
Bowers & Wilkins to brytyjski producent sprzętu audio, znany głównie z kolumn wykorzystywanych w Abbey Road czy nietuzinkowego modelu Nautilus. Od ponad dekady firma eksploruje też rynek słuchawek - od klasycznych modeli przewodowych serii P po nowoczesne konstrukcje bezprzewodowe z ANC. Dziś segment luksusowych słuchawek bezprzewodowych z aktywną redukcją hałasu jest polem zaciętej rywalizacji. Wymagający melomani mogą zdecydować się na topowe modele popularnych marek, takich jak Apple czy Sony, ale jeszcze bardziej kuszące wydają się propozycje firm od lat kojarzonych z hi-endowym sprzętem, jak chociażby Focal Bathys, Mark Levinson Nº 5909 czy zaprezentowane zaledwie kilka dni temu Loewe leo. I właśnie teraz Bowers & Wilkins zaprezentował swój nowy model flagowy, Px8 S2, czyli następcę bardzo udanego Px8. Producent deklaruje, że to najlepsze słuchawki, jakie kiedykolwiek stworzył. Przeglądając broszury i dane techniczne, przelatujemy przez kolejne udoskonalenia konstrukcyjne - przeprojektowane muszle, bardziej rozbudowane układy elektroniczne, modyfikacje poprawiające komfort użytkowania, usprawniona łączność z obsługą najnowocześniejszych funkcji i kodeków czy skuteczniejszy system ANC. Cena pozostała jednak na takim samym poziomie, a nawet delikatnie spadła. Kiedy trzy lata temu informowaliśmy o rynkowej premierze Px8, kosztowały one 3349 zł. Px8 S2 wyceniono natomiast na 3199 zł. Ciekawe, prawda? Skoro Bowers & Wilkins nie podniósł poprzeczki do poziomu 4999-5699 zł (ceny słuchawek Mark Levinson Nº 5909 i Loewe leo w momencie premiery), to czy nowe Px8 S2 mogą wyznaczyć punkt odniesienia w swojej kategorii i stać się nowym standardem bezprzewodowego audio?

Jeszcze kilkanaście lat temu słuchawki za około 3000-4000 zł uchodziły za produkt ekskluzywny, graniczący niemal z ekstrawagancją. Rynek był wówczas bardziej przewidywalny - w segmencie hi-end rządziły znane, mogące pochwalić się wieloletnim doświadczeniem firmy, a najbardziej wyczynowe, egzotyczne konstrukcje kosztowały w granicach kilku tysięcy złotych i były pokazywane głównie na wystawach, bardziej jako atrakcja i ciekawostka niż propozycja do rozważenia. Kto poza garstką totalnych szaleńców mógłby być zainteresowany kupnem takich nauszników? Dziś ta granica została przesunięta kilkukrotnie, a sprzęt, który kiedyś postrzegany był jako topowy, to dziś co najwyżej klasa średnia. Wybór jest dziś ogromny - od wyrobów "starej gwardii", takich jak Beyerdynamic T5 v3, Audio-Technica ATH-ADX3000 czy Sennheiser HD 660S2, przez dojrzałe modele planarne, jak chociażby Audeze LCD-2 Classic, aż po sprzęt nowej fali europejskich producentów. Jednym z nich jest Meze Audio - rumuńska marka, która zaledwie dekadę temu zaczynała swoją przygodę od prostych modeli dynamicznych, a dziś nie tylko konkuruje z gigantami, ale sama staje się punktem odniesienia.

