Wszystko o wzmacniaczach lampowych
- Kategoria: Poradniki
- Ludwik Jasiński
W świecie melomanów i audiofilów wzmacniacze lampowe obrosły wieloma legendami, a pośród laików owiane są wręcz gęstą mgłą tajemnicy. Wielu uważa je za absurdalnie drogie urządzenia o wręcz magicznych właściwościach. Jak to zwykle bywa w przypadku charakterystycznych konstrukcji, zarówno wśród ekspertów, jak i osób średnio zainteresowanych tematem funkcjonuje wiele krzywdzących opinii, jakoby lampy były skrajnie niepraktyczne, nadawały się tylko do muzeum techniki, albo że są po prostu cieplej brzmiącymi wzmacniaczami, których sekret polega jedynie na ubarwianiu dźwięku miłymi dla ludzkiego ucha zniekształceniami. Słysząc opowieści o wysokich kosztach eksploatacji, skomplikowanej obsłudze, problematycznych parametrach czy konieczności zrobienia doktoratu z elektroniki, aby móc bezpiecznie korzystać z takiego piecyka, znaczna część użytkowników wzdryga się na samą myśl o rozpoczęciu swej przygody w świecie lamp. Ale czy słusznie? W końcu zarówno producenci wysokiej klasy sprzętu, jak i sami audiofile zdają się nie przejmować tymi mrożącymi krew w żyłach opowieściami. Lampowce w dalszym ciągu cieszą się dużą popularnością, roztaczając wokół siebie aurę urządzeń dla prawdziwych koneserów. W serwisach informacyjnych jakoś nie słyszy się o ludziach poparzonych lub porażonych prądem przez lampowe monobloki. Czy takie wzmacniacze są więc magicznymi ustrojstwami, o których musimy wiedzieć absolutnie wszystko, aby w pełni je docenić, czy może jednak nie ma się czego bać?
Wzmacniacz lampowy to w dużym skrócie urządzenie, w którym elementami wzmagającymi sygnał audio nie są tranzystory, a różnego rodzaju lampy elektronowe. Oczywiście oprócz wzmacniaczy zintegrowanych mogą to być także przedwzmacniacze lub końcówki mocy, nie wspominając o innych urządzeniach, w których lampy elektronowe mogą się pojawiać jako, nazwijmy to, elementy wspomagające lub nawet kluczowe z punktu widzenia całego układu. Mogą to być wzmacniacze słuchawkowe, przetworniki cyfrowo-analogowe, odtwarzacze płyt kompaktowych, a nawet przedwzmacniacze gramofonowe. Najczęściej mówimy jednak o lampowych integrach, gdzie zwykle mamy do czynienia z dwiema grupami lamp, ułożonymi w taki sposób, aby pierwsza działała w charakterze przedwzmacniacza, a druga - końcówki mocy. Brzmi prosto? Tak, bo w gruncie rzeczy pod względem koncepcyjnym nie różni się to od wzmacniacza tranzystorowego. Z uwagi na różne właściwości lamp użytkowanie takiego sprzętu wiąże się jednak z różnorakimi czynnościami, których nie musimy wykonywać w przypadku klasycznego układu solid state. Właśnie dlatego w niniejszym artykule postaramy się jak najlepiej przybliżyć charakterystykę takich urządzeń oraz nieco "odczarować" ich zagadkową, często przeinaczaną w mediach, naturę. Ponieważ jest to poradnik z cyklu "Wszystko o...", zależało nam na tym, aby nie pominąć ani jednej istotnej kwestii i chyba nawet nam się to udało. Efekt uboczny jest taki, że nie jest to lektura na pięć minut, więc zanim wybierzecie się z nami w podróż do świata lamp, przygotujcie sobie kubek ulubionego napoju, włączcie muzykę i rozsiądźcie się wygodnie. Żeby nie było, że nie ostrzegaliśmy...
Dzieje lamp elektronowych
Lampy elektronowe, znane również jako lampy próżniowe, to dosłownie elektrody umieszczone w szklanej bańce. Pomiędzy owymi elektrodami, które dla uproszczenia na razie wyobraźmy sobie jako "blaszki", przepływa strumień elektronów lub (rzadziej) jonów. Aby taki układ mógł bezawaryjnie działać dłuższy czas, wewnątrz szklanej powłoki - podobnie jak w klasycznych żarówkach - panuje całkowita próżnia albo też do środka wtłacza się niewielką ilość gazu szlachetnego pod bardzo niskim ciśnieniem. Po angielsku takie lampy określa się najczęściej mianem "vacuum tubes", czyli dosłownie "tuby próżniowe". Polskie nazewnictwo - to, że używamy terminu "lampa", a nie "tuba" - bierze się nie tylko od kształtu samej bańki, która przypomina żarówkę, ale również od emisji światła i ciepła, która towarzyszy działaniu takiej lampy. Najprostszym rodzajem lampy elektronowej jest dioda. W próżni zamknięte są tutaj tylko dwie elektrody - katoda (to z niej emitowane są elektrony) i anoda (elektroda dodatnia, do której elektrony podążają). W kolejnych rodzajach lamp między tymi dwoma elementami znajdują się dodatkowe elektrody, najczęściej tak zwane siatki, ale także elektrody zapłonowe, ogniskujące czy odchylające. Mówimy wówczas o triodzie (katoda, siatka, anoda, czyli razem 3 elektrody), tetrodzie (4), pentodzie (5) oraz kolejnych, rzadko spotykanych w sprzęcie audio typach - heksodzie (6), septodzie (7) czy oktodzie (8).
