Bannery górne wyróżnione

Bannery górne

A+ A A-

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

  • Kategoria: Tech Corner
  • Ludwik Jasiński

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Przez wieki jedynym sposobem na delektowanie się muzyką było udanie się osobiście na koncert, recital lub jakiś mniejszy występ. Oczywiście zwykłemu zjadaczowi chleba nie dane było usłyszeć niczego oprócz karczemnych zespołów biesiadnych. Na takie ekscesy jak pełnoprawny koncert w operze, teatrze lub sali koncertowej pozwolić sobie mogli jedynie najbardziej zamożni, natomiast o prywatnych recitalach dawanych osobiście przez słynnych kompozytorów w dworkach i pałacykach pomarzyć mogły nawet absolutne elity. Kompozycje pisane były z myślą o takich właśnie występach na żywo, ponieważ nikt nie marzył nawet o tym, aby były nagrywane, a potem odtwarzane w nieskończoność. Muzyka była ulotnym medium, którego przekazanie dalej opierało się jedynie na zapisie nutowym, lub nauczeniu melodii nowego pokolenia artystów. Nic więc dziwnego, że świat stanął na głowie, kiedy w końcu w połowie XIX wieku Édouard-Léon Scott de Martinville wynalazł pierwsze urządzenie rejestrujące fale dźwiękowe - fonoautograf, a później Thomas Edison upowszechnił ideę nagrywania i odtwarzania dźwięku swoim znacznie popularniejszym fonografem. Z początku rejestrowano jedynie ludzki głos, jednak dość szybko wynalazcy wpadli na najróżniejsze pomysły nagrywania również całych muzycznych składów. Gdy tylko zaczęły pojawiać się pierwsze komercyjne nagrania muzyczne, melomani czym prędzej zapragnęli posiadać kopie, których mogliby posłuchać w domowym zaciszu, za każdym razem, kiedy tylko najdzie ich ochota. I chociaż technika nieuchronnie prze do przodu, a standardy nagrywania audio zmieniają się niczym w kalejdoskopie, to warto czasem przystanąć, odwrócić się i spojrzeć w przeszłość, w której znaleźć można arcyciekawe przykłady nośników muzycznych.

Wydawałoby się, że wszelkiego rodzaju płyty i kasety to już przeszłość, ale nawet w erze cyfrowego streamingu jest to niezwykle istotne. Wszakże bez wielu z tych rozwiązań słuchanie muzyki wyglądałoby dzisiaj zupełnie inaczej. Niektóre z tych dawnych formatów w procesie naturalnej ewolucji zostały wyparte i zastąpione rozwiązaniami nie tylko lepszymi sonicznie, ale przede wszystkim tańszymi. Inne po jakimś czasie wróciły do łask, jak choćby płyty winylowe, a w niektórych kręgach nawet kompakty, kasety magnetofonowe, czy jeszcze rzadziej taśmy do szpulowców. Oprócz tych nie do końca udanych oraz tych powracających formatów znaleźć możemy również wiele niezwykle dopracowanych inżynieryjnie i brzmieniowo pomysłów, które zdawały się być wręcz skazane na sukces, a jednak - z tego czy innego powodu - nie udało im się wstrząsnąć światem hi-fi. W niniejszym artykule postaram się przybliżyć te najbardziej obiecujące - w moim odczuciu - formaty audio, które przesmyknęły się przez karty historii bez większego echa, czasami zupełnie niesłusznie. Pamiętajcie - nie opisuję tu kompletnej historii formatów muzycznych, a jedynie jej ułamek, patrząc właśnie przez pryzmat innowacyjności. Arcyciekawych i zapomnianych formatów audio było oczywiście znacznie, znacznie więcej.

Płyty winylowe z redukcją szumów i ulepszonym dźwiękiem - DBX i CX

Miłośnicy płyt analogowych z pewnością zgodzą się z twierdzeniem, że czarne krążki charakteryzują się znakomitym brzmieniem, jednakże nie możemy zapominać, że nie są pozbawione wad. Bardziej wysłużone egzemplarze często są mocno zabrudzone, porysowane i naelektryzowane, co powoduje nieprzyjemne trzaski i szumy podczas odsłuchu. Jakkolwiek przy dobrych wydaniach i dynamicznej muzyce nie stanowi to aż tak dużego problemu, tak w przypadku cichych fragmentów utworów lub przy ogólnie spokojniejszej muzyce może denerwować i zwyczajnie psuć odbiór. Część z tych problemów można oczywiście wyeliminować, czyszcząc swoje płyty i stosując różne akcesoria antystatyczne, jednakże w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mało który meloman (może poza tymi z Dalekiego Wschodu) bawił się w tak drobiazgowe dbanie o winyle, jakie praktykuje się dzisiaj. Dlatego też w owym czasie stosowano raczej systemy redukcji charakterystycznych przydźwięków analogu poprzez rozwiązania sprzętowe i różne triki. Prawie każdy wzmacniacz zintegrowany z tamtego okresu posiadał filtry subsoniczne i ścinające wysokie częstotliwości, a wszystko po to, aby słuchanie płyt winylowych odbywało się bez irytującego "efektu smażalni". Problem w tym, że systemy te były dość agresywne i bardzo negatywnie wpływały na brzmienie samych płyt, w znacznym stopniu redukując ich rozpiętość tonalną.

Z pomocą przyszły dwa formaty kodowania dźwięku na płytach winylowych, które miały zrewolucjonizować sposób ich odsłuchu. Pierwszym z nich był system DBX, który pierwotnie zaprezentowano w okolicach 1971 roku. DBX stosowano w wielu dziedzinach, od kaset magnetofonowych i taśm szpulowych, poprzez winyle, aż po filmy, radio i telewizję w późniejszych latach. Dwa lata po zaprezentowaniu systemu, zaczęto jego implementację w czarnych płytach właśnie, jednakże ich powszechniejsze wykorzystanie zaczęło się na dobre dopiero w okolicach 1979 roku, z powodu braku zainteresowania takimi płytami ze strony inwestorów. Kiedy jednak machina w końcu ruszyła i wydano około 200 tytułów w tym formacie, okazało się, że winyle wykorzystujące DBX są zdecydowanie najciekawszym przypadkiem użycia tej technologii. Płyty nagrane w tym systemie i przepuszczone przez specjalny, zewnętrzny dekoder nie tylko były pozbawione trzeszczenia i szumienia, ale również zyskiwały dodatkową rozpiętość tonalną. DBX reklamowano przede wszystkim jako zwiększenie tejże do aż 100 decybeli, gdzie standardowy winyl to raczej coś koło 50-65 dB. I rzeczywiście, osoby, którym udało się zdobyć takie longplaye i dekoder, bardzo sobie chwaliły ich brzmienie.

Dlaczego więc DBX się nie przyjął? Po pierwsze fakt konieczności posiadania dodatkowego urządzenia w postaci dekodera był źle odbierany przez opinię publiczną. Każdy podobny przypadek spotykał się ze sporą krytyką. Uważano, że to kolejny sposób wyłudzenia oszczędności, a dodatkowo znaczne ograniczenie rzeszy odbiorców do tych szczęśliwców, których na takowy komponent było stać. Po drugie brzmienie płyt DBX bez dekodowania sygnału było nie do zniesienia. Niestety, sposób ich kodowania wymuszał na samych płytach, aby bez uruchomionego dekodera brzmiały bardzo metalicznie, chudo i siarczyście. Cała magia pięknej rozpiętości tonalnej i głębi dźwięku bez szumów skrywała się pod tym jednym przyciskiem - "DBX ON". Po trzecie, pośród wydanych albumów znajdowały się przede wszystkim płyty z muzyką klasyczną i jazzem, czyli gatunkami, które zdecydowanie nie przyciągają tabunów kupujących. Gdy nawet na półkach pojawiały się bardziej popularne pozycje, to charakteryzowały się zdecydowanie wyższą ceną od zwyczajnych, konsumenckich wydań winylowych. Płyty DBX były wykonywane z taśm matek, często w technologii half-step i znajdowało to niestety swoje odzwierciedlenie w cenie. Dlatego też trudno było mówić o masowej sprzedaży DBX-a, ponieważ cała ta zabawa była zdecydowanie zbyt droga na kieszenie przeciętnego melomana.

Co ciekawe, niedługo po tym, jak w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych firma DBX (będąca obecnie częścią grupy Harmana) zadecydowała o zaprzestaniu inwestowania w winyle z DBX, wytwórnia CBS Records wkroczyła na scenę z podobnym pomysłem - longplayami CX. Dlaczego wspólne wysiłki inżynierów Telefunkena i CBS Laboratories miałyby sprzedać się lepiej, niż dotychczasowy DBX? Było ku temu kilka przesłanek. Przede wszystkim płyty CX były kompatybilne z dowolnym sprzętem muzycznym i aby ich posłuchać, nie musieliśmy nic dokupować. Stąd też wzięła się nazwa formatu - "Compatible Expansion" czyli dosłownie "kompatybilne rozszerzenie", rozszerzenie naszego istniejącego systemu oczywiście. Konstrukcja samego dekodera CX była zdecydowanie bardziej kompaktowa i prosta niż w przypadku tego stosowanego dla DBX, dzięki czemu oprócz osobnych klocków hi-fi na rynku pojawiły się również gramofony z wbudowanym dekoderem CX oraz odpowiednie przedwzmacniacze. Jakby tego było mało, CBS szarpnął się na dość śmiałe posunięcie, udostępniając standard CX publicznie, a więc każdy mógł skonstruować własnoręcznie taki dekoder w domowym warsztacie, a producenci mieli dzięki temu duże pole manewru w projektowaniu urządzeń i nie musieli płacić CBS-owi ani grosza za dostęp do technologii. No i chyba największy kuksaniec dla DBX-a - w formacie CX wydawane były przede wszystkim albumy z muzyką popularną i rockową, która sprzedawała się zdecydowanie lepiej niż niszowe gatunki. Pytanie tylko czy system CX, który oferował jednak mniejszą rozpiętość tonalną niż DBX (około 85 dB), działał równie dobrze jak konkurencja? Jak najbardziej. Albumy CX odkodowane odpowiednim sprzętem, mimo teoretycznie słabszych parametrów, brzmiały zdecydowanie bardziej dynamicznie niż DBX, a redukcja szumów i przydźwięków, o którą przecież tu najbardziej chodziło, działała bezbłędnie.

