanaście procent, ale o setki tysięcy czy nawet miliony złotych. Myślicie, że wszystkie te cuda powstają z myślą o arabskich szejkach, amerykańskich miliarderach i chińskich dygnitarzach? Oczywiście jest w tym trochę racji, ale nie jest to takie proste, bo i w Polsce zamożnych i wymagających audiofilów nie brakuje. Topowe kable Tellurium Q są tego najlepszym przykładem. Kiedy wchodziły do sprzedaży w wersji drugiej, poprawionej, mniej więcej pół roku temu, nie udało mi się ich wypożyczyć do testu, ponieważ miały już zaplanowaną "trasę koncertową". Należy w tym miejscu wspomnieć, że brytyjska firma ma w naszym kraju trzydziestu sześciu autoryzowanych dealerów, więc było co objeżdżać. Pokazów nie udało się dokończyć, ponieważ na pewnym etapie swojej podróży Statementy II znalazły nowego właściciela. Dystrybutor zamówił więc dwa kolejne komplety, z których jeden jeździł od salonu do salonu, a drugi niemal od razu się sprzedał. Trzeba było sprowadzić następne egzemplarze i wreszcie, w październiku ubiegłego roku, udało mi się przechwycić interkonekt i kable głośnikowe warte razem nieco ponad 85000 zł.

Jeżeli chcecie pośmiać się z audiofilów i ich kuriozalnych fanaberii, jest na to kilka sprawdzonych sposobów. Tym praktykowanym najczęściej wydaje się być wyszydzanie drogich lub działających w tajemniczy sposób akcesoriów. Magiczne cegły, urządzenia do demagnetyzacji płyt, antywibracyjne podkładki pod kable, tybetańskie kulki mające poprawiać akustykę pokoju odsłuchowego - wszystkie tego typu wynalazki były i zapewne będą obiektem drwin jeszcze setki razy. Wystarczy, że w sprzedaży pojawi się kolejny produkt z gatunku audio voodoo i całe przedstawienie zaczyna się od nowa, niczym dyskusje o polityce przy świątecznym stole. Nie wiadomo, czy przyłączyć się do nawalanki, próbować załagodzić temat i rozdzielić zwaśnione plemiona, czy najzwyczajniej w świecie mieć to w dupie, dojeść sałatkę i ewakuować się zanim dojdzie do rękoczynów. Osobiście średnio lubię bawić się utensyliami z pogranicza ezoteryki i aberracji umysłowej. Wprawdzie nie raz się zdziwiłem, słysząc wpływ takich akcesoriów na brzmienie, ale ogromna część z nich wydaje mi się niepraktyczna albo stanowczo za droga jak na to, czym są, co robią i jaka jest skala wprowadzanych przez nie zmian. Zupełnie inaczej traktuję jednak okablowanie i zasilanie. W obu przypadkach zaczynałem jako sceptyk, jednak kiedy zrozumiałem, że przy odpowiednio dobrym systemie nie mówimy o kosmetycznych zmianach, zacząłem traktować przewody i akcesoria sieciowe dokładnie tak samo jak kolumny, wzmacniacze, źródła, słuchawki czy wkładki gramofonowe. Zasadniczo nie widzę nawet innego wyjścia, bo niby co? Mam sobie powtarzać, że to nie powinno mieć aż takiego znaczenia? Że między moim domem a elektrownią są kilometry starych kabli, buczących transformatorów i innego dziadostwa? Mam się grzmotnąć w głowę ciężkim młotkiem i zapomnieć, że słyszę to, co słyszę? Jeśli macie taki młotek, proszę dajcie mi znać, bo Enerr wprowadził niedawno nową flagową listwę o nazwie Perfomer. I już się boję...