W ostatnich latach miałem styczność z wieloma modelami słuchawek nausznych i wokółusznych. Jedne lepiej sprawdzały w określonych gatunkach muzycznych i w codziennym użytkowaniu, na przykład na spacerze lub w pracy. Inne zapewniały wyjątkowo dobry dźwięk, ale kulały w czasie telekonferencji lub gubiły się po podłączeniu do kilku urządzeń jednocześnie. Każdy z modeli miał tę samą bolączkę, a właściwie niedogodność, z którą oczywiście można było sobie poradzić, jednak nie zawsze chciało się to robić. Chodzi tu o odtwarzanie muzyki wysokiej rozdzielczości. Nawet jeśli wybierzemy nauszniki, które powinny ten dar mieć, później okazuje się, że niekoniecznie współpracują z telefonem lub laptopem wyposażonym w łączność Bluetooth starszego typu, ponieważ ten jest dla nich zwyczajnie za słaby wydajnościowo jeśli chodzi o przesyłanie danych. Jakimś rozwiązaniem jest przesiadka na połączenie przewodowe, na przykład przez kabel USB, ale spójrzmy prawdzie w oczy - kto w dzisiejszych czasach kupuje słuchawki bezprzewodowe aby od razu wiązać je na smyczy? Jakość możliwa do wygenerowania bezprzewodowo jest na tyle dobra, że powinna zaspokoić codzienne potrzeby użytkowników, a słuchanie plików hi-res, użycie kabla czy zabawa z kodekami to tematy, które interesują chyba tylko audiofilów. Nie zmienia to faktu, że czasem chciałoby się zakosztować dźwięku wysokiej próby i to najlepiej bez plączącego się kabla lub przejściówek. Okazuje się, że można połączyć przyjemne z pożytecznym i dzięki pewnemu bardzo sprytnemu rozwiązaniu ominąć problem kodeków czy różnych wersji systemu Bluetooth po stronie słuchawek i źródła. Zainteresowani?

Bowers & Wilkins to firma, która w świecie audio ma status legendy. Nie bez powodu. Od lat sześćdziesiątych tworzy sprzęt, który trafia zarówno do domów melomanów, jak i - czym marka lubi się chwalić, choć konkurencja celująca w rynek profesjonalny ma na tym polu znacznie większe dokonania - do najbardziej wymagających realizatorów nagrań. Kolumny z serii 800 Diamond są używane w Abbey Road Studios, a modele z serii 600 i 700 należą do tych produktów, których w zasadzie nie trzeba reklamować. Są dostępne od dawna i ulepszane z generacji na generację, a dla audiofilów stanowią punkt odniesienia w kategorii zestawów głośnikowych, które można postawić w salonie. Ale to nie wszystko, bowiem Bowers & Wilkins ma również spore doświadczenie w produkcji słuchawek. Pierwszym, odważnym podejściem do tego tematu były P5 z 2010 roku, których prywatnie wciąż używam. Te eleganckie, skórzane, smukłe nauszniki po piętnastu latach wciąż wyglądają jak nowe i mogą pochwalić się świetnym brzmieniem. Oczywiście nie katuję ich zbyt mocno, bo mają dla mnie wartość sentymentalną, ale ich przykład pokazuje, jak poważnie Brytyjczycy potraktowali tę nową część swojej oferty. Postarali się i przyłożyli chyba nawet bardziej niż do zestawów głośnikowych, przewidując, że już niebawem rynek słuchawek eksploduje i każdy będzie chciał odkroić sobie kawałek tego smakowitego tortu. P5 przetarły szlak, którym poszły kolejne modele, takie jak P7, P9 Signature, a w ostatnich latach - seria PX, która przeszła ogromną ewolucję. Model Px7 S2e z 2023 roku spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Chwalono go za wysoką jakość wykonania, świetne przetworniki i naturalne, ale lekko ocieplone brzmienie. Ale konkurencja nie śpi. JBL, Focal, Bang & Olufsen czy Sennheiser raz po raz podkręcają tempo. Dlatego nie próżnuje też Bowers & Wilkins. Jeśli się nie mylę, ostatnio dość długo trwała cisza w eterze i nie widzieliśmy zbyt wielu nowych modeli tej marki. Ostatnim dużym wydarzeniem była premiera bezprzewodowych dokanałówek Pi6 i Pi8 w sierpniu zeszłego roku. I wreszcie doczekaliśmy się "tego momentu" - oto nowe Px7 S3.