Początków lamp próżniowych należy doszukiwać się już w XIX wieku, kiedy to w 1897 roku brytyjski fizyk Joseph John Thomson odkrył istnienie elektronów. Dało to podwaliny pod kolejny przełom. Elektryk i fizyk John Fleming został zatrudniony przez Guglielmo Marconiego, aby pomóc przy stworzeniu nadajnika radiowego, który byłby w stanie przesłać wiadomość przez Atlantyk. Naukowiec podołał zadaniu, jednakże nie był zadowolony z zasięgu i jakości sygnału swojego transmitera. Szukając rozwiązania, wpadł na pomysł zbudowania pierwszej w historii termoelektronowej lampy próżniowej. Tak właśnie w 1904 roku powstała dioda. Kolejne odkrycia były tylko kwestią czasu i następowały coraz szybciej. Już w 1906 roku amerykański wynalazca Lee de Forest stworzył pierwszą na świecie triodę, oraz pierwszy działający wzmacniacz lampowy, dzięki któremu nastąpił nagły rozwój radiofonii. Rozpoczęła się era rewolucji elektronicznej. Lampy elektronowe przechodziły kolejne transformacje, pojawiały się nowe ich rodzaje, rozmiary, zastosowane rozwiązania, przeznaczenie oraz sposoby zasilania. Pomimo dostępności wzmacniacza lampowego już w 1906 roku, nie znalazł on zastosowania w domowych warunkach jeszcze przez prawie 60 lat. Do słuchania muzyki wykorzystywano nadal fonografy, a później patefony i pierwsze gramofony korbowe. Wszystkie te wynalazki posiadały własne tuby nagłaśniające, więc wzmacniacz zwyczajnie nie był potrzebny.
W latach dwudziestych XX wieku nastąpił nagły wzrost zainteresowania masową produkcją odbiorników radiowych. I tak po I wojnie światowej nastał prawdziwy boom na takie urządzenia. Powoli w każdym domostwie pojawiały się urządzenia odbierające ciągle rosnącą liczbę stacji radiowych. Wszystkie te odbiorniki zbudowane były właśnie na bazie lamp elektronowych. Rozwój technologii lampowej wstrzymała II wojna światowa, jednak lampy nadal były masowo produkowane na potrzeby radiostacji i radarów wojskowych. Po zakończeniu wojny wielu producentów elektroniki odbiło się od dna i mogło skupić się na tworzeniu przyjemniejszych wynalazków, w tym domowego sprzętu audio. Tak pod koniec lat czterdziestych XX wieku, narodził się termin "high fidelity", a wraz z nim zaczęto kłaść nacisk na lepszą reprodukcję dźwięku w domowych warunkach. Walczono o to, aby uzyskać brzmienie znacznie lepsze niż to, które można było usłyszeć w radio lub z dawnych nośników. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wzmacniacze lampowe były jedynymi urządzeniami, które pełniły funkcję wzmacniającą sygnał audio z magnetofonów szpulowych i gramofonów do kolumn głośnikowych. Lampy elektronowe widywano zresztą nie tylko w takim sprzęcie. Wystarczy w tym miejscu wspomnieć chociażby o lampowych telewizorach, które w tamtych czasach były czymś absolutnie normalnym. Znacznie wcześniej, bo już w latach czterdziestych, lampy elektronowe wykorzystano do stworzenia komputera o nazwie ENIAC (Electronic Numerical Integrator and Computer). Pomysłodawcą tego projektu był amerykański fizyk i elektryk, John Mauchly, który zainteresował się możliwością wykorzystania aparatury elektronicznej do wykonywania obliczeń. Maszyna podzielona na ogromne, stalowe szafy ważyła około 26 ton i, co dla naszej opowieści kluczowe, w roli podstawowych elementów logicznych wykorzystywała około 18000 lamp elektronowych. Jeżeli będziecie narzekać, że we wzmacniaczu stereo trzeba wymieniać cztery lampy mocy raz na kilka lat, pomyślcie tylko, ile trwało znalezienie przepalonej lampy w takim komputerze.
W latach siedemdziesiątych lampy zostały nieco zepchnięte w cień. Co prawda nadal wykorzystywano je w radiostacjach, najlepszych wzmacniaczach gitarowych, a nawet mikrofalówkach czy telewizorach, jednak stosowanie ich w domowym audio zaczęło stopniowo zanikać z powodu wynalezienia ich krzemowego odpowiednika - tranzystora. Elementy półprzewodnikowe były tańsze w produkcji (a tym samym tańsze w zakupie gotowego urządzenia), zdecydowanie mniejsze gabarytowo i mniej prądożerne niż lampy elektronowe. To wszystko, w połączeniu z rosnącym rynkiem hi-fi ze średniej i niższej półki, w którym liczyło się przede wszystkim stworzenie solidnego sprzętu w przystępnej cenie, sprawiło, iż wzmacniacze lampowe przesuwano coraz bardziej w kierunku urządzeń klasy premium i topowych modeli, których sprzedaż stanowiła mały odsetek ogólnych zysków firm audio. Kryzys ten przyczynił się do znacznego zredukowania liczby różnych typów lamp, które były produkowane, co poniekąd utrzymuje się do dnia dzisiejszego, ponieważ obecnie również nie produkuje się tak szerokiej gamy lamp, jak choćby w latach pięćdziesiątych. Z kolei w latach osiemdziesiątych kilku producentów, jak na przykład Luxman, posiłkowało się nawet projektowaniem konstrukcji hybrydowych, w których lampy pracowały w sekcji przedwzmacniacza, a końcówka mocy była typowo tranzystorowa. Takie hybrydy pojawiają się do dziś obok stuprocentowo lampowych rozwiązań i cieszą się całkiem sporą popularnością. Od lat wzmacniacze lampowe z prawdziwego zdarzenia są raczej domeną manufaktur i firm rodzinnych niż wiodących producentów masowych, takich jak na przykład Yamaha, Marantz, Denon, Technics czy NAD. Jeżeli jednak szukamy sprzętu lampowego, znajdziemy go mnóstwo. I nie mówimy wcale o wzmacniaczach wycenionych na dziesiątki czy setki tysięcy złotych, choć takie oczywiście również istnieją, ale nawet o bardzo przyzwoitych urządzeniach kosztujących mniej niż najnowszy iPhone.
