Choć najsłynniejszy polski producent zestawów głośnikowych zaczynał od budżetówki, w jego aktualnym katalogu dominują konstrukcje ze średniej i wysokiej półki. Szczytową pozycję zajmują piękne Jaspery, dostępne zarówno w wersji pasywnej, jak i aktywnej. Dalej mamy trzy serie składające się z jednego modelu - Amber, Jade i Emerald. Doszły mnie słuchy, że najprędzej rozwijana będzie linia Jade i to wcale nie o mniejsze, ale większe od "dwudziestek" retro-monitory zaprojektowane do pracy na podłodze. Dolną czwórkę tworzą serie Ruby, Sapphire, Opal i Pearl. Dwie ostatnie to w dzisiejszych realiach niemalże sprzęt klasy supermarketowej. Nie zdziwiło mnie nawet, że po wpisaniu nazw kilku należących do nich modeli w wyszukiwarkę na pierwszych pozycjach wyskoczyły oferty elektronicznych sieciówek, z darmowym transportem i możliwością zakupu na raty. Środkową pozycję zajmuje natomiast seria, która stała się prawdziwym rynkowym hitem, łącząc minimalistyczne wzornictwo, wysoką jakość wykonania, bogatą paletę kolorystyczną i naturalne, zrównoważone, muzykalne i uniwersalne brzmienie. Diamondy, bo o nich mowa, w momencie premiery były flagowcami Pylona. Pamiętam, jak szefowie jarocińskiej manufaktury, jeszcze niepewni co do słuszności swojej decyzji, zastanawiali się, czy takie kolumny spodobają się klientom. Dziś firma mogłaby prawdopodobnie produkować tylko zestawy z tej serii i spokojnie by się utrzymała (szczególnie biorąc pod uwagę, że Pylon Audio to nie tylko wytwórca sprzętu sprzedawanego pod własną marką, ale także dostawca obudów dla czołowych marek zagranicznych). Skoro jednak pojawiła się możliwość ich ulepszenia, szkoda było z niej nie skorzystać. Tak oto naszym oczom ukazały się Diamondy mkII, a ja wziąłem do testu mój ulubiony model z tej serii - "dwudziestki piątki".
W obecnych czasach audiofilizm przejawia się nie tylko wśród wyznawców starej szkoły, w której wręcz oczywistym jest fakt, iż aby w pełni delektować się ulubionymi utworami, należy wygodnie rozsiąść się w fotelu w salonie, gabinecie, swojej "jamie" czy innym pomieszczeniu odsłuchowym, wyciszyć telefon, wyłączyć wszystkie rozpraszacze i oddać się słuchaniu na dużym zestawie hi-fi, a po słuchawki sięgać tylko wieczorem, aby nikomu nie przeszkadzać. W międzyczasie wyewoluowała również nowa szkoła, gdzie zamiast fotela siadamy przy biurku, głównym źródłem dźwięku jest komputer, a słuchawki są naszymi najlepszymi przyjaciółmi. Podobnie zresztą bardzo rozrosła się scena słuchania muzyki w podróży. Osoby dbające o najwyższą jakość brzmienia mają do dyspozycji setki urządzeń, które pomogą przerobić ich telefon czy tablet na prawdziwą maszynę do napędzania porządnych słuchawek, nawet w autobusie czy pociągu. Wzrost liczby tych biurkowych i podróżniczych audiofilów widać rokrocznie na targach Audio Video Show. Strefa słuchawkowa jest zawsze oblegana, zbierają się tam prawdziwe tłumy, a niektórzy pojawiają się na wystawie tylko i wyłącznie po to, aby buszować tam celem zobaczenia i usłyszenia osobiście nowinek ze świata nauszników. Właśnie dla takich maniaków zakrywania kanałów słuchowych stworzono bohatera dzisiejszej recenzji. iDSD Diablo 2 ze stajni iFi Audio to słuchawkowy wzmacniacz i przetwornik cyfrowo-analogowy w jednym, który może zostać naszym kompanem zarówno na biurku, jak i w plecaku. Czy druga generacja tego krwistoczerwonego, słuchawkowego kombajnu jest diabelsko dobra, czy może to tylko szatański pomiot?