Kiedy w 2021 roku Sennheiser sprzedał swój dział produktów konsumenckich szwajcarskiej firmie Sonova, która specjalizuje się w produkcji aparatów słuchowych, fani niemieckiej marki, będącej jednym z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych graczy w branży słuchawek i mikrofonów, nie przyjęli tych wieści z entuzjazmem. Sennheiser zawsze był przecież rodzinną firmą, a teraz co? Może zostanie całkowicie podzielony, fabryka w Wedemark będzie sprzedawana kawałek po kawałku, a nowy właściciel dojdzie do wniosku, że nic nie przebije modelu polegającego na zamawianiu gotowych produktów z Chin, Tajlandii lub Singapuru. Pierwsze dwa lata po zakończeniu tej transakcji faktycznie były trudne. Wydawało się, że nowe produkty pojawiają się w katalogu Sennheisera z rozpędu i przeważnie były to słuchawki dokanałowe. Później jednak worek z prezentami się otworzył i dostaliśmy takie cuda jak HD 660S2, HD 620S i fantastyczne HD 490 PRO Plus (za które odpowiedzialny jest profesjonalny dział firmy, ale klientów średnio to obchodzi). Wszystkie trzy modele to przewodowe słuchawki wokółuszne. Pierwszy kosztuje 2799, drugi 1499, a trzeci 2149 zł (dostępna jest też wersja z nieco uboższym wyposażeniem, za którą trzeba zapłacić 1799 zł). Najwyraźniej zarówno Niemcy, jak i Szwajcarzy wzięli na celownik konkretne grono odbiorców - melomanów i profesjonalistów, którzy szukają dobrych, klasycznych słuchawek, ale nie planują przeznaczać na nie pięciu średnich krajowych. Teraz Sennheiser wychodzi z kolejną propozycją, która nie dość, ze jest tańsza niż każdy z trzech wymienionych wyżej modeli, to jeszcze została (przynajmniej w teorii) dostosowana do wymagań innej, często pomijanej przez producentów audiofilskiego sprzętu grupy klientów. Przed nami HD 550.

Jeśli nie liczyć prototypowych urządzeń rodzimych manufaktur, polscy audiofile raczej rzadko mogą zapoznać się z nowymi produktami jako jedni z pierwszych ludzi na świecie. Zdarzają się jednak wyjątki, a jednym z nich są najnowsze konstrukcje marki Final Audio Design. Czy to dlatego, że Polska jest dla niej wyjątkowo ważnym rynkiem? Poniekąd tak, jednak główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest, no właśnie, w najgorszym wypadku szczęśliwy zbieg okoliczności, a w najlepszym - miłość. Aby to zrozumieć, trzeba poznać historię japońskiej firmy i osób, które odegrały w niej kluczową rolę. Przedsiębiorstwo, które dziś znane jest głównie z produkcji znakomitych słuchawek, powstało formalnie w 2007 roku z inicjatywy Kanemoriego Takai oraz pana Yamaguchiego, prezesa Daiichi Tsushin Kogyo, jednak nazwa Final Audio Design była znana już wcześniej, od 1974 roku. Jej pierwszym dostępnym komercyjnie produktem była wkładka gramofonowa typu Moving Coil, którą zaprojektował niejaki Yoshihisa Mori. Przez kolejne 35 lat firma tworzyła ciekawy sprzęt, taki jak ciężki gramofon Parthenon, kosztowny wzmacniacz Music, który skupił na sobie uwagę magazynów muzycznych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, unikatowy izolator dźwiękowy Daruma, w którym zastosowano mechanizm oparty na łożysku kulkowym, a także głośnik tubowy ze stali nierdzewnej OPUS204, którego masa wynosiła niecałe 800 kg. W 2007 roku rozpoczęto współpracę z firmą Molex, która w skali świata jest drugą co do wielkości firmą produkującą złącza elektroniczne. Na mocy porozumienia z Molexem powstała spółka S'NEXT, pod której skrzydłami marka działa do dziś. Choć eksperymentowanie z innymi typami urządzeń audio przynosiło firmie pewne sukcesy, strzałem w dziesiątkę okazało się dopiero wejście w świat słuchawek. Nastąpiło to skokowo, ponieważ w 2009 roku S'NEXT przejęło japońską fabrykę słuchawek i odtwarzaczy w Clark na Filipinach, rozpoczynając produkcję słuchawek pod marką Final Audio Design.