Do świadomości mainstreamowego konsumenta wzmacniacze lampowe powróciły po części za sprawą audiofilów i producentów elektroniki, którzy nie odpuszczali, wiedząc, że konstrukcje bazujące na szklanych bańkach grają inaczej niż te wykorzystujące tranzystory, a po części też wraz z rosnącą popularnością gramofonów i płyt winylowych, vintage audio i wszystkiego, co można podpiąć pod modę na styl retro. Niemałą rolę w renesansie lampowej aparatury odegrały firmy, których celem było udowodnienie melomanom, że wzmacniacze tego typu nie muszą być ani koszmarnie drogie, ani skomplikowane, ani trudne w obsłudze. Jedną z takich manufaktur była Jolida, której slogan reklamowy głosił, że świat nie potrzebuje kolejnego wzmacniacza lampowego za 3000 dolarów. Kosztujący grubo poniżej tysiąca dolarów model JD 302B okazał się strzałem w dziesiątkę, aczkolwiek jeszcze większym hitem była mocniejsza, 60-watowa integra JD 502B, która pojawiła się w sprzedaży mniej więcej na początku bieżącego tysiąclecia, a której cena jeszcze piętnaście lat temu wynosiła 5999 zł. Przystępne cenowo wzmacniacze dostarczali audiofilom również producenci lamp, tacy jak chociażby JJ Electronic. Wykorzystujący kultowe triody 300B model JJ 322 może nie był w zasięgu każdego melomana, ale 50-watowy JJ 828, z tetrodami KT88 w sekcji końcówki mocy, plasował się na poziomie wzmacniaczy tranzystorowych ze średniej półki. Swoje trzy grosze dorzuciły do tej dyskusji rodzime manufaktury, takie jak Delta Studio czy Amplifon, którego WT30 II i WT40 stały się w świecie miłośników lamp prawdziwymi bestsellerami. Dla wielu audiofilów pierwszą okazją do zetknięcia się z tą fascynującą technologią był zakup lampowego wzmacniacza słuchawkowego, takiego jak Edgar SH-1 czy Black Horse HV-1. Niższa moc, mniejsze wymagania, skromniejsze gabaryty i cena, a brzmienie wciąż magiczne, niepowtarzalne, zupełnie inne niż w przypadku modeli tranzystorowych - dla osób często korzystających ze słuchawek była to propozycja nie do odrzucenia, wejście do świata hi-endu bocznymi drzwiami.
Jak można się było domyślić, biznes szybciutko zwęszyli chińscy producenci, zalewając rynek tanimi wzmacniaczami lampowymi i hybrydowymi. Technologia stara jak świat, schematy właściwie ogólnodostępne, nie ma nawet ryzyka bycia posądzonym o kopiowanie cudzych projektów czy naruszenie patentów (nie żeby w tamtych rejonach świata to komukolwiek przeszkadzało), więc nie pozostaje nic, tylko przestawić wajchę w fabryce na pełną moc i sprzedawać wzmacniacze kosztujące nie sześć, nie osiem, ale często nawet cztery tysiące złotych lub mniej. Niektóre są całkiem przyzwoite, jednak jeżeli ktoś liczył na to, że za ułamek ceny piecyka renomowanej firmy uda mu się kupić urządzenie, które może nie wygląda tak samo, ale zagra niemal identycznie, to nie - cudów nie ma. Chińczycy z reguły potrafią zaoferować klientowi sprzęt, który na pierwszy rzut oka prezentuje się bardzo solidnie, ale po bliższych oględzinach okazuje się, że tu i ówdzie są ewidentne wpadki, a o układzie elektronicznym, jakości użytych komponentów i montażu najlepiej nie mówić nic. Choć chińskie lampowce mają wielu zwolenników, potrafiących z całej masy sprowadzanych do naszego kraju modeli wybrać te najlepsze (albo "najmniej najgorsze"), w sieci można było znaleźć poparte zdjęciami historie o nóżkach wyginających się pod ciężarem wzmacniacza, fałszywych lampach, które były tylko podświetlone pomarańczowymi diodami, pozostając całkowicie poza torem audio, a nawet o dziwnych, noszących podejrzane oznaczenia bańkach, które wyglądały trochę jak bombki choinkowe (nie były przezroczyste, tylko kolorowe, zwykle niebieskie), a to dlatego, że po zbiciu zewnętrznej powłoki naszym oczom ukazywała się prawdziwa, zamknięta wewnątrz lampa, będąca najczęściej produktem najniższej możliwej klasy lub nawet elementem nieprzeznaczonym do stosowania w sprzęcie audio. Przez takie działania młodzi ludzie nierzadko mają bardzo mylne pojęcie o tym, jak funkcjonuje, a przede wszystkim jak brzmi prawdziwa lampa. To z kolei skutkuje operowaniem niezbyt trafnymi opisami "lampowego brzmienia" na podstawie swoich doświadczeń z chińskimi piecykami. Tutaj sprawa wygląda podobnie jak z gramofonami i płytami winylowymi. Tak, z całą pewnością grają one inaczej niż źródła cyfrowe, jednak czy aby się o tym przekonać, wystarczy kupić najtańszy dostępny na rynku gramofon? Nie. Choćbyśmy bardzo chcieli, to tak nie działa.