Marka Soul Note to japońska marka należąca do przedsiębiorstwa CSR z siedzibą mieście Sagamihara, w prefekturze Kanagawa. Firma została założona w 2004 roku przez byłych pracowników Marantza, z których kluczową postacią był utalentowany projektant, Norinaga Nakazawa. Niezadowolony z rozwoju sytuacji w korporacji, w której przepracował wiele lat, postanowił założyć własny biznes, kierując swoje produkty do audiofilów potrafiących docenić wysoką jakość wykonania i brzmienia, ale nie dysponujących budżetem rzędu dziesiątek czy setek tysięcy dolarów. Na rynku europejskim Soul Note zaczynał od średniej półki. SA300, SC300, SD300, SC710 i SA730 były idealnymi urządzeniami dla melomanów chcących wzbić się ponad poziom budżetówki lub nawet porównywalnej cenowo masówki. W 2015 roku zachwycaliśmy się wycenionym wówczas na niecałe sześć tysięcy złotych przetwornikiem SD300, następnie wzięliśmy na warsztat odtwarzacz SC300 i wzmacniacz zintegrowany SA300, a potem przetestowaliśmy starszego brata tego ostatniego, SA710. Co tu dużo mówić - świetny sprzęt, choć żaden z wymienionych modeli nie stał się bestsellerem, zapewne dlatego, że młodym, mało znanym, nie dysponującym ogromnymi budżetami reklamowymi firmom zawsze ciężko jest się przebić, a kiedy tworzy się produkty dla koneserów, nie ma co liczyć na sprzedaż idącą w tysiące egzemplarzy. Po tych dwóch, może trzech latach o japońskiej marce już niewiele się słyszało, ale później nastąpiło odrodzenie. I to w wielkim stylu.
W dzisiejszych czasach niemal każdy może założyć internetową rozgłośnię radiową, nagrywać podcasty lub kręcić filmy, ale jeżeli mają to być treści zrealizowane na najwyższym poziomie, potrzebna jest masa rzeczy, które mają jedną wspólną cechę - kosztują oczy z głowy. Profesjonalne studio, kamery, lampy, statywy, mikrofony, stoły mikserskie, różne narzędzia realizatorskie, których przeznaczenie znają tylko specjaliści, a nawet oprogramowanie - wszystko musi być z najwyższej półki. A teraz wyobraźcie sobie, że jakość dostępnego komercyjnie sprzętu zostaje uznana przez jednego z największych nadawców w dużym, europejskim kraju za niewystarczającą, a kierownictwo stacji podejmuje decyzję o uruchomieniu własnego programu badawczego, aby stworzyć kilkadziesiąt par monitorów bliskiego pola, które będą pracować w studiach nagraniowych. Na kilometr pachnie to w najlepszym wypadku marnotrawstwem, kiepsko zakamuflowaną akcją wyciągania pieniędzy na analizy, konsultacje i prototypy, z których ostatecznie powstanie coś gorszego niż audiofilskie kolumny za dwie średnie krajowe. Sześćdziesiąt lat temu rynek nie był jednak tak rozwinięty, a jeśli jakiś nadawca chciał być najlepszy, musiał do pewnych rzeczy dojść sam, a potem strzec swoich sekretów. Tak narodziły się legendy, które funkcjonują po dziś dzień. Droga do sukcesu była jednak wyboista, a kultowe głośniki nie pasują do współczesnych realiów. Wydawałoby się, że istnieją tylko dwie możliwości - albo idziemy w całkowity oldschool i budujemy repliki tamtych kolumn, albo wymyślamy wszystko od nowa. Na szczęście jest jeszcze trzecia opcja, jednak aby ją zrozumieć, musimy cofnąć się do samego początku.
Jeżeli chcecie pośmiać się z audiofilów i ich kuriozalnych fanaberii, jest na to kilka sprawdzonych sposobów. Tym praktykowanym najczęściej wydaje się być wyszydzanie drogich lub działających w tajemniczy sposób akcesoriów. Magiczne cegły, urządzenia do demagnetyzacji płyt, antywibracyjne podkładki pod kable, tybetańskie kulki mające poprawiać akustykę pokoju odsłuchowego - wszystkie tego typu wynalazki były i zapewne będą obiektem drwin jeszcze setki razy. Wystarczy, że w sprzedaży pojawi się kolejny produkt z gatunku audio voodoo i całe przedstawienie zaczyna się od nowa, niczym dyskusje o polityce przy świątecznym stole. Nie wiadomo, czy przyłączyć się do nawalanki, próbować załagodzić temat i rozdzielić zwaśnione plemiona, czy najzwyczajniej w świecie mieć to w dupie, dojeść sałatkę i ewakuować się zanim dojdzie do rękoczynów. Osobiście średnio lubię bawić się utensyliami z pogranicza ezoteryki i aberracji umysłowej. Wprawdzie nie raz się zdziwiłem, słysząc wpływ takich akcesoriów na brzmienie, ale ogromna część z nich wydaje mi się niepraktyczna albo stanowczo za droga jak na to, czym są, co robią i jaka jest skala wprowadzanych przez nie zmian. Zupełnie inaczej traktuję jednak okablowanie i zasilanie. W obu przypadkach zaczynałem jako sceptyk, jednak kiedy zrozumiałem, że przy odpowiednio dobrym systemie nie mówimy o kosmetycznych zmianach, zacząłem traktować przewody i akcesoria sieciowe dokładnie tak samo jak kolumny, wzmacniacze, źródła, słuchawki czy wkładki gramofonowe. Zasadniczo nie widzę nawet innego wyjścia, bo niby co? Mam sobie powtarzać, że to nie powinno mieć aż takiego znaczenia? Że między moim domem a elektrownią są kilometry starych kabli, buczących transformatorów i innego dziadostwa? Mam się grzmotnąć w głowę ciężkim młotkiem i zapomnieć, że słyszę to, co słyszę? Jeśli macie taki młotek, proszę dajcie mi znać, bo Enerr wprowadził niedawno nową flagową listwę o nazwie Perfomer. I już się boję...