W latach dziewięćdziesiątych, kiedy zachłysnęliśmy się tak zwanym zachodnim stylem życia, największymi obelgami wobec sprzętu audio oraz wszelkiej maści urządzeń do użytku domowego były takie słowa jak "garażowy" czy "małoseryjny", a ręczna produkcja budziła u klientów odrazę. Najpiękniejsze wydawały nam się towary produkowane masowo. Urzekały nas swoją powtarzalnością i idealnym wyglądem. Pokochaliśmy nawet frytki i hamburgery pakowane w kolorowe pudełka, prezentujące się tak, jakby zrobiła je maszyna. Aktualnie obserwujemy odwrotny trend. Niemal w każdej dziedzinie życia szukamy czegoś naturalnego, prawdziwego, naznaczonego dotykiem ludzkiej ręki. Przejadł nam się plastik i zapach taśmy produkcyjnej. Masówka jest oznaką złego smaku, zacofania mentalnego, biedy, braku wrażliwości na kwestie ekologiczne, zdrowotne i społeczne. Gdzie tylko można, chcemy otaczać się rzeczami, które stworzył człowiek, nad którymi ktoś pracował, w które włożył całe swoje serce, pasję i doświadczenie. Szefowie kuchni chcą posługiwać się nożami stworzonymi przez profesjonalnych knifemakerów. Miłośnicy motocykli marzą o maszynie wykonanej na zamówienie, idealnie dopasowanej do wymiarów ich ciała. Nawet kebab musi być kraftowy, a lody - rzemieślnicze. Nie dotyczy to jednak elektroniki. Trudno sobie wyobrazić smartfon, komputer lub telewizor wykonany przez grupę hobbystów w garażu na przedmieściach. A co ze słuchawkami? Na pierwszy rzut oka to równie karkołomne przedsięwzięcie. Byle jakie nauszniki być może dałoby się zmontować ręcznie, ale takie z najwyższej półki? Takie, które mogłyby rywalizować z flagowymi modelami potężnych firm, takich jak Sennheiser, Audio-Technica czy Focal? Rozsądek podpowiada, że lepiej zostawić taki pomysł w sferze marzeń, ale szczęście są na świecie zapaleńcy, którzy się takich projektów podejmują. Jednym z nich jest Blaž Erzetič.

Odkąd pamiętam, Sennheiser był dla mnie jednym z niekwestionowanych liderów w segmencie słuchawek. Nie wszystkie modele, z którymi miałem do czynienia, można było nazwać wybitnymi, ale logo niemieckiej firmy było i wciąż jest gwarancją pewnego poziomu - tego, że nawet jeśli pewne elementy danego produktu spodobają nam się bardziej, a inne mniej, to w ogólnym rozrachunku lipy nie będzie. Odnoszę wrażenie, że dla wielu klientów - szczególnie tych, którzy sparzyli się na tańszych nausznikach - owa gwarancja uzyskania co najmniej dobrego efektu stała się kluczowa. Za produktami większości rywali, jakkolwiek udane by nie były, jednak nie stoi tyle lat doświadczenia. W pewnym momencie Sennheiser zaczął delikatnie tracić impet. Konkurencja uciekała mu na wielu frontach. Spragnieni ekstremalnych doznań audiofile coraz częściej wybierali hi-endowe modele planarne i kilkukrotnie droższe od "osiemsetek" nauszniki dynamiczne. Masowemu odbiorcy szukającemu przyzwoitych słuchawek bezprzewodowych Niemcy mieli do zaoferowania tylko kilka, a nie kilkadziesiąt różnych modeli. Co prawda każdy z nich był na tyle udany i przemyślany, że sztuczne zapychanie katalogu nie miało sensu, ale logika to jedno, a prawa rynku - drugie. Trzy lata temu konsumencki dział Sennheisera został przejęty przez szwajcarską firmę Sonova, specjalizującą się w produkcji aparatów słuchowych. Początkowo obawiałem się, że to już będzie równia pochyła, a nowy właściciel ze znanej nam manufaktury zrobi wydmuszkę, wykorzystując jej legendę do sprzedawania chłamu produkowanego w dalekowschodnich fabrykach. Na szczęście tak nie stało. Ba! Obecnie coraz częściej myślę, że kolejne posunięcia Sennheisera są słuszne, choć odważne. Jeżeli chcecie wiedzieć, o co mi chodzi, wprowadzone właśnie na rynek HD 620S są idealnym pretekstem do omówienia tego zjawiska, bo to, co wyróżnia Sennheisera na tle konkurencji, skupia się w nich jak w soczewce.