Melodika to polska marka, która od samego początku działalności opowiadała się za zdroworozsądkowym podejściem do sprzętu audio. Trzonem oferty są kable i akcesoria, jednak firma kojarzona jest też z bardzo popularnymi kolumnami, a od niedawna również głośnikami instalacyjnymi. Bez względu na to, o jakim produkcie mówimy, priorytet zawsze był taki sam - dać melomanom jak najwięcej dobrego dźwięku za jak najmniejsze pieniądze. Jeśli chodzi o okablowanie, Melodikę zawsze kojarzyłem z budżetową, ale wyjątkowo rozbudowaną serią Purple Rain. Przewody sygnałowe, głośnikowe, cyfrowe, zasilające, a nawet rozgałęziacze, adaptery, wtyki czy kable sprzedawane na metry - jest tu chyba wszystko. Podobają mi się też zwięzłe opisy skoncentrowane na kwestiach technicznych i parametrach. Konstrukcja, przewodniki, przekroje, ekranowanie, rezystancja - widzimy tu konkretne informacje, a nie pisane wierszem opisy brzmienia i opowieści o geometrii inspirowanej koncepcją yin i yang. Polityka no-nonsense i polska produkcja zaowocowały przystępnymi cenami, co przyczyniło się do sukcesu purpurowych kabli. Chcąc pójść odrobinę dalej, firma wprowadziła serię Brown Sugar. Obecnie zawiera ona siedemnaście pozycji, przy czym są to tylko i wyłącznie przewody głośnikowe i zworki zbudowane z ich wykorzystaniem. To dość niezwykłe, bo pomysł nie narodził się wczoraj, a mimo to nie doczekaliśmy się jeszcze ani jednego przewodu sygnałowego, cyfrowego lub zasilającego. Zamiast tego Melodika postanowiła zaprezentować - tak, zgadliście - kolejny kabel głośnikowy. Ale za to jaki!

Melodika to marka, o której w moim domu mówi się wyjątkowo często. Nie chodzi bynajmniej o to, że wieczorami spieram się z żoną, które jej kable lub zestawy głośnikowe są najlepsze, ale o to, że obok innych firmowych gadżetów, takich jak koszulki czy torby, które można zgarnąć na różnego rodzaju prezentacjach i wystawach, polska firma wydała na świat kubki, które są absolutnie idealne do dużej, porannej kawy. Serio - lepszych nie kupicie nawet w sklepach dla zapalonych kawiarzy. Od kiedy je odkryliśmy, praktycznie każdy poranek zaczyna się od cappucino i latte macchiato "w Melodice". Na pewno nie jest to przypadek, ponieważ jedna z serii przewodów tej marki nazywa się Brown Sugar. Gdybym zajmował się testowaniem porcelanowej zastawy, z pewnością przyznałbym temu kubkowi wysokie noty, ale tak się jakoś złożyło, że specjalizuję się w opisywaniu sprzętu grającego, w tym okablowania, a to zawsze budzi ogromne emocje. Nie mam wątpliwości, że tak będzie również tym razem, ale czy dojdzie do tradycyjnych przepychanek między kablarzami a antykablarzami? Tego już nie byłbym taki pewny.

Niniejszy test będzie prawdopodobnie jednym z najdziwniejszych, a zarazem najciekawszych, jakie miałem okazję przeprowadzić. Nie tylko ze względu na rodzaj opisywanego sprzętu, ale również całą związaną z nim filozofię, jego producenta, a nawet cenę. Od razu zaznaczam więc, że nie należę do grona złotouchych, którzy twierdzą, że słyszą nawet wibracje wywołane przez pająka spacerującego po kablu głośnikowym, nie zachęcam nikogo do kupowania drogich akcesoriów do budżetowego systemu stereo, staram się unikać wynalazków zalatujących tak zwanym audiovoodoo, nie przeprowadzam demagnetyzacji sprzętu raz na tydzień ani nie kupuję audiofilskiego powietrza w sprayu. Jeśli przejrzycie listę urządzeń testowanych na łamach naszego magazynu, z pewnością zauważycie, że nie opisywałem żadnych platform antywibracyjnych, dziwacznych kondycjonerów uziemienia, magicznych miseczek ani innych tego typu rzeczy. Nie wynika to z wiary ani jakiegoś wewnętrznego przekonania o ich działaniu lub nie działaniu, ale z nabytego przez wiele lat doświadczenia i dążenia do wprowadzania zmian przynoszących większe, zauważalne korzyści, a nie różnice na granicy percepcji. Nie ma przy tym znaczenia, o jakich wydatkach mówimy. Przykładowo, jeśli mogę kupić cztery nóżki antywibracyjne, których działania prawie nie zauważam albo kilka paneli akustycznych, które po powieszeniu na ścianie wyraźnie zmniejszą pogłos i poprawią wrażenia przestrzenne, wybiorę opcję numer dwa. Przychodzi jednak taki moment, gdy mamy już synergiczny system i pełną adaptację akustyczną pokoju odsłuchowego, a wymiana któregokolwiek elementu na klocek ze znacznie wyższej półki oznacza wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. Co robić w takiej sytuacji? To oczywiste - szukać najsłabszego ogniwa tam, gdzie wcześniej nie zaglądaliśmy.
takie życie