Ilekroć grymaszę na fragmentację rynku sprzętu audio, która przekłada się na ogromną różnorodność dostępnych w sklepach urządzeń, marek i modeli, ale też problemy klientów z uporządkowaniem sobie tego wszystkiego w głowie i dokonanie wyboru, dosłownie za chwilę dostaję wiadomość nawet nie o nowych kolumnach czy słuchawkach bezprzewodowych, ale o pojawieniu się na tym pociętym na drobne kawałeczki torcie urządzeń kolejnego producenta. Żeby jeszcze były to marki, których istnienia byłem świadomy, których produkty wpadły mi w oko podczas przeglądania zagranicznych magazynów lub reportaży z wystaw organizowanych w dalekich krajach, ale nie zawsze tak jest. Później okazuje się, że wcale nie mamy do czynienia z młodziutką manufakturą założoną przez entuzjastycznie nastawionych do życia studentów, ale z przedsiębiorstwem działającym nieprzerwanie trzydzieści lat, mogącym pochwalić się wieloma sukcesami, wyróżnieniami i oczywiście sporym gronem wiernych fanów. Tak było na przykład z Lindemannem.
Zapewne na palcach jednej ręki można policzyć miłośników sprzętu audio, którzy nie znają jednej z niekwestionowanych legend tej branży - Marantza. Od siedemdziesięciu lat firma ta wypuszcza na rynek naprawdę niesamowite urządzenia, które przez dekady kusiły swoim eleganckim wzornictwem, wysoką mocą i wspaniałym brzmieniem. Legendarne tunery i amplitunery z błękitnym podświetleniem skali i wskaźników wychyłowych, drewnianym obiciem obudowy i charakterystycznym, srebrnym wykończeniem płyty czołowej zawsze chwytały za serca i do dzisiaj cieszą się olbrzymim szacunkiem miłośników vintage audio. Na szczęście osoby, które mają obawy przed zakupem sprzętu mającego na karku, bagatela, prawie 50 lat, mają alternatywę, albowiem współczesny Marantz wychodzi naprzeciw potrzebom melomanów zakochanych w klasyce, którzy jednak chcieliby zamoczyć stopy w nowoczesności. W tym celu powstał świeżo zaprezentowany zestaw muzyczny, na który składają się odtwarzacz płyt kompaktowych ze streamerem CD 50n i wzmacniacz zintegrowany Model 50.
Audiolab to brytyjska firma założona we wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przez Philipa Swifta i Dereka Scotlanda. Jej pierwszym produktem był wzmacniacz zintegrowany oznaczony symbolem 8000A, który stosunkowo niedawno był dostępny w sprzedaży w niemal niezmienionej formie, a obecnie - po kosmetycznych zmianach, które dotknęły głównie jego zewnętrznej formy - funkcjonuje jako 8300A. Mając na uwadze czterdziestoletnią historię tego modelu, łatwo sobie wyobrazić, jakim hitem był oryginalny 8000A i jak mocno jego sprzedaż zasiliła konto młodziutkiej manufaktury. Uniwersalna integra cieszyła się takim zainteresowaniem, że wkrótce dołączyły do niego tuner 8000T, przedwzmacniacz gramofonowy 8000PPA i monobloki 8000M. W 1997 roku Audiolaba kupiła firma TAG McLaren, której ambicją było przekształcenie go w markę hi-endową. W tym celu stworzono między innymi nowatorskie kolumny, których obudowy inspirowane były bolidami Formuły 1. Wszystko to znalazło jednak odzwierciedlenie w cenniku. Idea przerobienia firmy kojarzonej z dobrym, ale przystępnym cenowo sprzętem w producenta luksusowych komponentów hi-fi pod nazwą TAG McLaren chyba nie przemawiała do klientów. W 2004 roku marka została przejęta przez koncern IAG (International Audio Group), który miał o wiele lepszy pomysł na wykorzystanie jej potencjału. Wrócono do produkcji minimalistycznych, rozsądnie wycenionych urządzeń - najpierw wzmacniaczy i odtwarzaczy płyt kompaktowych, a później nawet przedwzmacniaczy i monobloków. Audiolab był jednym z pierwszych producentów, którzy w dobie rosnącej popularności plików i raczkującego streamingu dostrzegli potencjał przetworników cyfrowo-analogowych. Niekwestionowanym hitem był zaprezentowany w 2011 roku model M-DAC, który zapoczątkował całą serię konwerterów do różnych zastosowań. Z odtwarzaczami sieciowymi nie szło już tak dobrze. I to nie tylko Audiolabowi, ale też pozostałym markom należącym do koncernu IAG. Teraz, po wielu latach czekania, w tej betonowej ścianie pojawił się wyłom. I wszystko wskazuje na to, że warto było czekać. Przed nami 9000N.