CBS miał więc przed sobą przepis na prawdziwy sukces i nowy standard wydawania winyli - system CX działał, konsumenci, których nie obchodziły te bajery, nie musieli się przejmować kupowaniem dodatkowych komponentów audio, płyty kosztowały tyle samo, co zwykłe wydania, wypuszczano na nich albumy znanych i lubianych artystów, które na pewno by się dobrze sprzedały, a każda wytwórnia mogła zadecydować, czy chce w ogóle iść w tym kierunku, czy też nie, bo technologia była dostępna za darmo. Co mogło pójść nie tak? Okazało się, że standard CX nie spodobał się... inżynierom dźwięku. W przypadku formatu DBX nagrania przygotowywano od zera na potrzeby nowego systemu i były osobnym tworem, który był kupowany z wyboru (podobnie jak zremasterowane wersje albumów w dzisiejszych czasach), tak zamysł CX-a był taki, aby zastąpić nimi wszystkie standardowe wydania analogowe, a sam dźwięk uzyskiwano, dokonując kompresji na już wykonanych nagraniach. I jakkolwiek w popie i rocku trochę ciężko to wyłapać, tak w przypadku muzyki poważnej czy jazzu różnice w poziomach głośności i dynamiki poszczególnych fragmentów utworów były już nieco bardziej zauważalne. Dlatego właśnie inżynierowie i realizatorzy protestowali. Czuli się oszukani. Wielu z nich podkreślało, że płyty CX (niezależnie czy zakodowane, czy odkodowane) nie brzmią tak, jak zostały zmasterowane i zmiksowane w studio, a w związku z tym przekłamują wizję artystyczną i psują wyniki ich wielogodzinnej pracy.

Jeśli się nad tym zastanowić, to z jednej strony takie podejście miało jak najbardziej sens. Nikt nie lubi, kiedy przeinacza się to, co chciał przekazać. Z drugiej pojawiały się również głosy specjalistów w dziedzinie rejestrowania audio, którzy przedstawiali bardzo solidne kontrargumenty i negowali obawy swoich kolegów po fachu. W swoich wywodach w branżowej prasie nawoływali ich do opamiętania się, ponieważ summa summarum płyty wydawane są przecież nie dla inżynierów, a dla konsumentów właśnie, zwłaszcza jeśli mowa o takich gatunkach, w które celowano z formatem CX, czyli popularnych. Trudno się było z tym nie zgodzić. Wszakże mało kto słuchał popowo-rockowych albumów Billy'ego Joela czy The Clash na sprzęcie klasy hi-endowej, na którym wyłapywał te drobne nieścisłości w realizacji wynikające z zastosowania kodowania CX. Środowisko realizatorskie nie dawało jednak za wygraną i bojkotowało format CX na prawo i lewo, nie zostawiając na nim suchej nitki. Pojawiały się nawet głosy, że "ten cały CX" jest wprowadzany na siłę tylko po to, aby zatrzymać nadejście płyty kompaktowej, która majaczyła już na horyzoncie i nie potrzebowała żadnego systemu redukcji szumów. Aby udobruchać wzburzonych inżynierów, wytwórnie, które podjęły się wydawania swoich tytułów na winylach CX, musiały pójść na kompromis - zobowiązano się do dystrybucji dwóch wersji każdego z albumów, aby konsument mógł wybrać, czy chce kupić wersję CX, czy "zwykłą płytę", kompletnie zatracając w ten sposób cały sens zastosowania "kompatybilnego rozszerzenia" tego formatu i wyrzucając za okno wizję wydawania absolutnie wszystkiego na płytach CX. Nietrudno zgadnąć, iż takie wydawanie dwóch wariantów każdego nowego albumu przestało się opłacać wydawcom i dystrybutorom bardzo szybko. W konsekwencji płyt CX pojawiło się na rynku zaledwie około 130, a format umarł śmiercią naturalną niespełna rok po jego zaprezentowaniu. Co prawda sam system CX znalazł później zastosowanie w przemyśle wideo, gdzie był stosowany do ścieżek dźwiękowych filmów wydawanych na płytach LaserDisc i CED VideoDisc, a także krótko w radiofonii, jednak nigdy więcej nikt nie próbował go wskrzesić lub udoskonalić w kontekście wydawania albumów muzycznych w formie analogowej.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Kwadrofoniczne płyty winylowe -SQ, QS, CD4, Stereo-4, Dynaquad, QX, UD4 i wiele innych

Jeśli sądziliście, że dźwięk wielokanałowy był czymś nowym w latach rozwoju kina domowego i płyt DVD, to byliście w błędzie. Koncepcja otoczenia słuchacza głośnikami i zaserwowania mu dookólnego doświadczenia muzycznego pojawiła się już na początku lat siedemdziesiątych, wraz z pierwszymi nagraniami kwadrofonicznymi. Jak sama nazwa wskazuje, tego typu nagrania podzielone były na 4 kanały - prawy i lewy przód, oraz prawy i lewy tył. Z początku idealnym medium do tego typu realizacji były taśmy do szpulowców, które i tak już charakteryzowały się wielościeżkowym zapisem. Pierwsze przykłady kwadrofonicznych szpul pojawiły się już w 1969 roku. W latach siedemdziesiątych popularnością wśród entuzjastów car audio cieszyły się magnetofony na kartridże ośmiościeżkowe (8-track), których 8 ścieżek, w połączeniu ze sposobem rozmieszczania głośników w samochodach, również dawało spore pole do popisu dla nagrań kwadro, wypełniając wnętrze auta dźwiękiem. Jednak chyba najciekawszą próbą popularyzacji dźwięku czterokanałowego były płyty winylowe wykorzystujące wszelakie systemy do reprodukcji nagrań właśnie w ten sposób i to na nich się skupimy.

Z początku pomysł wydawał się być oczywisty i naturalny. Skoro pierwszą rewolucją audio okazało się odejście od dźwięku monofonicznego na rzecz stereo, to kolejną powinno być dodanie następnej pary kolumn, aby jeszcze bardziej poszerzyć scenę i dodać muzyce głębi. Tym bardziej, że pierwotnie kwadrofonia miała być stosowana wyłącznie do nagrań muzyki na żywo, a tym samym stawiać słuchacza pośrodku wirtualnej sali koncertowej. Wydawcy szybko zaczęli wypuszczać w ten sposób również albumy studyjne, co spotkało się ze sporą falą krytyki. Dlaczego? Przede wszystkim wiele wydań czterokanałowych nie było nagrywanych i realizowanych od razu w tej technologii, a jedynie tworzonych poprzez sztuczne rozszczepienie istniejących nagrań stereofonicznych, zwłaszcza w przypadku nagrań studyjnych. Każdy, kto słyszał nagranie stereo na siłę rozdzielane na 5 kanałów w amplitunerze kina domowego poprzez wymuszenie trybu wielokanałowego, wie, że taki zabieg brzmi bardzo sztucznie i mocno rozmywa przekaz, pogarszając jakość brzmienia. W przypadku kwadrofonii nie pomagała słaba separacja czterech kanałów i niezbyt dokładne ich wyodrębnienie, zwłaszcza w pierwszych systemach matrycowych, takich jak SQ i QS. Bardzo często w tylnych kolumnach słychać było przesłuchy z tych przednich, a do tego nierzadko realizacje nie miały zbytnio sensu w kontekście rozmieszczenia instrumentów w przestrzeni. Przypominało to nieco pierwsze nagrania stereofoniczne, w których często inżynierowie wciskali perkusję i bas w jeden kanał, a wokal i gitary w drugi, nie do końca wiedząc, co zrobić z nową formą nagrywania.

Niestety, nawet jeśli pięćdziesiąt lat temu ktoś nakupował sobie samych "koncertówek", które już w trakcie trwania występu realizowano w czterech kanałach z myślą o systemie kwadrofonicznym, nadal nie mógł mówić o pełnym zadowoleniu z tego formatu z kilku powodów. Po pierwsze, aby w ogóle usłyszeć kwadrofonię, użytkownik musiał kupić specjalny amplituner z czterema osobnymi kanałami lub odpowiedni dekoder, a także dodatkową parę kolumn, najlepiej jak najbardziej zbliżoną parametrami i wymiarami do tej, z której już korzystał. A to oznaczało spory wydatek - zbliżony do zakupu drugiej wieży. Po drugie, zmuszony był do wyboru pomiędzy konkurującymi formatami kwadro, których na rynku było całe zatrzęsienie. Columbia promowała swoją odmianę nazwaną Stereo Quadraphonic (w skrócie SQ), znany producent sprzętu Sansui poszedł jednak w swój własny wariant QS (Quadraphonic Sound), a JVC na spółkę z wytwórnią RCA postawili na odmianę nazwaną CD-4 (od Compact Discrete 4, czasem nazywanych płytami Quadradisc). Denon wpadł na system UD4, firma Dynaco stworzyła Dynaquad, a oprócz tego na rynku pojawiały się nagrania zrealizowane systemami Stereo-4, QuadXtra (QX) i wieloma innymi. Już pisząc to, nieco się pogubiłem, co oznaczały poszczególne skróty i kto je tworzył, a wyobraźmy sobie teraz melomana w połowie lat siedemdziesiątych, stojącego na środku sklepu płytowego i próbującego odgadnąć, cóż to wszystko, u licha ciężkiego, znaczy. Oprócz wprawiania kupujących w konsternację, taka ilość formatów oznaczała monstrualny brak kompatybilności. Jeśli już stworzyliśmy sobie w domu system do odtwarzania płyt SQ, nie byliśmy w stanie odtwarzać płyt CD-4 i QS i tak dalej. Jeśli więc nasi ulubieni artyści byli wydawani w systemie QS, a nie SQ, ponieważ nagrywali dla innej wytwórni, to mieliśmy przechlapane. Późniejsze systemy kodowania wielokanałowego, jak choćby wspomniane CD-4, Stereo-4 czy QX, wykorzystywały już znacznie bardziej zaawansowane sposoby separacji kanałów i brzmiały dzięki temu zdecydowanie lepiej, jednak konsumenci już zdążyli się sparzyć "tą całą kwadrofonią" i stracili zainteresowanie. Ulepszone kodowanie nie zdało się na nic, ponieważ generowało tylko dodatkowe koszty. Przykładowo, system CD-4 potrzebował do działania nie tylko dodatkowych kolumn i dekodera lub wzmacniacza, ale również specjalnej, znacznie bardziej czułej wkładki gramofonowej. Inne formaty wymagały z kolei kupna specjalnego demodulatora. Studia nagraniowe również nie chciały się liczyć z kosztami realizacji nagrań kwadro od A do Z, które były zdecydowanie wyższe niż w przypadku realizacji stereofonicznych, dlatego mimo wypuszczenia całkiem pokaźnej biblioteki płyt nagranych różnymi systemami czterokanałowymi, format ten umarł gdzieś w okolicach drugiej połowy lat 70.