Wrażenia z odsłuchu "lampiaka", czyli tam, gdzie zaczyna się magia
Dlaczego mielibyśmy chcieć korzystać z tak starej technologii do słuchania muzyki? Czy istnieją ku temu jakieś praktyczne podstawy, czy to po prostu fanaberia i efekt placebo? W różnego rodzaju artykułach i dyskusjach możemy spotkać się z wieloma określeniami brzmienia konstrukcji lampowych - ciepłe, gładkie, romantyczne, kolorowe, czarujące, wciągające, bliskie, organiczne. Mimo to wielu audiofilów wspomina również o ciemniejszych stronach urządzeń tego typu, a wręcz o swoim rozczarowaniu dźwiękiem, który okazał się zbyt kleisty, ospały, mało dynamiczny, spowolniony lub pozbawiony życia. Jak jest naprawdę? To zależy oczywiście od wielu czynników i dopiero mając pewne doświadczenie, można wyciągnąć średnią z odsłuchów przeprowadzonych w różnych konfiguracjach. Nie można jednoznacznie stwierdzić, że wzmacniacze lampowe są lepsze niż tranzystorowe. To byłoby ogromne uproszczenie. Nie sposób również wrzucić wszystkich urządzeń lampowych do jednego worka, bo zdarzają się wśród nich zarówno modele bardzo udane lub wręcz wybitne, jak i kompletne gnioty. Najprościej byłoby powiedzieć, że wszystko zależy od dwóch czynników - jakości ocenianego przez nas lampowca oraz konfiguracji danego systemu, przy czym zdecydowanie najważniejsze są kolumny. Odpowiedni dobór zestawów głośnikowych do wzmacniacza jest gwarancją sukcesu w każdym przypadku, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z piecykiem wykorzystującym szklane bańki, czy tranzystory, jednak te pierwsze oferują z reguły niższą moc i są, nazwijmy to, nieco bardziej wybredne, jeśli chodzi o obciążenie, z jakim muszą sobie poradzić. Jeśli użyjemy trudnych do wysterowania kolumn, szanse na wydobycie ze wzmacniacza lampowego tego cudownego, owianego legendą brzmienia będą znacznie mniejsze. Jeżeli natomiast pomożemy swemu szczęściu, wybierając zestawy głośnikowe o wysokiej skuteczności (przyjęło się, że w "kolumnach do lampy" powinno to być co najmniej 89-90 dB), szybko przekonamy się, na czym owa magia lamp polega.
Co dalej? Każdy audiofil powinien wierzyć swoim uszom i koniec końców opierać się na własnych doświadczeniach. Jak zapewne się domyślacie, nie słuchałem wszystkich wzmacniaczy lampowych, jakie kiedykolwiek powstały, jednak zdecydowanie skłaniam się ku grupie zwolenników tej technologii. Nie uważam, aby lampowe piecyki brzmiały ospale, czy aby było to brzmienie w jakikolwiek sposób spowolnione. Jeśli miałbym wybrać tylko jedno słowo do określenia brzmienia typowej lampy, powiedziałbym, że jest to dźwięk niesłychanie naturalny. Ten jeden przymiotnik doskonale oddaje charakterystykę tego dźwięku. Jest on bardzo ludzki, fizjologiczny i łatwy do przyswojenia, a jeśli spełnimy dwa kluczowe warunki wymienione wyżej - sięgniemy po wzmacniacz wysokiej klasy i nie zmusimy go do napędzania wyjątkowo prądożernych kolumn - nie powinniśmy zaobserwować efektów ubocznych w postaci utraty dynamiki, podkolorowania czy zachwiania równowagi tonalnej. Brzmienie dobrego wzmacniacza lampowego - mimo bogatej palety barw, czasami wręcz oczywistego ocieplenia, delikatności i "romantyzmu" - powinno być także szybkie, szczegółowe, otwarte i przestrzenne, dając słuchaczowi poczucie siedzenia na koncercie lub prywatnym recitalu. Oczywiście, może poza kilkoma wyjątkami (mowa o wzmacniaczach lampowych, których konstruktorzy postawili sobie za cel udowodnienie światu, że stereotypy nie istnieją, a piecyk wykorzystujący szklane bańki może brzmieć wręcz chłodno), nie ma tu mowy o dźwięku klinicznie czystym, studyjnym, analitycznym czy do bólu precyzyjnym. Dlatego całkowicie rozumiem, że miłośnicy surowego grania niekoniecznie mogą się odnaleźć podczas słuchania lampy, preferując klocki tranzystorowe. Ja jednak jestem zdania, iż brzmienie lampowe jest po prostu przyjemniejsze dla naszych uszu i w pełni oddaje to, jak dane nagranie zostało zrealizowane.
Czy to tylko moje subiektywne wrażenie? Czy jest to w jakikolwiek sposób poparte nauką? I tak, i nie. Da się bowiem naukowo wyjaśnić, dlaczego brzmienie wzmacniaczy lampowych odbieramy jako przyjemniejsze i bardziej naturalne. Zdaniem sporej części audiofilów i elektroników wszystko rozbija się o zniekształcenia harmoniczne (THD), czyli ciche, "dodatkowe" sygnały, które generuje sam wzmacniacz. Zasadniczo każdy piecyk cierpi na taką przypadłość i nie ma co z tego robić wielkiego problemu, jednak zniekształcenia zniekształceniom nierówne. Można bowiem wyróżnić najróżniejsze ich rodzaje i tu między lampami a tranzystorami pojawiają się kluczowe różnice. Lampowce generują znacznie więcej parzystych harmonicznych, czyli konsonansów (dźwięków, które słuchowo odczuwane są jako zgodne), natomiast w przypadku tranzystorów są to "dodatki" nieparzyste, czyli dysonanse. W większych ilościach powodują one, że odbieramy dźwięk jako sztuczny, ostry, metaliczny, zwyczajnie nieprzyjemny. Dlatego właśnie we wzmacniaczach tranzystorowych producenci starają się zredukować ilość zniekształceń do minimum lub też stosują takie czy inne systemy eliminacji owego niepożądanego nalotu (Hegel, Luxman, Quad, NuPrime). Tymczasem we wzmacniaczach lampowych współczynnik THD jest z reguły zdecydowanie wyższy i nawet można rzec, że mile widziany. Jeżeli poziom zniekształceń będzie niższy, brzmienie prawdopodobnie ocenimy jako bliskie neutralnemu, ze śladowym ociepleniem, natomiast jeśli konstruktorzy nie będą z nimi fanatycznie walczyć, powinniśmy uzyskać dźwięk bardzo charakterystyczny - organiczny, namacalny, urzekający delikatnością i bogatą paletą barw. Jeżeli myślicie, że tak nie powinno być albo że wzmacniacze lampowe nadają się tylko do spokojnego grania, słuchania jazzowych ballad z kubkiem herbaty w ręku, wystarczy powiedzieć, że w środowisku muzycznym ogromnym uznaniem cieszą się lampowe wzmacniacze gitarowe takich marek jak na przykład Marshall, Laney, Blackstar, Peavey czy ENGL. Wielu artystów i realizatorów uważa, że gitara elektryczna z żadnym innym sprzętem nie brzmi tak dobrze.