Nieco ponad sześć lat temu miałem przyjemność testować jedne z najlepszych słuchawek wokółusznych, jakie dotychczas przewinęły się przez naszą redakcję - Final Audio Design D8000. Od początku wiadomo było, że japońska manufaktura wytoczyła ze swojego arsenału potężne działo, ponieważ nowy model flagowy wyposażono w autorskie przetworniki planarne z ciekawym systemem AFDS, polegającym na kontrolowaniu ruchu cieniutkiej membrany z użyciem ciśnienia powietrza wytwarzanego przez nią samą. Już przekopując się przez materiały prasowe i dokumentację techniczną, miało się pewność, że będzie to ciekawy, dopracowany sprzęt. Pamiętam, że konstrukcja pałąka, prowadnic i mocowań muszli trochę mnie rozczarowała, bo wszystkie te elementy skopiowano ze starszych modeli, od których D8000 były przecież znacznie, ale to znacznie droższe. Nie zawiodłem się jednak na brzmieniu. Od razu było słychać dwie rzeczy - po pierwsze, że Japończycy naprawdę się postarali i nie wprowadzili tego modelu do swojej oferty tylko po to, aby dołączyć do elitarnego grona producentów nauszników planarnych, a po drugie, że nowy flagowiec jest nie tylko bardzo, bardzo dobry, ale także stworzony z myślą o słuchaniu muzyki, a nie rozbieraniu jej na części pierwsze i przeprowadzaniu autopsji każdej sekundy odtwarzanego utworu. D8000 sprawiły, że grono fanów japońskiej firmy wyraźnie się poszerzyło i choć daleki jestem od dzielenia klientów na lepszych i gorszych, można powiedzieć, że w dużej mierze właśnie za sprawą tego modelu Final Audio Design stał się obiektem rozmów i rozważań prawdziwych koneserów - ludzi śledzących wszystkie hi-endowe premiery, a nawet nieoficjalne plotki, dysponujących dużą wiedzą i doświadczeniem, odwiedzających największe wystawy sprzętu stereo, skłonnych poświęcić dla swojej pasji naprawdę wiele.

Coraz dłuższy dzień i rosnąca temperatura to dla mnie jasny sygnał, że już niedługo, za kilka tygodni przyjdzie mi się pożegnać z słuchawkami nausznymi i na nowo zaprzyjaźnić się z dokanałówkami, które towarzyszyć mi będą przez kolejne pół roku. Wiem, wiem - audiofile generalnie nie przepadają za pchełkami, a już w szczególności tymi, których można używać bezpośrednio ze smartfonem czy komputerem, a nie w połączeniu z wysokiej jakości przetwornikiem, DAP-em lub sprzętem stacjonarnym. Kiedy jednak już na początku kwietnia temperatura przekracza 25 °C, człowiek chce wyjść na zewnątrz, cieszyć się wolnością i nie targać ze sobą kolejnych urządzeń połączonych srebrnymi kablami. I niby swojego faworyta wśród tego typu słuchawek w postaci Final Audio Design ZE8000 znalazłem rok temu, ale z drugiej strony wiadomo, że nie można stać w miejscu, trzeba eksperymentować i szukać nowych rozwiązań. Idealnym momentem do tego typu działania i przetestowania kanałówek przed sezonem była premiera najnowszego dziecka Sennheisera, czyli modelu Momentum True Wireless 4.
Piotr