Kwadrofonia miała jednak swój znaczący wkład w historię muzyki. Oprócz bycia oczywistą inspiracją dla systemów wielokanałowych, stosowanych do dzisiaj w przypadku koncertów lub filmów w systemach kina domowego, kwadro - podobnie jak stereo - wprowadziło potrzebę rozwinięcia lepszych technik nagrywania i realizacji, poniekąd zmuszając realizatorów i studia nagraniowe do większego wysiłku i polepszenia jakości finalnych nagrań wypuszczanych na rynek. I chociaż realizacje kwadrofoniczne nie przyjęły się i wszyscy szybko o nich zapomnieli, to usprawnienia w procesach nagrywania muzyki oczywiście zostały. Co ciekawe, mimo dość pokaźnej klęski lata temu, płyty kwadro nadal ukazują się na krążkach SACD w Japonii, a czasem nawet na współcześnie nagrywanych płytach analogowych, ale są już raczej ciekawostką dla najbardziej zapalonych kolekcjonerów i reliktem przeszłości niż poważnie traktowanym formatem muzycznym.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Cyfrowe kasety magnetofonowe - DAT i DCC

W 1983 roku na rynek oficjalnie wprowadzono płyty kompaktowe, które okazały się być prawdziwą rewolucją świata muzycznego. Pozwalały nie tylko na wydawanie dokładniejszych nagrań lepszej jakości, ale również i nagrywanie dłuższych albumów, mogąc pomieścić więcej danych niż winylowe longplaye. Oczywiście wierzono, że w konsekwencji zastąpią one czarne płyty całkowicie, a wszystkie nagrania - stare czy nowe - zostaną zdigitalizowane. Przez dłuższy czas przepowiednie te się nawet sprawdziły, kiedy CD zepchnęło analogi w cień. Nic więc dziwnego, że w owym czasie producenci sprzętu grającego szybko uznali, że pora potraktować w ten sam sposób inny popularny format analogowy - taśmy magnetyczne. Tym samym podejmowane były najróżniejsze próby zastąpienia philipsowskiej kasety magnetofonowej, która w 1987 roku zbliżała się już do swojej dwudziestej piątej rocznicy, czymś lepszym i przede wszystkim cyfrowym. Pierwsi z inicjatywą wyszli inżynierowie Sony i Onkyo ze swoją cyfrową taśmą audio Digital Audio Tape (w skrócie DAT). Nic zresztą dziwnego, wszakże Sony wykorzystywało już kasety VHS do nagrywania wysokiej jakości cyfrowego audio, dlatego kolejny krok wydawał się dość oczywisty. Kasety DAT były znacznie mniejsze od tych oferowanych przez Philipsa, nie trzeba było ich przewracać na drugą stronę, nagrywały materiał w próbkowaniu 48 kHz, a więc wyższym niż płyty CD i to na analogową taśmę (co tak naprawdę do dzisiaj może wydawać się oksymoronem), a odtwarzaczy, nagrywarek, dyktafonów i walkmanów DAT wprowadzonych głównie przez Sony na rynku japońskim nie brakowało. Dlaczego więc na zachodzie się nie przyjęły, skoro wydawały się być idealną ewolucją kasety magnetofonowej?

Przede wszystkim format DAT spotkał się z olbrzymim sprzeciwem branży muzycznej w Stanach Zjednoczonych. Środowisko obawiało się, że skoro już analogowe kasety magnetofonowe zapoczątkowały piractwo i nielegalną sprzedaż kopii poprzez domowe zgrywanie kompaktów, audycji radiowych i winyli, to ich cyfrowa wersja, która zrobi to w jeszcze lepszej jakości, będzie dla branży muzycznej gwoździem do trumny. Sprawa trafiła nawet do kongresu, gdzie zaproponowano różne - mniej lub bardziej skuteczne - sposoby zablokowania kopiowania oryginalnych nagrań na kasety DAT. Z tego powodu format ten został wprowadzony na rynek amerykański dopiero w 1990 roku, po trzech latach ciężkiej batalii z tamtejszymi prawodawcami. Kiedy to w końcu nastąpiło, okazało się, kasety DAT mają jednak sporo mankamentów i Amerykanie nie będą z nich korzystać tak ochoczo jak Japończycy. Przede wszystkim sprzęty obsługujące DAT były dość drogie, a długie spory z RIAA (zrzeszenie amerykańskich wydawców) sprawiły, że większość modeli dostępnych w Kraju Kwitnącej Wiśni było zwyczajnie nie do kupienia w USA. Wytwórnie płytowe odmówiły wydawania oficjalnych albumów na kasetach DAT, sprawiając, że z nowego medium cyfrowe kasety Sony przeistoczyły się w format stricte do nagrywania. Dość szybko okazało się również, że mechanizm odczytujący i nagrywający DAT był nieco zbyt skomplikowany, a co za tym idzie - awaryjny. Dochodziło często do jego zabrudzenia, przez co kasety nie odtwarzały się prawidłowo i trzeba było zainwestować w specjalną kasetę czyszczącą lub otworzyć odtwarzacz i wyczyścić go od środa. Z kolei walkmany oparte na tej technologii często się psuły i przestawały odtwarzać w ogóle. Najbardziej bezawaryjne okazały się rejestratory przenośne dla reporterów, więc to właśnie środowiska dziennikarskie i studia nagraniowe zaczęły wykorzystywać DAT na największą skalę. Tak, dobrze przeczytaliście - te same środowiska realizatorskie, które bojkotowały cyfrowe kasety, przyjęły je z otwartymi ramionami do użytku własnego, ponieważ wysłanie takich kaset do tłoczni płyt kompaktowych było znacznie wygodniejsze. Istny paradoks. Czyste kasety DAT i sprzęty z nimi kompatybilne sprzedawane były jeszcze do 2005 roku, aż Sony i Onkyo postanowiły dać sobie z tym spokój.

Komercyjna klapa kaset DAT nie dawała spokoju Sony, dlatego firma postanowiła pójść innym tropem i wynaleźć kolejny nowy format, tym razem jednak zyskujący aprobatę przemysłu muzycznego, co zaowocowało wynalezieniem płyt MiniDisc (MD) w 1992 roku. Przeczytacie o nich więcej za moment. Na razie skupmy się jednak na Philipsie, który nagle obudził się, że Sony próbuje podkopać pozycję rynkową ich niezwykle popularnych kaset magnetofonowych. W odwecie holenderski koncern połączył siły z japońskim gigantem Matsushita Electric (właścicielem marek Technics i Panasonic), wprowadzając jeszcze w tym samym roku kasety DCC (Digital Compact Cassette, czyli cyfrowa kaseta kompaktowa), które miały być oczywistym rozwinięciem kaset MC. Dlaczego w Philipsie sądzono, że to właśnie taki pomysł cyfrowych kaset wypali, skoro Sony się to nie udało? Przede wszystkim "kaseciaki" do DCC odtwarzały nie tylko nowy standard, ale również bez problemu radziły sobie ze starymi kasetami MC, dzięki czemu potencjalni nabywcy nie musieli sprzedawać swojej - zapewne dość sporej - kolekcji kaset magnetofonowych i kupować ich odpowiedników na DCC. Takie podejście miało zdecydowanie więcej sensu niż DAT, który nie był w żaden sposób kompatybilny z kasetami Philipsa. Oczywiście, aby nie było tak różowo, konsumenci, którzy zdecydowali się nabyć nowy odtwarzacz DCC, mogli jedynie nagrywać materiał na czyste kasety DCC, co miało dyskretnie zmusić ich do powolnego odejścia od MC na rzecz DCC właśnie. Format miał więc dość olbrzymi potencjał na stanie się prawdziwym hitem - kasety były bardzo ładnie zapakowane, w znacznie lepszej jakości ochronne pudełka z ładniejszą poligrafią, nie było mowy o wystającej, narażonej na zewnętrzne warunki taśmie, jak w "klasycznych" kasetach, odtwarzacze były kompatybilne ze starym formatem, a dźwięk był lepszy nie tylko od płyt CD (bo nagrywany w 18 bitach), ale nawet od konkurencyjnych MiniDisców Sony, dzięki zastosowaniu lepszego formatu kompresji danych. No i przede wszystkim, w przeciwieństwie do Sony i ich kaset DAT, na DCC wydano wiele oryginalnych, w pełni licencjonowanych albumów od znanych wykonawców, a analogowe kasety MC puszczone na odtwarzaczu DCC brzmiały fenomenalnie. Na dokładkę DCC wyposażono w tagi wyświetlające się na ekranie magnetofonu, a więc podobnie jak na płytach CD można było podejrzeć tytuł, wykonawcę i czasem również teksty piosenek. Co więc poszło nie tak?

Na porażkę DCC wpłynęły dwa aspekty. Przede wszystkim w Philipsie chyba nie zdawano sobie sprawy z tego, jak w rzeczywistości wykorzystywany jest ich najsłynniejszy produkt. Kasety magnetofonowe osiągnęły tak olbrzymi sukces, ponieważ były tanie i można było je zabrać wszędzie. Dlatego najczęściej kupowano puste kasety i wykorzystywano do nagrywania ulubionych audycji i albumów do przenośnego formatu właśnie, nierzadko samodzielnie komponując składanki z najlepszych utworów. Któż z nas nie miał przenośnego kaseciaka albo radia samochodowego, na których słuchał samodzielnie nagranych składanek? Oczywiście oryginalne albumy były również wydawane i kupowane na kasetach, między innymi dlatego, że do pełnowymiarowych zestawów audio produkowano znakomitej jakości magnetofony, spośród których najlepsze (na przykład osławione Nakamichi) zdecydowanie przewyższały brzmieniowo niejednego wczesnego "cedeka". Jednakże znacznie częściej w domach spotkać można było boomboxy, a później mini i mikrowieże, które zajmowały mniej miejsca i nie musiały oferować audiofilskich doznań, a miały po prostu grać. Dlatego kiedy przyszła pora na nowe formaty, DCC nie miało szans z MiniDisciem. Ten ostatni był znacznie bardziej kompaktowy i gabaryty walkmanów doń przeznaczonych to odzwierciedlały. W konsekwencji DCC, poza rodzimą dla Philipsa Holandią, nie był zbyt popularnym formatem słuchania muzyki w drodze. Odtwarzacze były duże, nieporęczne i niepraktyczne, a kasety okazały się droższe niż MC. Wspomniałem jednak o dwóch powodach porażki DCC. Drugim z nich był natychmiastowy dostęp do utworów, a raczej jego brak w przypadku philipsowego wynalazku. Jeśli chcieliśmy zaprogramować odtwarzanie wybranych ścieżek lub posłuchać ich losowo, kaseta DCC musiała dość długo i hałaśliwie przewinąć się do odpowiedniego momentu, następnie nieco wycofać i dopiero po dłuższej chwili mogliśmy słuchać tego, co zaprogramowaliśmy. MiniDisc tego problemu nie miał, ponieważ był tak naprawdę zminiaturyzowanym kompaktem. Po zaledwie czterech latach Philips wycofał kasety DCC, przyznając się do porażki i wyższości formatu Sony. Do czasu...

