
Na początku sierpnia opublikowaliśmy test kolumn Indiana Line Diva 5. Sympatyczne, ładne, porządnie wykonane, oferujące zaskakująco dobry dźwięk i rozsądnie wycenione podłogówki zrobiły na mnie znakomite wrażenie. Wydawało mi się, że temat został rozpracowany i w najbliższej przyszłości nie będziemy do niego wracać, ale niedługo potem wydarzenia nabrały rozpędu. Po pierwsze, na przestrzeni miesiąca włoska firma uzupełniła tę serię dwoma kolejnymi modelami. W ofercie pojawił się głośnik centralny Diva 7 i wolnostojący model Diva 6, który nie jest odrobinę, ale znacznie, znacznie większy od zrecenzowanych przeze mnie "piątek". Trójdrożne pudła wyposażone w trzy woofery wspierane bass-refleksem dmuchającym w podłogę prezentują się tak, jakby zostały zaprojektowane z myślą o nagłośnieniu pokoi o powierzchni rzędu 40-50 m². Obie premiery świadczą o tym, że producent wiąże z serią Diva naprawdę duże nadzieje. Po drugie, w dobie walki o przestrzeń do życia coraz więcej osób interesuje się kolumnami podstawkowymi. Po teście "piątek" pojawiły się nawet pytania, czy mniejsze i znacznie tańsze "trójki" będą równie dobrym wyborem do typowego, kilkunastometrowego pokoju. Gdybym był sprzedawcą, prawdopodobnie odpisałbym, że tak - trzeba brać i się nie zastanawiać. Ponieważ jednak jestem dziennikarzem, a monitorów z tej serii nie słuchałem, postanowiłem zasięgnąć języka "na mieście" i zadzwoniłem do kolegi, któremu w tej i nie tylko tej materii mogę zaufać. "Czy są równie dobre? Powiem ci więcej - biorąc pod uwagę cenę, to jeśli tylko nie spapra się sprawy na etapie dobierania elektroniki, są nawet lepsze!" - powiedział. Lekko nie dowierzając w to, co usłyszałem, zacząłem zadawać kolejne pytania. Jak to lepsze? A jak wygląda sprawa z dynamiką, basem, ogólną skalą dźwięku? Mimo wszystko ciężko, aby kompaktowe monitory mogły w tych kategoriach nawiązać rywalizację z 2,5-drożnymi podłogówkami. "Kurde, Tomek, jak nie wierzysz, to weź je wypożycz i posłuchaj sam." - odparł mój rozmówca. No to wziąłem wypożyczyłem. I posłucham.

Co jakiś czas jak bumerang wraca dyskusja o tym, że muzyka na fizycznych nośnikach umiera, że kasety, płyty kompaktowe i winyle to przeżytek i za chwilę nie będzie ich na czym słuchać. Całkiem nieźle nośnikom tym wychodzi reinkarnacja, ponieważ z nie mniejszą częstotliwością pojawiają się w różnych mediach informacje o drugiej młodości kaset czy rekordowych wynikach sprzedaży czarnych krążków. Do śmierci każdego z nich jeszcze pewnie daleka droga, jeśli ta w ogóle kiedykolwiek nastąpi (a i takie sytuacje się zdarzają czego przykładem może być MiniDisc, który nie przyjął się się i odszedł w niepamięć). Sporą rolę w tym odgrywają same serwisy streamingowe, które swoją polityką zniechęcają wielu artystów do kooperacji. W ten sposób dochodzimy do sytuacji, w której części wydawnictw na streamingach zwyczajnie nie ma. Z drugiej strony nawet mimo zatracenia się w płytach kompaktowych czy też winylowych w pewnym momencie dojdziemy z pewnością do ściany i stwierdzimy, że nie da się kupić wszystkich albumów, których chcielibyśmy posłuchać. I tu poza ograniczeniem przestrzeni domowej kluczowym aspektem wydają się być finanse, ponieważ kolekcjonowanie muzyki na fizycznych nośnikach to zdecydowanie nie jest tanie hobby. Co zatem zrobić w momencie gdy już "nie mamy czego słuchać" (mimo tysięcy płyt w kolekcji?), a nie chcielibyśmy wydawać kolejnych pieniędzy na albumy, których posłuchamy kilka razy i później będą się kurzyć na półce?