Spór "lampy kontra tranzystory" przypomina trochę inny odwieczny konflikt audiofilski - "winyle kontra płyty kompaktowe". Dźwięk z czarnej płyty nie jest pozbawiony wad, a z technicznego punktu widzenia problemów z konstrukcją gramofonu jako źródła, geometrią ramienia, ustawieniem wkładki i całym procesem odtwarzania jest co niemiara, jednak wiele osób (w tym ja sam) uważa go za lepszy, ponieważ jest on zdecydowanie bardziej naturalny i pełnowymiarowy niż ten ze srebrnych krążków (pomijam już tutaj kwestię remasteringu i innego "grzebania" w oryginalnych nagraniach po dziesiątkach lat od ich wykonania). Czy jednak całą różnicę między lampami a tranzystorami można sprowadzić do rodzaju i poziomu zniekształceń harmonicznych? Na pewno nie. Jeśli zagłębimy się w temat, prawdopodobnie dojdziemy do bezpośredniej przyczyny całego zamieszania, a więc tego, że choć rola lampy i tranzystora w układzie audio jest taka sama, to zasada ich działania - zupełnie inna. Wielu znawców tematu twierdzi, że lampa jest po prostu najlepszym, najbardziej prostolinijnym elementem wzmacniającym, a trioda, najlepiej w układzie single ended (o tym za chwilę) to już wśród lamp absolutny Święty Graal. Ich zdaniem tranzystory zostały stworzone tylko w celu miniaturyzacji sprzętu grającego i cięcia kosztów. Kiedy wzmacniacze zbudowane w tej technologii wchodziły do użytku, audiofile - delikatnie mówiąc - nie byli nimi zachwyceni. Przez długi czas pojęcie "tranzystorowy" miało jednoznacznie pejoratywny wydźwięk, będąc synonimem brzmienia chłodnego, technicznego, kwadratowego, bezbarwnego i nieprzyjemnego. Dziś takiej przepaści już nie ma, głównie dlatego, że piecyki tranzystorowe wyrosły z problemów wieku dziecięcego, stały się bardziej dopracowane, a i my z czasem się do niego przyzwyczailiśmy. Wybierając pomiędzy jednym a drugim typem, konsumenci powinni pamiętać, że każdy z nich da nam inne efekty swojej pracy. Słyszałem w swoim życiu znakomite tranzystory i na rynku na pewno takowych nie brakuje, ale ponieważ konstrukcje lampowe trzymają poziom, a wiele firm walczy o to, aby mogli się o tym przekonać także mniej zamożni melomani, żaden z gatunków nie wymarł.
Lampowe legendy, czyli wzmacniacze, do których wzdychano i wzdycha się nadal
Przez lata powstało wiele kultowych już modeli wzmacniaczy lampowych, które do dzisiaj rozbudzają wyobraźnię melomanów na całym świecie. Pośród nich na pewno powinien znaleźć się wzmacniacz Williamsona. Była to wynikowa pracy Davida Theodore'a Nelsona Williamsona, który już w 1947 roku na łamach brytyjskiego magazynu "Wireless World" opublikował schemat budowy wzmacniacza lampowego o niskich zniekształceniach i ze sprzężeniem zwrotnym, pokazując w ten sposób, że wzmacnianie sygnału audio z niskimi zniekształceniami jest nie tylko możliwe, ale i praktyczne. Projekt Williamsona bardzo szybko został określony mianem sprzętu referencyjnego i stał się bezapelacyjnie kamieniem milowym na drodze do reprodukcji dźwięku w standardzie hi-fi. Oprócz tego wzmacniacz Williamsona stał się podwaliną dalszych prac wielu elektroników - wzorcem, podług którego powstawały najpopularniejsze konstrukcje lat pięćdziesiątych.
Budżetowy Dynaco ST-70 był prawdziwym koniem pociągowym wzmacniaczy lampowych przez dekady. Ten produkowany od 1959 roku do końca lat siedemdziesiątych piecyk zdobył serca klientów nie tylko niską ceną (można było zamówić wersję do samodzielnego montażu lub już zmontowaną, a cena żadnej z nich nie przekraczała 130 ówczesnych dolarów, co dzisiaj dawałoby kwotę około 5500 zł), ale i wspaniałym brzmieniem. Tak niska cena, w połączeniu ze znakomitymi (jak za te pieniądze) parametrami, sprawiła, iż ST-70 sprzedał się w ilości ponad 300000 egzemplarzy. Do tego mały Dynaco był niezwykle wszechstronny i funkcjonalny. Mógł działać zarówno jako końcówka stereo, ale również jako monoblok, w parze z drugim takim samym klockiem. Można było do niego podłączyć praktycznie dowolne kolumny, bo tolerował zarówno impedancję 4 lub 8, jak i 16 omów, a na dodatek jego hobbystyczna konstrukcja umożliwiała łatwe modyfikacje. Tych ostatnich Dynaco ST-70 doczekał się nie tylko ze strony domowych zapaleńców, ale również i dużych firm (jak chociażby Audio Research), których zmodyfikowane wersje ST-70 odnosiły ogromne sukcesy. Mały Dynaco został w końcu pieszczotliwie okrzyknięty "McIntoshem dla biednych", co już samo w sobie pokazuje, że była to naprawdę udana jednostka.