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Miniaturowe kompakty - MiniDisc, MiniDisc Long Play, NetMD i Hi-MD

Po drugiej stronie barykady, w szeregach Sony, wcale nie było wiele weselej. Nie wyprzedzajmy jednak faktów. Przewińmy się jak kaseta DCC do tyłu i przyjrzyjmy płytom MD z bliska. Jak już wspominałem wyżej, w 1992 roku Sony wprowadziło płyty MiniDisc celem zastąpienia chybionego pomysłu na cyfrowe kasety DAT. Tym razem upewniono się, że firma posiada prawa do wydania znacznej ilości albumów na tym formacie, aby nie powtórzyć klęski kaset DAT. Miniaturowe płytki zamknięto w schludnych, różnokolorowych, plastikowych obudowach z metalowymi "drzwiczkami" odsuwającymi się podobnie jak w 3,5-calowych dyskietkach. Same drzwiczki były zabezpieczone i odsłaniały dysk znajdujący się wewnątrz obudowy dopiero po umieszczeniu w odtwarzaczu lub nagrywarce. Do tego sama technologia była niesamowicie fascynująca, ponieważ MiniDisc był formatem magnetooptycznym, a więc o ile odczyt odbywał się optycznie przy pomocy lasera, jak w płytach CD, o tyle zapis był magnetyczny, jak w przypadku kaset magnetofonowych, i pozwalał na nadpisanie jednego dysku prawie milion razy. Płytki zawierały CD-Text i inne tagi, więc można było samodzielnie nadawać tytuły nagranych utworów przy pomocy całej plejady nagrywarek MD wyposażonych w klawiaturę. I rzeczywiście, z początku po obietnicach Sony można było wnioskować, że płyty MD będą idealnym rozwiązaniem dla każdego. Fani słuchania w drodze mieliby świetną alternatywę dla kaset MC i DCC, ale również i dla płyt CD, ponieważ MD były zawsze zabezpieczone przed porysowaniem, a odtwarzacze miały być mniejsze niż discmany i posiadać zabezpieczenie przed przeskakiwaniem. Możliwość samodzielnego nagrywania MiniDisców, i to prawie milion razy, sprawiała, że dziennikarze mogli wykorzystywać płyty MD w rejestratorach i dyktafonach cyfrowych do prowadzenia wywiadów i nagrywania reportaży w wysokiej jakości. Osoby słuchające muzyki w domu mogły nabyć stacjonarny odtwarzacz MiniDisców w formie pełnowymiarowego komponentu hi-fi od jednej z wiodących marek (takich jak Sharp, Onkyo, Aiwa, Denon, JVC, Kenwood, Panasonic, Sharp, Sanyo, Hitachi, Fisher, Marantz, Yamaha, Samsung, Pioneer, Blaupunk czy Nakamichi) i rozkoszować się muzyką na nich zapisaną na kolumnach. Znalazło się nawet coś dla informatyków, ponieważ format MiniDisc bardzo szybko został zaadaptowany również do nagrywania i odczytywania danych komputerowych (w postaci wariantu MD Data), a co za tym idzie, pojawiły się nawet kamery i aparaty fotograficzne wykorzystujące płyty MD do zapisu plików wideo i zdjęć.

W rzeczywistości wszystkie te wspaniałe scenariusze miały pewne zgrzyty i premiera MiniDiscu nie była takim sukcesem, jakiego oczekiwało Sony. Głównym problemem była cena albumów muzycznych wydanych na MiniDiscach. Z kolei pierwszy wprowadzony do sprzedaży walkman MD, czyli Sony MZ1, był bardzo niedopracowanym urządzeniem i kompletnym fiaskiem. Zżerał akumulator w niecałą godzinę, a do tego był wielki, nieporęczny i okropnie ciężki (ważył 700 gramów), co w porównaniu z ówczesnymi odtwarzaczami przenośnymi na kasety MC, czy nawet płyty CD, było nie do przyjęcia. Sony samo zresztą wykopało pod sobą dołek, ponieważ zaledwie rok wcześniej firma wypuściła discmana D-J 50 o wymiarach kompaktowego jewelcase'a, przy którym MZ1 wyglądał jak czołg. Dlatego fani słuchania w trasie uznali, że zostaną przy walkmanach lub discmanach. Audiofile i posiadacze zestawów hi-fi nie byli zadowoleni z zakupionych przez siebie stacjonarnych odtwarzaczy MD, ponieważ zastosowany kodek ATRAC może był wystarczający do słuchania w terenie, ale na dużym sprzęcie brzmiał dość nieciekawie i charakteryzował się natarczywą kompresją. Sony próbowało za wszelką cenę poprawić swój falstart i można powiedzieć, że się to udało, ponieważ ostatecznie format ten wytrzymał na rynku aż 14 lat, a ostatnie czyste płyty i wsparcie dla formatu zniknęły dopiero po 20 latach od premiery! Przez ten czas odtwarzacze przenośne (nie tylko ze stajni Sony) stawały się coraz mniejsze, lżejsze i wydajniejsze, przybierając najróżniejsze formy i kolory, zyskując możliwości edycji CD-Textu, nagrywania czy piloty zdalnego sterowania z ciekłokrystalicznymi wyświetlaczami, w końcu stanowiąc prawdziwą konkurencję walkmanów i discmanów. Puste MiniDiski były również znacznie tańsze niż te oficjalnie wydawane przez wytwórnie, dlatego bardzo szybko stały się popularnym zamiennikiem kaset MC w przypadku domowego zgrywania albumów, audycji i tworzenia składanek.

Nie tylko odtwarzacze stawały się lepsze, ale sam format również. Przez lata Sony usprawniało swój MiniDisc dość znacząco. Pierwszą innowacją było wprowadzenie nowej wersji kodeka ATRAC. ATRAC3 i ATRAC3 Plus pozwalały na rejestrowanie audio w znacznie wyższej jakości, niż ich pierwotna wersja. Drugim krokiem w stronę rozwoju był wprowadzony w roku 2000 wariant MDLP czyli MiniDisc Long Play. Jak sama nazwa wskazuje, były to dyski MD, na których można było zmieścić nie tylko 60, 74 czy 80 minut, jak na standardowych MiniDiscach, a nawet do 320 minut nagrania, w zależności od wybranej jakości kompresji. Rok później na rynku zadebiutował NetMD, czyli płyty MiniDisc, na które można było nagrywać ścieżki bezpośrednio z komputera, poprzez port USB. Rzecz jasna zgrywanie takich plików w drugą stronę (z odtwarzacza na komputer) było zablokowane ze względu na prawa autorskie, jednak zastosowanie dysków NetMD w połączeniu ze specjalnym oprogramowaniem Sony SonicStage sprawiało, że tworzenie playlist, wypełnianie CD-Textu i organizowanie naszych nagrywanych dysków MD stawało się dziecinnie proste. Ostatnim usprawnieniem i ostateczną wersją formatu były Hi-MD, czyli MiniDiski o pojemności 1 GB, które zyskały możliwość nagrywania i odtwarzania nagrań zakodowanych w nieskompresowanym PCM o jakości identycznej z płytami kompaktowymi. Transfer plików z komputera również został przyspieszony. Oprócz znacznie lepszej jakości nagrań i większej pojemności płyty Hi-MD oferowały też obsługę plików MP3 i danych (można było je nawet sformatować tak, aby stały się hybrydą płyty z audio i magazynu plików). Dlaczego więc nie kontynuowano prac nad Hi-MD mimo tak dużej grupy producentów wspierających format i długiego czasu na rynku? Znów chodziło o postęp, a w tym przypadku o pliki MP3. Cyfrowe pliki wrzucane na odtwarzacze przenośne stały się nowym hitem już w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych i zdecydowanie zawojowały rynek amerykański, a później również i europejski. Sprawa była prosta - pliki można było łatwo pozyskać, czy to legalnie, digitalizując swoje płyty CD, czy nielegalnie z Internetu, a odtwarzaczy było na rynku tyle (markowych i tych "bezimiennych"), że każdy mógł sobie na takowy pozwolić. Do tego w Ameryce od lat panowanie nad rynkiem muzycznym przejęło Apple ze swoim iPodem, zaprezentowanym w 2001 roku, kiedy Sony dopiero wprowadzało standard NetMD. Świat oszalał na punkcie MP3. Nikogo nie interesowało już kupowanie czystych mikro-płyt Sony i bawienie się w nagrywanie utworów. Myślę, że moje osobiste doświadczenia w tej materii są bardzo obrazowe - większość moich znajomych posiadała przenośne odtwarzacze kasetowe, potem discmany, a potem odtwarzacze MP3 lub iPody. Walkmana na MiniDiski i same płyty MD kupował tylko jeden kolega. Gdyby nie "empetrójki", MiniDisc miałby szansę odnieść sukces.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Wojna o hi-res na nośnikach optycznych - HDCD, UHQCD, SHMCD, Blu-Spec CD, SACD, DVD-Audio, Pure Audio Blu-ray, Blu-ray HFPA i wiele innych

Na przełomie XX i XXI wieku nastąpił okres przejściowy pomiędzy wydawaniem muzyki na nośnikach fizycznych a nabierającym tempa strumieniowym przesyłaniu jej przez Internet. I właśnie w momencie, w którym ten drugi sposób słuchania muzyki jeszcze raczkował, zaczęły pojawiać się kolejne warianty srebrnych krążków, które próbowały za wszelką cenę poprawić doznania dźwiękowe, zachowując znany i lubiany format płyty kompaktowej. Przy okazji oczywiście chodziło o przekonanie konsumentów do pozostania przy kupowaniu fizycznych wydań, które dawały wytwórniom i muzykom znacznie większe tantiemy. Co ciekawe, takie wynalazki nadal ukazują się w krajach azjatyckich. Pamiętam, jak w latach dziewięćdziesiątych szczytem marzeń było posiadanie tłoczonych na kilkukaratowym złocie płyt kompaktowych z Japonii, które zawsze brzmiały znacznie lepiej, niż "klasyczne CD". Obecnie wydaje się płyty UHQCD (Ultra High Quality CD), SHMCD (Super High Materiał CD), Blu-Spec CD, XRCD, XRCD24, BSCD2, tłoczone nie tylko na złocie i srebrze, ale i na szkle, platynie, w procesach przeznaczonych do tłoczenia płyt Blu-ray... Jest tego obecnie tyle, że naprawdę ciężko się w tym wszystkim połapać i chyba zasługuje to na osobny artykuł. My skupimy się tylko na formatach, które rzeczywiście zyskały jakiś rozgłos i były używane przez pewne grono audiofilów w tym okresie, w którym wszyscy jeszcze z dozą rezerwy spoglądali w kierunku serwisów strumieniowych.