Jeżeli uważacie, że testy audiofilskich akcesoriów powstają tylko dlatego, że producentom i dystrybutorom zależy na dobrych ocenach, nagrodach i agresywnym promowaniu takich wyrobów, powinniście poznać kulisy mojego spotkania z kablem Reson LBK. Wpadł on w moje ręce trochę przypadkowo. Zauważyłem go podczas wizyty w warszawskim salonie Audio Forte, który jest oficjalnym przedstawicielem tej marki w Polsce, ale niespecjalnie się tym faktem chwali. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem nawet, że taki przewód istnieje. Z okablowaniem Resona po raz ostatni zetknąłem się bowiem dwadzieścia lat temu. Pamiętam, że te cienkie druciki z tanimi wtykami wyglądały tragicznie, ale grały naprawdę świetnie - szybko, żywiołowo i przejrzyście, choć chwilami trochę ostro. Niektórzy uważali, że to taka tańsza alternatywa dla Nordostów. Pomyślałem, że dobrze byłoby sprawdzić, czy najnowsza wersja, z dużymi, eleganckimi wtykami i przewodnikami poddanymi obróbce kriogenicznej, będzie mogła dziś zrobić to samo, co jej pierwowzór - dać audiofilom namiastkę hi-endowego dźwięku za rozsądne pieniądze. Pełen optymizmu zabrałem kabel ze sobą. Wyobrażałem sobie, że szybko znajdę jakieś informacje na jego temat, ściągnę wszystkie dostępne materiały, przejdę do odsłuchu i zacznę pisać. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. O kablu niewiele wiadomo, nikt inny go nie testował, a opis na stronie producenta składa się z trzech zdań. Odłożyłem temat na później, bo na swoją kolej czekały inne urządzenia. Po kilku miesiącach dystrybutor zapomniał o całej sprawie. Był wyraźnie zaskoczony, gdy zadzwoniłem do niego, aby powiedzieć, że LBK wciąż u mnie jest i być może pod koniec wakacji znajdę czas, aby się nim zająć. Zapraszam więc na test, którego nikt nie chciał, na który nikt nie czekał i który od samego początku przeczył wszelkim stereotypom.

Kiedy otrzymałem informację prasową na temat aktywnych monitorów Triangle'a, byłem przekonany, że ich nazwa jest nawiązaniem do znanego wszystkim muzykom i melomanom terminu "a cappella", oznaczającego wykonywanie utworu bez akompaniamentu, bez udziału instrumentów. Byłoby to logiczne, ponieważ mówimy o zestawach głośnikowych, które do prawidłowej pracy nie potrzebują wzmacniacza ani źródła w postaci przetwornika, odtwarzacza płyt kompaktowych czy gramofonu. Coś mi mówi, że tym tropem mogliby pójść Włosi, jednak francuska manufaktura miała zupełnie inny pomysł. Jej najnowszemu dziełu nadano nazwę jednego z najjaśniejszych punktów na nocnym niebie - podwójnego układu gwiezdnego. Doskonale widoczną gołym okiem Kapellę tworzą dwa żółte olbrzymy - gwiazdy wielokrotnie większe od naszego Słońca, które nieprzerwanie tańczą wokół siebie. "Podobnie jak te dwie gwiazdy, kolumny Triangle Capella tworzą harmonijny duet, łącząc w sobie kunszt rzemiosła akustycznego oraz najnowsze technologie strumieniowania i wzmacniania dźwięku, wypełniając dom muzyką o nieskazitelnej czystości." - czytamy na stronie producenta. Nie uwierzę, jeśli powiecie, że nie jesteście zaintrygowani.

Przeciętny producent sprzętu grającego wprowadza na rynek kilka produktów w ciągu roku. Niektórzy są oczywiście bardziej płodni, ale istnieją też manufaktury, u których premiera zupełnie nowego modelu jest niesłychanym wydarzeniem, przypadającym może raz na pięć albo dziesięć lat. Aktywność poszczególnych marek obserwuję, chciałoby się powiedzieć, mimochodem, publikując na stronie naszego magazynu newsy, przygotowane na podstawie notek prasowych. Celowo użyłem terminu "aktywność", ponieważ sam fakt dodania nowego sprzętu do katalogu to jedno, a poinformowanie o tym potencjalnych klientów - drugie. Niektórych firm w naszym dziale nowości nie ma, mimo że nie siedzą bezczynnie, a inne mają tam niemalże stałe miejsce, takie w pierwszym rzędzie. Jestem ciekawy, czy zgadniecie, ile nowych produktów JBL-a opisaliśmy w tym roku (zaznaczam, że mamy dopiero początek września, a dodatkowo nie wszystkie wiadomości od JBL-a dotyczą stricte sprzętu audio, więc ich nie przepuszczamy). Dziesięć? Piętnaście? Nie. Dwadzieścia osiem. Biorąc pod uwagę to, że najgorętszy okres jeszcze przed nami, do końca roku licznik może dobić do czterdziestu.