Kolejną legendarną konstrukcją, również ze względu na swą długowieczność, jest McIntosh MC275. Ta końcówka mocy, oryginalnie produkowana w latach 1961-1971, dzięki zastosowanym w niej rozwiązaniom technicznym bez problemu napędzała ówczesne prądożerne kolumny, wykazując spory zapas mocy i niski poziom zniekształceń. Pojawienie się tranzystorów spowodowało wycofanie go ze sprzedaży, jednak najwyraźniej była to ze strony amerykańskiej firmy zbyt pochopna decyzja, ponieważ kultowy model wrócił do oferty w 1993 roku, aby uczcić pamięć jednego z założycieli marki, Gordona Gowa, i od tamtej pory MC275 jest nadal dostępny, z niewielkimi zmianami względem oryginału. Wersja produkowana obecnie to już szósta generacja tej 75-watowej końcówki mocy. Jak zapewnia producent, posiada ona wiele subtelnych ulepszeń w porównaniu do poprzednich wersji, które poprawiają jej jakość, a w połączeniu ze specjalną konstrukcją transformatorów wyjściowych o ultra szerokim paśmie przenoszenia, zapewniają lepszą kontrolę niskich tonów. W stopniu mocy zastosowano cztery lampy KT88, natomiast w pierwszym rzędzie "siedzą" cztery podwójne triody 12AT7 i trzy 12AX7A, wszystkie podświetlane od spodu zielonymi LED-ami. Nad bezpieczeństwem wzmacniacza i użytkownika czuwa High Speed Sentry Monitor - układ odpowiedzialny za automatyczne wyłączenie się urządzenia w momencie, gdy jedna z lamp ulegnie zużyciu. Wówczas mała dioda znajdująca się najbliżej uszkodzonego zestawu lamp wyjściowych zacznie świecić się na czerwono, wskazując lampy wymagające wymiany. Kiedy zamontuje się nową lampę, wzmacniacz wraca do swojej normalnej pracy.
Audio Note Ongaku był jednym z pierwszych wzmacniaczy lampowych, którego cena powaliła niejednego amatora sprzętu audio, ale również jednym z pierwszych, w których na szeroką skalę zastosowano srebro jako materiał przewodzący. Wszystkie egzemplarze japońskiej integry były składane ręcznie, a srebro znalazło się w kondensatorach, transformatorach i uzwojeniu. Pomimo stosunkowo niewielkiej mocy, wynoszącej 27 W na kanał, a generowanej przez dwie, ale za to naprawdę duże, bezpośrednio żarzone triody 211, wzmacniacz ten generował przepiękny dźwięk, któremu trudno było się oprzeć. W 1989 roku Ongaku kosztował około 60-70 tysięcy dolarów, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze daje nam jakieś 747000 zł! Model ten powstaje do dzisiaj w nowych wersjach, jednak - co zaskakujące - jego najświeższe wcielenie kosztuje już znacznie mniej, bo "jedynie" 435000 zł.
Każdy miłośnik konstrukcji lampowych mógłby podać co najmniej kilka propozycji do rozszerzenia powyższej listy. Mogłyby to być zarówno modele już nieprodukowane, takie jak potężne monobloki Audio Research Reference 610T czy końcówka mocy Conrad Johnson Premier Four, jak i piecyki bardziej współczesne, ale bardzo udane i oryginalne, jak Manley Stingray II, Copland CTA 408 czy Unison Research Absolute 845. Na krótką wzmiankę w tym akapicie z pewnością zasługują monobloki Cary Audio CAD-805 z 1993 roku. Swoją drogę do sławy rozpoczęły one za sprawą redaktora naczelnego amerykańskiego magazynu "Stereophile". Na okładce styczniowego numeru z 1994 roku lampowe CAD-y stanęły obok tranzystorowej końcówki mocy Krella KSA-300S. Prowokacyjny nagłówek brzmiał: "If either of these amplifiers is right... the other must be wrong!" ("Jeśli jeden z tych wzmacniaczy ma rację… to drugi kłamie!"). Niesamowicie entuzjastyczna recenzja na łamach popularnego czasopisma sprawiła, że CAD-y stały się wręcz symbolem nowej ery dla monobloków lampowych i początkiem ich powrotu do łask w świecie hi-endu.
Trochę techniki, czyli budowa i charakterystyka wzmacniaczy lampowych
Aby zrozumieć specyfikę wzmacniaczy opartych o lampy elektronowe, musimy zagłębić się w techniczne meandry ich wnętrza i poznać kilka ważnych terminów. Dla porządku ominiemy rodzaje wykorzystywanych w nich szklanych baniek i zajmiemy się samym układem elektronicznym, a więc tym, jak owe lampy będą wykorzystywane i w jakim "systemie" będą pracowały. Jedną z najważniejszych kwestii jest podział wzmacniaczy na konstrukcje signle ended (SE) i push-pull (PP), zwane również przeciwsobnymi. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z pojedynczymi lampami wzmacniającymi sygnał audio dla danego kanału. Zwykle widzimy więc dwie duże lampy mocy i kilka mniejszych (w minimalistycznych modelach czasami również dwie) pracujących w sekcji przedwzmacniacza. We wzmacniaczach push-pull sygnał jest rozbijany na dwie przeciwstawne fazy, które wzmacniane są naprzemiennie przez dwie osobne lampy. Taki rozdzielony sygnał jest następnie łączony, zazwyczaj w transformatorze wyjściowym. Konstrukcje single ended są uważane za bardziej audiofilskie, a przez niektórych melomanów także znacznie bardziej pożądane, ponieważ generują znacznie więcej tych "przyjemnych" zniekształceń harmonicznych niż wzmacniacze push-pull. Dlaczego więc powstały konstrukcje przeciwsobne? Otóż chodzi o to, że układy single ended mają dość sporą wadę - ich sprawność jest bardzo niska, a co za tym idzie, musimy bardzo ostrożnie dobierać kolumny. W zależności od wybranego piecyka powinny one wykazywać się skutecznością na poziomie 91-96 dB. Do tego najlepiej, aby impedancja nie spadała poniżej 4 Ω, a zamontowana w nich zwrotnica była jak najprostsza. Złe dobranie kolumn do piecyka single ended może w skrajnych przypadkach prowadzić do zwarcia i wyłączania się wzmacniacza, a długofalowo, do jego uszkodzenia, ale zwykle efekty takiej nieudanej współpracy będziemy mogli wyraźnie usłyszeć i z pewnością odechce nam się słuchać, zanim jeszcze nastąpi takie nieszczęście.