Na pierwszy ogień jedna z najwcześniejszych prób wskrzeszenia klasycznego kompaktu, czyli HDCD (High Definition CD, czyli - oczywiście - CD wysokiej rozdzielczości). Format wprowadzono w 1995 roku i polegał na zakodowaniu i "ukryciu" w klasycznym sygnale 16-bitowym sygnału 20-bitowego, zapewniając tym samym dźwięk, który przewyższał jakość klasycznych kompaktów. Cała magia miała miejsce w samym odtwarzaczu, w którym sygnał był "rozpakowywany" przy użyciu różnorakich filtrów i nietypowych technik, na przykład odwracania amplitudy dźwięku. Oznaczało to, że płyty były kompatybilne z klasycznymi odtwarzaczami CD. Wbrew pozorom HDCD było bardzo popularnym formatem. Do tego stopnia, że znaczący producenci jak Sanyo, Panasonic, Motorola, Toshiba, czy nawet Burr-Brown, zaimplementowali dekodowanie płyt tego typu w swoich różnorakich odtwarzaczach CD i DVD. Pięć lat później twórcy HDCD, firma Pacific Microsonics, zostali wykupieni przez giganta branży IT - Microsoft. Był to najlepszy okres dla miłośników niepozornego "lepszego kompaktu". Szacuje się, że w okolicach 2001 roku na HDCD wydano ponad 5 tysięcy tytułów, w tym całe dyskografie Neila Younga, Beach Boysów i Grateful Dead. Ostatecznie jednak HDCD było skazane na porażkę, ponieważ zastosowane w nim technologie sprawiały, że na zwykłych odtwarzaczach płyty HDCD brzmiały dziwnie, jakby dźwięk był zniekształcony, a jak już historia pokazała, każdy format audio, który wymaga zakupienia dodatkowego sprzętu, aby w pełni wykorzystać jego potencjał, jest formatem straconym. Dlatego też w okolicach 2005 roku Microsoft wyciągnął wtyczkę i zaprzestał dalszego rozwoju HDCD.

Nic dziwnego, ponieważ już w 1999 roku pojawił się na rynku jeden z najpopularniejszych standardów, czyli Super Audio CD (SACD), który zdecydowanie przewyższał jakością wszelkie próby wskrzeszania klasycznego kompaktu (nawet te obecnie wydawane na wschodzie). Różnica polega przede wszystkim na tym, że na SACD mieści się od 4,3 do 8,5 gigabajtów danych, co w porównaniu z 700 megabajtami klasycznego kompaktu lub HDCD pozwala na wgrywanie plików zdecydowanie większych, a tym samym - wyższej jakości. Zastosowanym formatem stał się DSD czyli Direct Stream Digital. Pliki DSD to nadal najlepszy jakościowo cyfrowy format audio, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę bardzo gęste jego odmiany, sięgające niebotycznych wielokrotności próbkowania CD przekraczających standardowe 44,1 kiloherca ponad tysiąckrotnie. Nie zapędzajmy się jednak, ponieważ na płytach SACD zastosowano "jedynie" pliki DSD64, a więc takie, których próbkowanie jest wyższe 64-krotnie. Swego czasu płyty Super Audio CD były dość popularne, zwłaszcza wśród audiofilów, zapewniając znakomitą jakość dźwięku, która zadowalała nawet najbardziej wybrednych melomanów w znanej formie srebrnego krążka. Przez lata powstały trzy rodzaje płyt SACD i ich mieszanki - standardowe, które można odtworzyć tylko i wyłącznie na kompatybilnym odtwarzaczu, hybrydowe, które oprócz warstwy SACD posiadają warstwę odczytywaną przez zwykłe odtwarzacze CD oraz wielokanałowe, na których materiał zarejestrowano w systemie 5.1, aczkolwiek znajdą się również albumy nagrane w 4.0, a więc kwadrofoniczne. Zabawne, jak kwadrofonia pojawiła się po raz kolejny w świecie muzyki, w najmniej spodziewanym miejscu. Mimo znakomitej jakości audio i bardzo ładnej poligrafii (zwłaszcza w wydaniach japońskich) SACD nie utrzymało się na rynku tak długo, jak oczekiwali tego wydawcy. Jak zwykle zaważyły na tym ceny samych wydań, odtwarzaczy (które do dzisiaj są spore) i pojawienie się bezstratnych formatów najpierw w formie oficjalnie sprzedawanych plików (również w DSD o próbkowaniu wyższym niż 64 raza - tu wracamy do tych tysięcznych wielokrotności 44,1 kHz), a później i streamingu, którego jakość może nie dościga najlepszych plików DSD, ale jest w zupełności wystarczająca dla większości odbiorców. Największą popularność płyty Super Audio CD zyskały z pewnością na dalekim wschodzie i w Europie. Dlatego też, podobnie jak wszelkie "usprawnione" kompakty, również i płyty SACD są nadal wydawane w Japonii i Korei Południowej. Ba, nawet w Polsce ostatnio doświadczamy swoistego renesansu tegoż formatu, za sprawą nowych masterów klasycznych polskich albumów, wydawanych od zeszłego roku przez Polskie Nagrania, właśnie na hybrydowych SACD. W sklepach dostępne są również nowe odtwarzacze, takie jak chociażby Marantz SACD 30n.

Na początku nowej dekady SACD stało się nowym flagowym formatem Sony i Philipsa, czyli ojców płyty kompaktowej, jednak jak zwykle nie obyło się bez konkurencji. Warner Music Group postawiła na płyty DVD-Audio i agresywne promowanie tychże w Stanach Zjednoczonych, w których Sony nie kwapiło się z reklamowaniem Super Audio CD. I tak, jak w Europie i Japonii do DVD-Audio podchodzono nieco bardziej jak do niepotrzebnego bajeru i wielokanałowego miksu, będącego bonusem do dania głównego - albumu w stereo, tak w USA zdecydowanie poważniej myślano o muzycznych DVD jak o nowym formacie zastępującym CD. I to pomimo wykorzystywania gorszej metody cyfrowego zapisu dźwięku, czyli liniowego PCM (Pulse-Code Modulation), która mimo wysokiej jakości brzmienia nie odwzorowuje nagrań w sposób tak zbliżony do rzeczywistego jak natywnie nagrane DSD. Jakim więc cudem DVD-Audio poradziło sobie lepiej? To proste - w tamtym okresie chyba każdy miał w domu odtwarzacz DVD podłączony do amplitunera i mniejszego lub większego zestawu kolumn. Mając takie kino domowe, mogliśmy odtwarzać wysokiej jakości muzykę z DVD-Audio bez dokupowania dodatkowego, drogiego odtwarzacza, jak w przypadku SACD. Zdecydowanie częściej można było tez spotkać albumy wydane na CD w wersji "Deluxe", w której dodatkowym dyskiem było właśnie DVD-Audio i cały ten pakiet i tak często był tańszy niż kupienie odpowiednika na SACD. Podobnie jak dla Super Audio CD istniał nieco rozwinięty wariant DSD-CD, tak samo DVD-Audio miało swoje odmiany w postaci dwustronnych płyt jak DualDisc lub DVDPlus, na których umieszczano nierzadko oprócz muzyki materiały wideo (lub zwyczajnie stosowano warstwę kompaktową i DVD-Audio dla porównania i większej kompatybilności), a także Digital Audio Disc (DAD) i w końcu HDAD (High Definition Audio Disc). I tak samo jak DSD-CD, te różne odmiany DVD-Audio nie zdążyły się zbytnio rozwinąć, nim format przeszedł na emeryturę. Stało się tak, ponieważ większości konsumentów DVD kojarzyło się raczej z oglądaniem filmów i ewentualnie koncertów, a nie słuchaniem muzyki, a wielokanałowe miksy stereofonicznych albumów, wykonane w Dolby Digital 5.1 i DTS-ie zostały przyjęte raczej chłodno, podobnie jak płyty kwadro w latach 70. Zresztą nawet, gdyby format miał lepszą renomę w Europie, to jego rozwój przypadł na bardzo niekorzystny moment w historii muzyki, ponieważ w tamtym okresie wśród zdecydowanej większości społeczeństwa królowały wszędobylskie "empetrójki" i (jeszcze wtedy) niskiej jakości serwisy strumieniowe, do których dostęp był znacznie prostszy i tańszy. Nawet jeśli ktoś nie pozyskiwał swoich plików MP3 nielegalnie z czeluści Internetu, to kupienie mocno wtedy przecenianych płyt CD "z kosza" w markecie i zgranie ich do plików na komputerze było zdecydowanie tańszą alternatywą niż kupowanie albumów na DVD-Audio.