Miłośnicy wysokiej klasy sprzętu grającego są wybredni, czasami nawet do przesady. Poszukiwanie coraz lepszego dźwięku jest jednak wpisane w audiofilskie hobby, więc nikogo nie powinno dziwić to, że nieustannie wynajdujemy rzeczy, które można jeszcze poprawić - w sprzęcie, wystroju pokoju odsłuchowego, sposobie ułożenia kabli na podłodze i fazach Księżyca. W ostatnich latach wszyscy mamy jednak wspólny powód do narzekania. Jest nim inflacja i wszystko, co się z nią wiąże. Gdy po raz kolejny czytam, jakie to dostępne na rynku urządzenia są brzydkie, złe, paskudne i plastikowe, a firmy, które jeszcze trzymają poziom, wywindowały ceny do poziomu stratosfery, odruchowo mam ochotę zamknąć okno przeglądarki. Później wracam jednak do swoich obowiązków i trudno mi powstrzymać myśl, że podobne komentarze mają coraz mocniejsze oparcie w rzeczywistości. Wzmacniacz, który bynajmniej nie jest szczytem marzeń audiofila i jest zbudowany w oparciu o gotową końcówkę mocy pracującą w klasie D, może już kosztować cztery albo dziesięć tysięcy złotych. Taki, który naprawdę powoduje szybsze bicie serca nawet u doświadczonego melomana - dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy i więcej. Istnieją tylko dwa wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze - dać sobie spokój, kupić w miarę porządny głośnik bezprzewodowy i słuchać muzyki w nadziei, że pewnego dnia ceny spadną i każdy będzie mógł pozwolić sobie na zakup hi-endowego sprzętu. Drugie to szukać wysokiej jakości i normalnych cen tam, gdzie mało kto zagląda - w katalogach skromnych manufaktur, które nie zdobyły setek branżowych nagród i nie mają osiemdziesięciu dystrybutorów na całym świecie. Taką maleńką, rodzinną firmą jest Serblin & Son, a jej najtańszym produktem jest wzmacniacz zintegrowany o nazwie Performer.

Thor to w mitologii nordyckiej bóg burzy i piorunów, ale także małżeństwa, sił witalnych, rolnictwa i ogniska domowego. Miał być bardziej przychylny ludziom niż jego ojciec, Odyn, choć równie gwałtowny. Podróżował rydwanem zaprzężonym w kozły, Tanngrisnir i Tanngnjóstr. Przedstawiano go zwykle jako mocarza z rudą brodą oraz trzema kluczowymi atrybutami - pasem podwajającego jego moc, żelaznymi rękawicami i wielkim bojowym młotem o nazwie Mjolnir (Mjølner). Kiedy Thor nim rzucał, młot zawsze do niego wracał, uprzednio oczywiście miażdżąc cel ataku swojego pana ("Mjøl" we współczesnym norweskim oznacza dosłownie "mąka" lub "proszek", więc "Mjølner" można rozumieć jako "mielący na proch"). Uderzeniu tej niezwykłej broni miały towarzyszyć pioruny. O tym, jak cenny był ów młot dla Thora, może świadczyć pieśń opowiadająca o tym, do czego posunął się, gdy olbrzym o imieniu Thrym ukradł Mjolnir, żądając za jego zwrot ręki bogini Frei. Według tej legendy Thor, za namową Heimdalla, strażnika Asgardu, miał przebrać się za Freję, osłoniwszy się welonem. Myśląc, że plan się powiódł, Thrym i jego kompani wyprawili wesele, podczas którego prawowity właściciel Mjolnira chyba na chwilę zapomniał o swojej misji i dał się ponieść emocjom. Zjadł bowiem osiem łososi i wołu, co wywołało zaniepokojenie olbrzymów, jednak Loki wytłumaczył ten fenomen, mówiąc, że "panna młoda" w oczekiwaniu na swoje zaślubiny z Thyrymem nie jadła przez tydzień. Pod koniec biesiady, kiedy zgodnie z tradycją złożono Mjolnira na łonie przebranego za Freję Thora, by przypieczętować akt małżeństwa, ten chwycił swój młot i wymordował olbrzymów bez najmniejszego problemu. Nie dziwi zatem fakt, że Mjolnir stał się najpopularniejszym symbolem stosowanym przez Skandynawów nie tylko w średniowieczu, ale nawet dziś, chociażby w herbach i godłach. A co to ma wspólnego z bohaterem niniejszego testu? Cierpliwości...