Wzmacniacze single ended mają swoich zagorzałych zwolenników, jednak mając na uwadze ich niską moc, często rzędu kilku lub kilkunastu watów na kanał, łatwo uzmysłowić sobie, dlaczego stworzono konstrukcje typu push-pull. W takim układzie sygnał jest rozdzielany na kilka lamp. Dzięki temu skuteczność takiego wzmacniacza jest znacznie większa, a użytkownik nie musi aż tak mocno ograniczać się przy wyborze kolumn. Przy mocy rzędu 20-50 W na kanał możemy brać pod uwagę większość dostępnych na rynku modeli. A czy to oznacza, że jeśli widzimy więcej niż dwie lampy mocy, to na pewno mamy do czynienia z układem przeciwsobnym? Otóż nie do końca. Tutaj do gry wchodzą dwa kolejne typy obwodów - ultralinear i parallel single ended (PSE). W obu przypadkach w każdym z kanałów może pracować wiele lamp mocy, ale nie jest to "zwykły" push-pull. W układzie ultralinear siatki lamp mocy połączone są z uzwojeniem pierwotnym transformatora wyjściowego, natomiast we wzmacniaczu parallel single ended wszystkie połączone są równolegle. Taka topologia pozwala na połączenie większej mocy i sonicznych zalet klasycznej konstrukcji single ended wyposażoną w jedną lampę mocy na kanał. Piecyki single ended, w których lampami mocy są triody, określa się mianem - tak, zgadliście - single ended triode (SET). Wszystkie te kombinacje dają konstruktorom spore pole do popisu. Pięknym przykładem jest katalog włoskiej firmy Unison Research. Model Preludio to konstrukcja single ended, ale nie SET, ponieważ w stopniu mocy zastosowano tu pentody 6550. Triode 25 to wzmacniacz pracujący w trybie push-pull, w którym moc również generują pentody (tym razem EL34), ale użytkownik może również włączyć tryb triodowy, w którym trzy siatki owych pentod są ze sobą łączone, dając niższą moc, ale także inne, cieplejsze brzmienie. Zaprezentowany niedawno model Simply 845 to natomiast single ended triode z krwi i kości, w dodatku z pięknymi, dużymi lampami 845 generującymi całkiem sporą jak na SET-a moc 23 W na kanał.
Jeśli myślicie, że świat tajemniczych skrótów związanych ze wzmacniaczami lampowymi mamy już omówiony, nie tak szybko. Wielu specjalistów uważa bowiem, że drugim najważniejszym elementem takiego urządzenia są transformatory głośnikowe, zwane również dopasowującymi, ponieważ ich zadaniem jest dopasowanie wysokiej impedancji wyjściowej stopnia mocy do znacznie niższej impedancji zestawów głośnikowych. Jakość owych transformatorów jest niezwykle ważna z punktu widzenia ostatecznego rezultatu brzmieniowego, a technologia ich wykonania jest często pilnie strzeżoną tajemnicą firm specjalizujących się w produkcji lampowych piecyków. Zbudowanie porządnego transformatora wyjściowego wymaga olbrzymiej wiedzy i warsztatu, dlatego wzmacniacze lampowe z lepszymi transformatorami bywają o wiele droższe od tych najtańszych propozycji na rynku. Bez dobrych transformatorów głośnikowych nawet najdroższe lampy zamontowane w najbardziej zaawansowanym wzmacniaczu nie zagrają tak, jak się tego po nich spodziewamy. Jak się pewnie domyślacie, umieszczenie takiej kupy żelastwa (to właśnie transformatory - głośnikowe i zasilające - odpowiadają za wysoką masę wzmacniaczy lampowych) między lampami a wyjściami głośnikowymi nie pozostaje bez wpływu na parametry i brzmienie, dlatego jeśli warunki na to pozwalają, można się ich pozbyć. Takie układy noszą nazwę OTL (Output TransformerLess) i pomijają w swojej konstrukcji transformatory dopasowujące, aby osiągnąć większą liniowość i wyższą jakość dźwięku. Stworzenie konstrukcji OTL wymaga zastosowania jednego z wielu nietypowych rozwiązań, jak na przykład układy mostkowe, równoległe łączenie wielu lamp, czy zastosowanie lamp o niskim oporze i napięciu oraz wysokim prądzie anodowym. W przypadku wzmacniaczy przeznaczonych do pracy z kolumnami głośnikowymi, OTL-e są wyjątkowo niepraktyczne, ponieważ wymagałyby kolumn o olbrzymiej impedancji, a takie praktycznie nie istnieją. Świetnie sprawdzają się jednak ze słuchawkami, które mają zwykle znacznie wyższą impedancję niż głośniki, dlatego lepiej poradzą sobie ze wzmacniaczem zbudowanym w taki właśnie sposób.