I właśnie kiedy świat powoli zaczynał odwracać się od płyt DVD ogółem (również tych z filmami, na rzecz nielegalnych kopii), pojawiła się nowa inicjatywa - płyty Blu-ray. Również takie z muzyką w jeszcze lepszej jakości niż DVD-Audio (chociaż w rzeczywistości nie do końca tak było, o czym za moment). Pierwsza realizacja tego pomysłu wyszła ze strony niemieckiej firmy msm-Studios, która opracowała format Pure Audio Blu-ray Disc w 2009 roku. Było to bardzo ciekawe rozwiązanie, ponieważ w założeniu płyty Pure Audio miały jak najbardziej przypominać obsługą klasyczne kompakty. Oznaczało to, że (w przeciwieństwie do DVD-Audio) nie musieliśmy uruchamiać telewizora, aby wybierać pozycje z menu ekranowego. Wystarczyło wcisnąć jeden z kolorowych przycisków na pilocie, aby wybrać, którego miksu (stereo czy wielokanałowy i w jakim formacie) chcemy posłuchać. Dodatkowo pliki znajdujące się na płycie można było zgrać sobie w formacie FLAC lub MP3 na komputer przy pomocy odpowiedniego oprogramowania. Pure Audio BD nie utrzymało się jednak zbyt długo na rynku, ponieważ wydawane na tym formacie były głównie albumy muzyki klasycznej i jazzowej, nierzadko dość niszowej. I tu pałeczkę znów próbowało przejąć Sony, które po druzgocącym triumfie swego formatu wideo wysokiej rozdzielczości Blu-ray nad HD-DVD od Toshiby, postawiło na zrobienie ze swojego konia pociągowego kolejnego formatu hi-res dla audiofilów w postaci płyt Blu-ray HFPA czyli High Fidelity Pure Audio (nazwa zdecydowanie zbyt długa i zbyt podobna do Pure Audio BD). Projekt powstał przy współpracy z Universal Music Group i zrealizowano go nieco po najmniejszej linii oporu. Okładki były standardowymi pudełkami BD (w Pure Audio BD stosowano pudełka przypominające SACD), a samo odtwarzanie wyglądało dokładnie tak samo jak w przypadku DVD-Audio - aby wybrać inny miks niż stereo, musieliśmy włączyć telewizor, a pliki audio były zablokowane i nie dało się ich w żadnym wypadku kopiować. HFPA BD miał jednak jedną, znaczącą przewagę nad Pure Audio - wydawano na nim znacznie więcej płyt znanych wykonawców z dużych wytwórni. Mimo to ani niszowe płyty Pure Audio BD, ani znacznie popularniejsze HFPA BD nie wygrały w jednej konkurencji - ich dźwięk wcale nie był lepszy niż ten z DVD-Audio. Oczywiście zastosowano nowe systemy kodowania wielokanałowego, takie jak Dolby TrueHD, czy DTS-HD Master Audio, ale bądźmy szczerzy - audiofilów nie obchodzi dźwięk dookólny. Liczy się porządna realizacja stereo, a to na płytach Pure Audio BD i HFPA BD maksymalnie osiągało 192 kHz przy 24 bitach, czyli zupełnie tak, jak najlepiej wydane DVD-Audio. Jakość pozostała więc ta sama, zmieniło się tylko opakowanie i systemy nagrywania wielokanałowego. Blu-rayowe formaty hi-res poległy stosunkowo szybko, podobnie jak SACD i DVD-Audio przed nimi, ze względu na coraz prężniej rozwijające się serwisy internetowe, które zapewniały coraz to lepszą jakość brzmienia w znacznie wygodniejszej formie.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Muzyka na kartach pamięci - slotMusic i slotRadio

O ile sprzedaż plików wysokiej rozdzielczości i fizycznych nośników je zawierających w czasach "wczesnostreamingowych" była całkiem naturalna (do czego zresztą jeszcze wrócimy), to sprzedawanie w tamtych czasach za prawie 60 zł kart microSD z albumami w stratnym formacie MP3 mogło być odbierane jako czyste szaleństwo. A jednak na taki właśnie karkołomny pomysł wpadł lider rynku nośników pamięci masowej, kalifornijska firma SanDisk, wypuszczając w 2008 roku na światło dzienne swoje karty nazwane slotMusic, a kilka miesięcy później slotRadio. Co ciekawe, SanDisk nie był jedynym autorem tego jakże dziwacznego konceptu, ponieważ slotMusic powstało w porozumieniu z wiodącymi wytwórniami płytowymi! Universal, Sony, EMI i Warner, wszystkie te wielkie koncerny przyłożyły rękę do pomysłu SanDiska i liczyły na wybuch popularności nowego nośnika w czasach rosnącego zagrożenia streamingiem. I rzeczywiście, w pierwszej fali slotMusiców wypuszczono 40 tytułów takich wykonawców jak Jimi Hendrix, ABBA, Elvis Presley czy nawet Kiss.

Karty sprzedawane były za około 15 dolarów, zapakowane w zaprojektowane do wyrzucenia plastikowo-kartonowe pudełka wielkości kompaktowych jewelcase'ów, z książeczką wyciągniętą wprost z wydania CD, dodatkowym, mniejszym, plastikowym pudełeczkiem do przenoszenia karty pamięci z nadrukowaną okładką albumu, oraz... paskudnie tanim czytnikiem kart microSD na USB dodanym jako "gratis". Używam tu cudzysłowu, ponieważ przy tak wysokiej cenie albumu tani czytnik nie był żadnym prezentem. Muzykę na microSD umieszczano w formacie MP3 w jakości od 256 do 320 kb/s, a same karty posiadały "kosmiczną" pojemność 1 GB, co przy tak małych plikach muzycznych było zdecydowaną przesadą. Zresztą nawet w momencie premiery slotMusiców jeden gigabajt na przenośnym dysku lub karcie pamięci nie imponował już absolutnie nikomu. Oprócz opakowania karty slotMusic nie różniły się fizycznie absolutnie niczym od standardowych kart microSD dostępnych na rynku po dziś dzień. Do tego stopnia, że można było je całkowicie wymazać lub przesłać sobie zakupiony album na dowolne urządzenie! Nagrane nań pliki nie miały bowiem żadnych zabezpieczeń, czy to fizycznych, czy bazujących na oprogramowaniu… To tak, jakbyśmy kupili oryginalny album na płycie CD i mogli skasować jej zawartość, sprawiając, że licencja, którą kupiliśmy wraz z nośnikiem, znika bezpowrotnie. Kiedy tak na to spojrzeć, to slotMusic było chyba bardziej próbą opchnięcia klientom zalegających w magazynach SanDiska kart pamięci o niskiej pojemności.

Jednak w teorii slotMusic miało być konkurencją dla streamingu i kupowania plików bezpośrednio od artystów. Format reklamowany był słowami "brak subskrypcji i pobierania". W rzeczywistości, albumy wydane na slotMusic były droższe niż wspomniane na pudełku subskrypcje muzyczne czy kupowane ze sklepów internetowych i pobierane na dysk twardy pliki audio. Nietrudno zgadnąć, że przy doborze tak niepraktycznego w użytkowaniu formatu, plikach o stratnej jakości, dziwnej kampanii reklamowej i zaporowej cenie format slotMusic bardzo szybko umarł. Po zaledwie kilku miesiącach muzyczne karty pamięci SanDiska zniknęły z półek i zastąpione zostały przez swoją nową wersję - slotRadio. Format ten był zmodyfikowanym wariantem slotMusic, który tym razem odtwarzał setki utworów ułożonych tematycznie w nieskończonej pętli (trochę jak kartridże 8-ścieżkowe). SlotRadio spotkało się z niewiele większym entuzjazmem konsumentów niż slotMusic, ponieważ wymagało dedykowanego odtwarzacza przenośnego do obsługi nowej wersji kart, które tym razem były jeszcze droższe. Trzeba jednak przyznać, że sam pomysł na playlisty tematyczne był już zdecydowanie lepszy i ciekawszy niż sprzedawanie pojedynczych albumów. Do tego stopnia, iż poniekąd położył podwaliny pod znane nam dzisiaj tworzenie tematycznych playlist, układanych przez kuratorów, DJ-ów, muzyków i algorytmy serwisów strumieniowych. Coś, co miało w teorii pokonać streaming i kupowanie plików okazało się na swój sposób je zainspirować i przepowiedzieć ich przyszłość. Obecnie chyba wszyscy korzystają z playlist tematycznych, słuchając ich podczas gotowania, ćwiczeń, w drodze do pracy lub wieczorem przed snem (a nierzadko również przez sen, bowiem playlisty zawierające dźwięki przyrody lub zapętlone odgłosy rozpalonego kominka nabijają iście gigantyczne liczby odtworzeń).

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Kontrowersyjny format, który powoli odchodzi do lamusa - MQA i MQA-CD

Skoro jesteśmy już niedaleko serwisów strumieniowych, nie sposób nie wspomnieć o kontrowersyjnym formacie MQA, czyli Master Quality Authenticated. Trochę szerzej opisywałem ten wynalazek w swoim artykule o serwisach streamingowych, a więc tutaj w telegraficznym skrócie - MQA to cyfrowy format bezstratny wprowadzony przez firmę Meridian w czasach, kiedy streaming hi-res zaczynał dopiero wkradać się do życia audiofilów. MQA oferuje możliwość swoistego "spakowania" większej ilości danych (a co za tym idzie, lepszej jakości audio), do mniejszych plików. "Wypakowanie" takich plików wymaga jednak odpowiedniego sprzętu, który wyposażono w specjalny dekoder. Wiele osób uznało to za szaleńczy pomysł. Wielokrotnie próbowano dowieść, że MQA to bujda na resorach i bojkotować sam pomysł, mówiąc, że każda, nawet najlepsza, kompresja szkodzi finalnej jakości plików.

Cofnijmy się jednak do 2014 roku i przypomnimy sobie, jakie prędkości osiągało przeciętne łącze internetowe w domu lub mieszkaniu w tamtych czasach, a zrozumiemy, że taki format obiecujący możliwość przekazania wyższej jakości w mniejszych plikach wydawał się znakomitym pomysłem. I rzeczywiście, przez wiele lat tak właśnie było. Ci, którzy uwierzyli swoim uszom, a nie cyferkom na ekranie streamera i kupili odpowiedni sprzęt odczytujący MQA, byli i nadal są bardzo zadowoleni z korzystania z tego formatu. Nadal możemy strumieniować pliki MQA na serwisie muzycznym TIDAL i nadal możemy kupić płyty kompaktowe, których sygnał zakodowano właśnie w Master Quality Authenticated, nazwane MQA-CD. Dlaczego więc piszę o upadku tego formatu?