Jeżeli interesujecie się sprzętem grającym, z pewnością nie raz natknęliście się na rozbudowane opisy zestawów głośnikowych, wzmacniaczy, streamerów, a nawet wkładek gramofonowych, kabli i rozgałęziaczy. Nawet kiedy wszystkie funkcje i właściwości danego urządzenia są już omówione, kiedy dowiedzieliśmy się wszystkiego o historii marki (będącej oczywiście liderem w danej dziedzinie) i jej zaangażowaniu w dostarczanie melomanom zoptymalizowanych rozwiązań hi-fi (w prasówkach często można znaleźć elementy korporacyjnej nowomowy), przeczytamy jeszcze o tym, że opisywany model będzie świetnie prezentował się w każdym wnętrzu, a jego opakowanie zostało wykonane z materiałów nadających się do recyklingu i zadrukowane tuszem sojowym. Nie ma w tym nic dziwnego. Każdy chce swój produkt sprzedać, szczególnie jeśli mówimy o urządzeniu, które ma trafić do masowego odbiorcy, takim jak nowy wzmacniacz sieciowy Denona o jakże odkrywczej nazwie Home Amp. O jego premierze zostałem poinformowany z wyprzedzeniem, więc spodziewałem się, że będzie to spore wydarzenie, a materiały marketingowe będą nawet obszerniejsze niż zwykle, bo wiele firm sprzedałoby duszę diabłu, aby mieć w swojej ofercie taki kompaktowy, mocny i funkcjonalny piecyk. Myliłem się. A to dopiero początek historii...

Amatorzy przystępnego cenowo sprzętu audio zawsze mieli swoje ulubione marki. Te, które na przekór inflacji i rynkowym trendom oferowały i wciąż oferują coś "dla ludzi". Te, którym mimo długiego rynkowego stażu i setek branżowych nagród nie uderzyła do głowy woda sodowa. Odnoszę jednak wrażenie, że w ostatnich latach skład tej grupy mocno się zmienił. Wiele firm zdecydowało się podnieść ceny, nie argumentując tego postępem jakościowym lub choćby kosmetycznymi poprawkami w stosunku do poprzednich modeli. Inne albo wskoczyły na wyższą półkę, albo zeszły ze sceny, wypychane przez dalekowschodnią konkurencję. Na szczęście na placu boju zostało kilka manufaktur, które wciąż walczą o względy mniej zamożnych melomanów, a bynajmniej nie narodziły się dwa miesiące temu i mają nam do zaproponowania coś więcej niż chiński paździerz ze zmienionymi emblematami. Jedną z nich jest Indiana Line, a jej najnowszym dziełem jest odnowiona seria Diva.

Strumieniowe odtwarzacze audio to gorący towar. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że ponad połowa zapytań, jakie otrzymujemy od czytelników na redakcyjną skrzynkę mailową i przez różnego rodzaju komunikatory, dotyczy właśnie streamerów i urządzeń, które bezpośrednio z nimi współpracują - przetworników, zasilaczy, a nawet akcesoriów mających na przykład oczyszczać sygnał LAN. Zupełnie jakby pozostałe elementy systemu stereo były mało istotne. Zmienia się nie tylko podejście klientów, ale także sam rynek. Wystarczy wejść na stronę pierwszego lepszego sklepu internetowego, aby zdać sobie sprawę, że utytułowani producenci sprzętu hi-fi ponieśli na tym polu sromotną porażkę. Po wzmacniacz, owszem, możemy udać się do Audiolaba, Coplanda, Hegla, Fezza, Luxmana, Exposure'a, Unisona, Pathosa albo McIntosha, ale źródło wybierzemy raczej z katalogu Auralica, Lumina, Rose'a, Silent Angela albo EverSolo. Tylko kilku dużych graczy podołało temu zadaniu, wchodząc na rynek streamerów odpowiednio wcześnie i wydając potężną część swojego budżetu na opracowanie nowych urządzeń i oprogramowania. Reszta zaspała, czego musi coraz bardziej żałować, bo liczba chętnych na zakup porządnego odtwarzacza sieciowego stale rośnie. Wielu staje jednak przed standardowym problemem - jeśli źródło ma być naprawdę dobre, jeśli ma nas cieszyć zarówno brzmieniem, jak i brakiem ewidentnych niedoróbek sprzętowych i software'owych, prawdopodobnie gładko przekroczymy barierę dziesięciu, a może nawet piętnastu tysięcy złotych. Wielu melomanów obchodzi problem, zaprzęgając do pracy komputer lub decydując się na sam transport sieciowy, który następnie pracuje w połączeniu z posiadanym już przetwornikiem lub wzmacniaczem wyposażonym w wejście USB. Nie jest to złe rozwiązanie, jednak mimo wszystko fajniej byłoby mieć "prawdziwy", pełnokrwisty streamer. Gdyby tylko istniał taki, który ma wszystko, czego chcemy, ale kosztował mniej niż piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy złotych...
Ryszard