Zagłębiając się w historyczne zapiski, aż trudno uwierzyć, jak niesamowicie zacofanym i odizolowanym od reszty świata krajem była Japonia w drugiej połowie XIX wieku. Za rządów siogunatu Tokugawa panował podział społeczeństwa na cztery klasy. Żyjący z wojny samuraje stracili główne źródło dochodu i nie mogli podejmować żadnej innej pracy. Panowie feudalni ubożeli, o chłopach i rzemieślnikach już nie wspominając. Handel zagraniczny został ograniczony do wymiany towarów z sąsiednimi krajami, Chinami i Koreą. Spośród kupców z Europy do Japonii sporadycznie zaglądali jedynie Niderlandczycy, przy czym interesy z nimi załatwiano tylko w jednym miejscu - na wyspie Dejima w zatoce Nagasaki. Prowadzący niemal średniowieczny styl życia Japończycy musieli wybudzić się z letargu. Zainspirował ich do tego Matthew Calbraith Perry. Nie, nie chodzi o zmarłego aktora, ale komodora Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, który najpierw w pokojowy sposób (mając na uwadze to, jak jego przodkowie rozprawiali się z indiańskimi plemionami, to dość zaskakujące) zaproponował Japończykom współpracę, jednak kiedy ci równie kulturalnie poprosili go, żeby spływał, wrócił na czele floty ośmiu potężnych okrętów, na widok których mieszkańcom Kraju Kwitnącej Wiśni opadły kopary. Wiedzieli, że gdyby doszło do bitwy, nie będzie z nich czego zbierać. Po podpisaniu w 1854 roku Traktatu z Kanagawy nienawiść do cudzoziemców zaczęła przeradzać się w chęć dorównania im. W 1862 roku Japończycy kupili brytyjski parowiec i wysłali pięciu samurajów na misję, w trakcie której udało się nawiązać współpracę z Brytyjczykami. 14 października 1868 roku nastąpiła intronizacja cesarza Mutsuhito, a kilka dni później ogłoszono nastanie ery Meiji, zwanej również Epoką Oświeconych Rządów. Aby dogonić cywilizowany świat, po kolei reformowano praktycznie wszystko. Zrezygnowano z systemu "podwójnej stolicy", zrewizodwano system feudalny, renegocjowano umowy międzynarodowe, wprowadzono nową walutę bazującą na systemie dziesiętnym i utworzono Bank Japonii, wzorowany na podobnych instytucjach amerykańskich i brytyjskich. Ponad sto pięćdziesiąt lat później po biednej, zacofanej, odizolowanej od świata i odpornej na jakiekolwiek zmiany Japonii nie ma już śladu. Dziś to my patrzymy na Japończyków jak na ludzi żyjących w przyszłości. I w dalszym ciągu chętnie kupujemy od nich wszystko, co można podłączyć do prądu.
Ostatnie lata przyniosły wyraźny wzrost cen praktycznie wszystkiego - mieszkań, aut, różnego rodzaju dóbr i usług. Oczywiście rykoszetem "oberwała" również branża muzyczna, w tym audiofilska. Jeszcze kilka lat temu za kilkaset złotych można było kupić nauszne słuchawki bezprzewodowe, które bez większych problemów zaspokajały oczekiwania przeciętnego słuchacza, dostarczając dźwięk pozwalający docenić zalety plików hi-res czy najlepszych pakietów dostępnych w serwisach strumieniowych. Przeglądając dzisiejsze oferty, trudno nie odnieść wrażenia, że bez 1500 zł nie ma co w ogóle "podchodzić do regału". I wtem na horyzoncie pojawił się Sennheiser z modelem Accentum Wireless. Niemiecka firma chce nim udowodnić, że można jeszcze zaoferować dobre nauszniki za mniej niż tysiąc złotych. Czy w tym przypadku stosunek jakości do ceny został utrzymany i czy taki budżetowy sprzęt jest w ogóle warty uwagi?
Tomasz