Zacznijmy od tego, że Meridian ostatnio cienko prządł i co prawda został wykupiony przez firmę Lenbrook, która jest obecnie właścicielem takich marek jak NAD, Bluesound czy PSB, ale sam format nie jest już tak promowany jak kiedyś i nieco odchodzi w cień. Największe zainteresowanie i wykorzystanie plików MQA zawsze było ściśle związane z serwisem TIDAL. Swego czasu głównym marketingowym chwytem, którym reklamowano TIDAL-a, było stwierdzenie, że to jedyny serwis streamingowy oferujący "prawdziwy hi-res", właśnie dzięki plikom MQA. Oczywiście czasy się zmieniły i teraz więcej serwisów muzycznych oferuje bezstratne audio, jednak faktem pozostaje, że wysoką rozdzielczość TIDAL-a wypromowano właśnie na plecach MQA. Teraz wydaje się, że właściciele tego serwisu powoli wycofują się ze swojego mariażu z MQA. Zaczęto odchodzić od udostępniania nowych albumów w tym formacie na korzyść znacznie popularniejszych i kompatybilnych z większą liczbą urządzeń plików FLAC, a w przekazach marketingowych zaprzestano chwalenia się MQA na prawo i lewo. Myślę, że kiedy wygasną licencje na obecnie wrzucone na TIDAL-a treści w MQA, to możemy spodziewać się, że serwis przejdzie całkowicie na FLAC. Skąd ta zmiana? To bardzo proste - obecnie średnie prędkości łącza internetowego w naszych domach są znacznie, ale to znacznie wyższe niż 10 lat temu, a co za tym idzie, nie ma już potrzeby pakowania lepszego sygnału audio do mniejszych gabarytowo plików. Obecnie możemy swobodnie słuchać wysokiej jakości, całkowicie bezstratnych formatów jak FLAC czy DSD, bez większego uszczerbku na płynności odtwarzania. Możliwe więc, że jeśli Lenbrook nie pociągnie dalej niedawnego pomysłu na bezstratny kodek bezprzewodowy MQAir, lub nie wymyśli czegoś zupełnie nowego dla MQA, to format ten upadnie szybciej, niż się tego spodziewamy. Wszakże jego idea już umarła.

A skoro TIDAL - największy marketingowy partner MQA - odwraca się od tego formatu, to cóż pozostaje? MQA-CD? Zamysł był bardzo podobny jak w przypadku SACD - chodziło o to, aby wydać na fizycznym nośniku pliki w wysokiej rozdzielczości. Różnicą jest tu oczywiście wybór formatu zapisu sygnału audio. Analogicznie z Super Audio CD płyty kompaktowe zakodowane w MQA można puszczać z dowolnego odtwarzacza CD, jednak aby móc korzystać z ich sygnału w wysokiej rozdzielczości, potrzebny jest specjalny odtwarzacz czytający MQA-CD albo zewnętrzny DAC lub inny dekoder. I podobnie jak w przypadku SACD, tutaj również o archaiczności formatu zadecydował wzrost popularności serwisów streamingowych. Użytkownicy wyszli z założenia, że skoro mogą mieć pod palcami dostęp do setek tysięcy, jeśli nie milionów albumów za przyciśnięciem przycisku na pilocie streamera, to po co bawić się w fizyczny format, który robi to samo, ale zajmuje miejsce na półce? Co prawda nadal wydawane są nowe tytuły na MQA-CD (znowu, tak samo jak w przypadku SACD), ale nikt chyba już nie wierzy w to, że ktokolwiek odkodowuje ten format na swoim sprzęcie. Dlaczego? Jeszcze kilka lat temu producenci tworzyli swoistą aurę "nowego formatu" wokół MQA-CD. Płyty były jasno oznaczone na pudełku danego wydania, tłoczono demonstracyjne albumy do których, oprócz MQA, dołączano ten sam materiał na klasycznym kompakcie, a same krążki miały zielonkawo-morski kolor, aby z łatwością je odróżnić od "zwykłych cedeków". Obecnie najnowsze wydania MQA-CD tłoczone są w najzwyklejszy sposób, jak klasyczne kompakty, a dumne logo MQA na okładce upychane jest gdzieś, gdzie prawie go nie widać. Zupełnie jakby nawet wydawcy już nie wierzyli w powodzenie tego formatu. Te pojedyncze, nieśmiałe niedobitki, które nadal są wydawane, raczej nie zwiastują rychłego renesansu MQA-CD, a jego upadek.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Pendrive'y w natarciu i powrót kart pamięci - muzyczne USB i Astell&Kern MQS SD

Na koniec wrócimy jeszcze do dziwnych formatów fizycznych, zawierających pliki cyfrowe, a przynajmniej do kilku najciekawszych z nich. Fani The Beatles z pewnością pamiętają, kiedy w 2009 roku zapowiedziano pendrive'a w kształcie charakterystycznego, zielonego jabłka zdobiącego logo legendarnej wytwórni Apple Corps, zawierającego całą dyskografię zespołu w formatach FLAC i MP3 oraz kilka dodatków. W podobnym okresie wydano pamięć USB z dyskografią Queen, umieszczoną w złotym berle, dyskografię Boba Dylana zamkniętą w obudowie przypominającej harmonijkę, czy składankę Bon Jovi w dysku USB przypominającym logo zespołu. I chociaż muzyka w ten sposób wypuszczona sprzedała się zaskakująco dobrze (głównie za sprawą kolekcjonerów), to nie przyjęła się na dłuższą metę. W późniejszych latach dodawano pendrive'y z oficjalnymi plikami do niektórych wydań winylowo-kompaktowych super-deluxe jak w przypadku Guns'n'Roses czy Muse.

Streaming wysokiej rozdzielczości w 2015 roku był nadal czymś nowym, dlatego niektórzy producenci postanowili sięgnąć po pomysł SanDiska sprzed lat, tym razem znacznie go usprawniając. I tak, jak wspomniany kilka akapitów wyżej slotMusic był tanim i nieco chamskim sposobem opychania klientom niskiej jakości kart pamięci za zdecydowanie zbyt wysoką cenę, tak karty MQS SD były już czymś zupełnie innym. W świecie audiofilskim chyba każdy kojarzy koreańską markę Astell&Kern, produkującą głównie luksusowe odtwarzacze przenośne, przetworniki cyfrowo-analogowe i słuchawki. Co powiecie na to, że Astell&Kern próbował w pewnym momencie sprzedawać konsumentom karty pamięci napakowane wysokiej jakości nagraniami znanych artystów? Tak właśnie powstały karty MQS SD. Skrót nazwy formatu rozwija się jako "Mastering Quality Sound". Ktoś tu chyba chciał być jak Meridian, ponieważ z początku sądziłem, że MQS to jakiś zapomniany odłam MQA. Jak się jednak okazuje, MQS to tylko marketingowy chwyt, który miał na celu - a jakże - zwiększenie sprzedaży produktów Astell&Kern, na których było napisane, że obsługują pliki MQS. W rzeczywistości MQS to po prostu pliki zakodowane w minimum 24 bitach, chociaż spece z Astell&Kern w przekazie marketingowym chyba pogubili się już sami, ponieważ oprócz plików hi-res jako MQS wymieniali również stratne formaty MP3, AAC, WMA czy OGG, które 24 bitów na pewno nie są w stanie osiągnąć.

Pogubienie się we własnym marketingowym bełkocie nie przeszkodziło Koreańczykom w próbie wskrzeszenia pomysłu muzycznych kart micro SD, tym razem jednak wydanych porządnie, w digipakach, jak płyty CD, z pełną poligrafią, zapisanych plikami FLAC w wysokiej jakości i nadrukowanymi miniaturkami okładek na samej obudowie karty pamięci. Oczywiście każda taka karta była zablokowana przed nadpisaniem (czego również zabrakło w slotMusic). Ciężko stwierdzić, ile dokładnie albumów wydano na MQS SD, ale ja dokopałem się do zaledwie siedmiu, z których najsłynniejsze to składanki Pavarottiego, Beatlesów i Elvisa Presleya, oraz olbrzymi box wszystkich studyjnych nagrań Marii Callas. W internecie krążą plotki o większej ilości kart MQS SD, przemykających się gdzieś pod nosami kolekcjonerów, jednak to nadal tylko plotki. I chociaż wszystkie dostępne wówczas pozycje wydano bardzo ładnie (zwłaszcza box Marii Callas), a pliki na nich zawarte były bardzo dobrej jakości, to pomysł nie przyjął się nigdzie oprócz Korei Południowej. Zresztą podobnie jak w Japonii nie zapomniano o MQA-CD, UHQCD i SACD, tak w Korei do dzisiaj zdarzają się albumy wydawane na kartach micro SD (jednak niekoniecznie w formatach hi-res) oraz na czymś, co nazwano Air-KiT. Ten ostatni, to album umieszczony na breloczku zbliżeniowym NFC z grafiką okładki albumu, który przesyła muzykę na nasz telefon z zainstalowaną aplikacją KiT Player. Jak widać, w Azji użytkownicy lubują się w nietypowych, kolekcjonerskich formatach audio. Oprócz rozwoju streamingu, powód porażki MQS SD był dokładnie taki sam jak w przypadku slotMusic - korzystanie z wymiennych kart pamięci do słuchania poszczególnych, pojedynczych albumów muzycznych nie pasowało nikomu. Zważywszy na miniaturowe rozmiary kart microSD, żonglowanie nimi w podróży mogło skończyć się ich pogubieniem, a do tego zmuszało użytkowników do ciągłego wyciągania kart pamięci, które mieli już włożone do odtwarzacza DAP lub telefonu. Nic więc dziwnego, że Astell&Kern odpuścił, a nawet po cichu przestał przyznawać się do wypuszczenia MQS SD czy nawet promowania samego pseudo-formatu MQS, chociaż na niektórych produktach tej marki nadal znajdziemy trzyliterowe logo z tamtego okresu.

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Podsumowanie

Kiedy zapomnimy na chwilę o postępie technicznym i spojrzymy na wojny formatów audio okiem konsumenta, możemy dojść do wniosku, że większość z nich nie przyjęła się z powodu błędnej analizy rynku wykonanej przez producentów. Prawdą jest, że wiele z tych formatów nie przeniknęło do świadomości społeczeństwa, ponieważ celowały w środowiska audiofilskie, które zawsze są w mniejszości i są niezwykle krytyczne. Inne z kolei nie przetrwały próby czasu dlatego, że skierowano je tylko i wyłącznie do zwykłych użytkowników, którzy nie chcieli zmieniać przyzwyczajeń i wydawać pieniędzy na nowy format i sprzęt potrzebny do jego odczytu. Swego czasu wykonano nawet kilka badań, w których grupy kontrolne wskazały, że nie słyszą różnicy pomiędzy nagraniami PCM z DVD-Audio a DSD z SACD. Jeśli konsumenci nie słyszą różnicy, to oczywiste jest, że wybiorą tańszą alternatywę, która wymaga od nich mniej poświęceń. W dzisiejszych czasach podobnie jest niestety z wyborem stratnych i bezstratnych serwisów streamingowych, o nośnikach fizycznych nie mówiąc.

Obecnie doszliśmy do pewnego status quo. Większość osób korzysta ze streamingu, spora część wróciła do winyli, niektórzy jeszcze korzystają z płyt CD, a gdzieś obok istnieją jeszcze zapaleńcy, przewijający kasety MC. Jednak i to się kiedyś zmieni, ponieważ progresu nie da się powstrzymać. Kto wie, jakie nowe formaty pojawią się w przyszłości? Być może kiedyś każdy z nas będzie miał wszczepiony implant z bezprzewodowym odbiornikiem muzyki z ogólnego światowego serwera w chmurze, a dźwięk będzie docierać do naszych receptorów słuchowych bezpośrednio z takiego implantu? Wszakże już nauczyliśmy się przesyłać fale dźwiękowe przewodzeniem kostnym. Niezależne od tego, w jakim kierunku nastąpi rozwój świata wydawniczego, z pewnością nie starczy nam czasu na przesłuchanie wszystkiego, co nas interesuje. Dlatego złapcie za swój ulubiony album na wybranym przez siebie nośniku lub poszukajcie czegoś nowego i zabierajcie się do słuchania, bo życie jest krótkie, a muzyki tak wiele...

Artykuł powstał we współpracy z salonem Q21. Zdjęcia: Pexels, materiały producentów, archiwum redakcyjne

Komentarze (4)

  • Cenobith

    Dałbym sobie głowę uciąć, że swojego czasu w sklepie MM widziałem albumy Hey i Edyty Bartosiewicz wydane na pendrive i zamknięte w pudełkach od płyt DVD.

    0
  • leo

    Artykuł ciekawy, ale sporo w nim "byków". Jak można napisać, że MQA i FLAC to formaty nieskompresowane?!

    0
  • stereolife

    @leo - Chodziło oczywiście o bezstratne i w tekście odnosi się to do formatów FLAC i DSD, a nie MQA i FLAC. A te inne "byki" gdzie są? Natychmiast poprawimy, bo to nie może tak być, żeby do artykułu, który po wydrukowaniu ma zaledwie 15 stron formatu A4, wkradły się jakieś błędy...

    1
  • Tomek

    Świetny artykuł i baaardzo kompetentny. No i ciekawa wycieczka w przeszłość. A czepiających się "byków" namawiam, aby sami coś równie obszernego i wyczerpującego stworzyli. Pozdrawiam Autora?

    0

Skomentuj

Komentuj jako gość

0

Zobacz także

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Korekcja sygnału audio - grzech, czy przydatne narzędzie?

Korekcja sygnału audio - grzech, czy przydatne narzędzie?

Podczas jednej z ostatnich rodzinnych wizyt prezentowałem zainteresowanemu członkowi rodziny swój zestaw grający. Usłyszałem wtedy dość intrygujące pytania: "A wzmacniacz nie powinien mieć korektora? Ma tylko pokrętło głośności?". Padły one z ust osoby, dla której czymś całkowicie naturalnym jest, że nawet współczesny amplituner kina domowego, z którego zresztą obecnie korzysta,...

Najnowszy trend w hi-endowym audio - dźwięk w stanie nieważkości

Najnowszy trend w hi-endowym audio - dźwięk w stanie nieważkości

W świecie, w którym poszukiwanie idealnych wrażeń dźwiękowych osiągnęło wyżyny, pojawił się rewolucyjny pomysł, który podbija serca i portfele audiofilów na całym świecie - komory odsłuchowe o zerowej grawitacji. Ta awangardowa koncepcja, okrzyknięta "nieważkim doświadczeniem dźwiękowym", szturmem podbiła społeczność audiofilów, obiecując słuchową podróż dosłownie nie z tego świata. Początki komór...

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby czasu

Najbardziej obiecujące i rewolucyjne formaty audio, które nie przetrwały próby…

Przez wieki jedynym sposobem na delektowanie się muzyką było udanie się osobiście na koncert, recital lub jakiś mniejszy występ. Oczywiście zwykłemu zjadaczowi chleba nie dane było usłyszeć niczego oprócz karczemnych zespołów biesiadnych. Na takie ekscesy jak pełnoprawny koncert w operze, teatrze lub sali koncertowej pozwolić sobie mogli jedynie najbardziej zamożni,...

Magiczny świat potencjometrów, czyli wszystko o regulacji głośności w sprzęcie audio

Magiczny świat potencjometrów, czyli wszystko o regulacji głośności w sprzęcie…

Regulacja głośności jest jedną z najważniejszych funkcji każdego systemu audio. Prawidłowe działanie tego elementu naszego sprzętu ma ogromny wpływ na przyjemność płynącą z jego użytkowania. Kiedy potencjometr zaczyna tracić swoją funkcjonalność, nawet w niewielkim stopniu, jest to niezwykle kłopotliwe, a może też być niebezpieczne dla innych elementów zestawu, takich jak...

Niesłyszalne częstotliwości, czyli jak psy stały się krytykami hi-endowego sprzętu audio

Niesłyszalne częstotliwości, czyli jak psy stały się krytykami hi-endowego sprzętu…

Świat naszych szczekających i merdających ogonami przyjaciół uwolnił swoje niezrównane zdolności słuchowe na scenie high-end audio. Na rynku nasyconym ludzkimi opiniami, psy wyłoniły się jako ostateczni koneserzy dźwięku, zbierając pochwały za ich niezrównane ucho do szczegółów i znacznie szerszy niż u nas zakres rejestrowanych częstotliwości. Wszystko zaczęło się od Bustera,...

Bannery dolne

Nowe testy

Poprzedni Następny
Tellurium Q Ultra Silver II

Tellurium Q Ultra Silver II

Tellurium Q to prawdziwy fenomen nie tylko w świecie audiofilskich kabli, ale w branży hi-fi w ogóle. Oto mamy bowiem firmę specjalizującą się w produkcji dość niszowych akcesoriów, utrzymjującą ich...

Unison Research Performance Anniversary

Unison Research Performance Anniversary

Unison Research to jeden z najbardziej cenionych producentów wzmacniaczy lampowych i hybrydowych. Włoska firma jest z nimi utożsamiana tak mocno, że próby wprowadzenia na rynek innych urządzeń, takich jak odtwarzacze...

Final Audio Design D7000

Final Audio Design D7000

Nieco ponad sześć lat temu miałem przyjemność testować jedne z najlepszych słuchawek wokółusznych, jakie dotychczas przewinęły się przez naszą redakcję - Final Audio Design D8000. Od początku wiadomo było, że...

Komentarze

Michał
To przecież zwykła próba zarobienia na sentymencie do lat młodości. ;) Moda na vintage to rosnący trend, producenci sprzętu audio potrafią liczyć pieniądze, wię...
a.s.
W studiach używa się urządzeń z lampami w środku które służą do kreowania brzmienia na ścieżkach, ale nie jako końcówki mocy na sumie, bo brzmienie sumy musi by...
Meloman
Skoro o wyglądzie, to jak dla mnie... w kablu za grube kilkanaście tysięcy złotych stosowanie najtańszych bananów na rynku kłóci się zarówno ze zdrowym rozsądki...
Piotr
@meloman - Jak to w wolnym kraju przystało, czy gdziekolwiek tam mieszkasz, masz prawo do własnego zdania :)
Michał
Producenci muzyki, ci prawdziwi używają w studiach wielu urządzeń z lampami w środku, z kolei ci "fachowcy" pracujący wyłącznie na kompach nie mają o tym pojęci...

Płyty

Suicidal Angels - Profane Prayer

Suicidal Angels - Profane Prayer

Od wydania poprzedniego albumu Suicidal Angels, "Years Of Aggression", minęło pięć lat. To sporo czasu na to by "odnaleźć siebie",...

Newsy

Nowości ze świata

  • Sonus Faber announced the launch of Suprema, a groundbreaking loudspeaker system rooted in luxury, unparalleled audio excellence and meticulous craftsmanship. Marking the brand's 40th anniversary, the Suprema system, featuring two main columns, two subwoofers and one electronic crossover, represents the...

  • Naim unveils Uniti Nova Power Edition, an all-in-one player that drives Hi-Fi loudspeakers with power and musical resonance Uniti Nova Power Edition is the new all-in-one player from Naim, the British brand that excels in the creation of high-end Hi-Fi...

  • Focal presents Aria Evo X, a line of high-fidelity loudspeakers for the home to follow in the footsteps of the Aria 900 range, which has enjoyed a decade of success. With revamped technologies and a brand new finish, the Aria...

Prezentacje

Bez szumów, bez kabli, bez kompromisów - Sennheiser

Bez szumów, bez kabli, bez kompromisów - Sennheiser

Czy znasz firmę Sennheiser? Na to pytanie twierdząco odpowie niemal każdy, kto interesuje się szeroko pojętym sprzętem audio. DJ, prezenter radiowy, producent muzyczny, artysta, gwiazda estrady, kierownik sceny, zapalony gracz, audiofil, a nawet zwyczajny słuchacz mający chrapkę na porządne słuchawki jednej z prestiżowych marek - wszyscy oni prawdopodobnie choć raz...

Poradniki

Galerie

Popularne testy

Dyskografie

Dirge - Metalowy collage

Dirge - Metalowy collage

Dirge to po angielsku lament, zawodzenie, elegia, pieśń żałobna. Jest to również nazwa francuskiej grupy założonej w 1994 roku, niedaleko...

Wywiady

Tomasz Karasiński - StereoLife

Tomasz Karasiński - StereoLife

Chcąc poznać ludzi zajmujących się sprzętem audio, związanych z tą branżą zawodowo, natkniemy się na wywiady z konstruktorami, przedsiębiorcami, sprzedawcami,...

Vintage

Mikiphone

Mikiphone

Szukając informacji o konstrukcjach, które zapisały się w historii sprzętu audio złotymi zgłoskami lub po prostu wyglądały na tyle fanie,...

Słownik

Poprzedni Następny

Membrana bierna

Element wykorzystywany w niektórych kolumnach głośnikowych i subwooferach. Z zewnątrz przypomina tradycyjny głośnik i na ogół ciężko jest odróżnić ją od pozostałych przetworników. Od strony technicznej jest ustrojem wyłączenie mechanicznym,...

Cytaty

LudwikJerzyKern.png

Strona używa plików cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Dowiedz się więcej na temat danych osobowych, zapoznając się z naszą polityką prywatności.