Jeżeli na chwilę zapomnimy o świecie szklanych baniek i transformatorów, okazuje się, że wzmacniacze lampowe mają dość standardową budowę - przedwzmacniacz z lampami sterującymi, końcówka mocy z lampami mocy, zasilacz, a w push-pullu również odwracacz fazy (odpowiedzialny za dzielenie sygnału pomiędzy lampy mocy), stopień mocy i czasem lampa prostownicza. Podobnie jak w przypadku wzmacniaczy tranzystorowych, niezwykle ważny jest zasilacz, ale każdy renomowany producent tego typu urządzeń doskonale zdaje sobie z tego sprawę i na rynku raczej ciężko jest znaleźć audiofilski wzmacniacz lampowy, w którym na tej sekcji wyraźnie zaoszczędzono. No właśnie, a co z mocą lampowców? Przecież nawet najdroższe konstrukcje tego typu nie szczycą się tak olbrzymimi liczbami watów jak ich tranzystorowe odpowiedniki. Odpowiedź jest prosta - nie muszą. Wzmacniacze lampowe mają to do siebie, że są urządzeniami wysokonapięciowymi, które niską moc rekompensują bardzo wysoką (średnio 10-krotnie większą) skutecznością impulsową, którą osiągają właśnie dzięki wysokim napięciom. Oczywiście można skonstruować push-pulla o bardzo wysokiej mocy, jednak wymagałoby to użycia bardzo dużej ilości lamp na kanał, co jest niezwykle niepraktyczne, albowiem dużo lamp równa się dużemu poborowi mocy, wysokim temperaturom generowanym przez wzmacniacz (a im wyższe temperatury i napięcia, tym więcej problemów konstrukcyjnych do pokonania), problemów z dopasowaniem lamp do siebie i, naturalnie, niebagatelnym kosztom. Jeśli obserwujecie świat audiofilskiego hi-endu, na pewno wiecie, że takie wzmacniacze istnieją. Są to jednak zabawki dla prawdziwych hardcore'owców, którym niestraszne są ani problemy wynikające z użytkowania takiego wzmacniacza, ani koszty związane z koniecznością wymiany takiej armii lamp raz na jakiś czas.
A co, jeśli chcielibyśmy uzyskać wysoką moc, ale nie poprzez łączenie kilkunastu czy kilkudziesięciu "małych" lamp, lecz zaprzęgnięcie do pracy jednej lub dwóch, za to gigantycznych? Wówczas otrzymujemy coś tak ekscentrycznego, jak chociażby wzmacniacze serbskiej firmy NAT Audio lub czeskiej manufaktury KR Audio. Istnieje jeszcze wiele tego typu pracowni, jednak te są w audiofilskim środowisku najbardziej rozpoznawalne. Konstruktorzy NAT Audio sięgnęli nawet po potężne, radzieckie triody GM100, co pozwoliło uzyskać moc 170 W na kanał (na pomysł wykorzystania tych potwornie wielkich lamp wpadła także polska firma Manron, czego rezultat mogliśmy zobaczyć na wystawie Audio Video Show w 2018 roku). Czeska wytwórnia KR Audio cieszy się w branży większym szacunkiem, zajmując się przede wszystkim produkcją samych lamp, a dopiero w drugiej kolejności wzmacniaczy, jednak trioda T1610 w jej wykonaniu to też nie przelewki. Zastosowanie pary takich lamp pozwala uzyskać moc rzędu 22-50 W, co jest wręcz nierealnym, miażdżącym konkurencję wynikiem jak na SET-a. W fabryce KR Audio wszystkie szkła są ręcznie dmuchane i formowane z niezwykle wytrzymałego szkła borokrzemianowego, tworząc trwałą powłokę ochronną. W procesie produkcji wykorzystuje się wielowłóknowe katody, specjalne związki antyrezonansowe, ceramiczne podstawki odporne na ekstremalnie wysokie temperatury i elementy stykowe pokryte 24-karatowym złotem. Nic dziwnego, że wzmacniacze tej marki nie należą do tanich, a gdybyście musieli wymienić parę lamp T1610 w swoim wzmacniaczu, będzie to kosztowało - uwaga - 19999 zł.
Najpopularniejsze rodzaje lamp i ich oznaczenia
Okej, skoro odlecieliśmy w świat lampowego surrealizmu, może dla odmiany zejdźmy na ziemię i przyjrzyjmy się lampom, które nie zostały zaprojektowane do niszczenia okrętów o napędzie atomowym, nie kosztują dziesiątek tysięcy złotych i nie powodują nagłego pożaru lokalnej stacji transformatorowej, ale są takie bardziej - nazwijmy to - dla ludzi. Jeśli mówimy o typach stosowanych w sprzęcie audio, jest to zdecydowana większość. Nie tylko typów, ale także producentów, modeli i specjalnych serii jest co niemiara i tak naprawdę jeśli posiadamy wzmacniacz lampowy, to w eksperymentowaniu z różnymi lampami ograniczają nas jedynie wyobraźnia i zasobność portfela. Lampowce mają to do siebie, że możemy w nich wymienić na przykład jedną parę lamp i już powinniśmy zauważyć różnicę, a może nawet uzyskać diametralnie inne brzmienie. Z punktu widzenia użytkownika najważniejsze są oczywiście lampy mocy. Nie tylko dlatego, że to w dużej mierze od nich zależy charakter danego piecyka, ale również dlatego, że to właśnie one zużywają się szybciej (do czego jeszcze dojdziemy). To, które pary lamp mocy i sterujących pasują najlepiej do danego gatunku muzycznego, jest często kwestią sporną i niezwykle indywidualną. W Internecie znajdziemy wiele artykułów, rankingów i opinii na forach dotyczących parowania czy też doboru lamp do konkretnych wzmacniaczy. Oczywiście możemy kupować identyczne zestawy lamp, jak te zamontowane w naszym modelu fabrycznie, albowiem będą one zwykle dobrane tak, aby brzmiały najbardziej uniwersalnie, ale jeśli postanowimy się pobawić, nie należy się tego bać.
Obecnie najpopularniejszymi modelami stosowanymi we wzmacniaczach są lampy mocy o oznaczeniach EL34, EL84, KT88, 6550, 6L6, 6S33S, 2A3, 211, 845, KT120, KT150 czy 300B. Nie oznacza to jednak, że istnieje jakaś zamknięta lista, poza którą nie warto się wychylać. W niektórych wzmacniaczach można spotkać na przykład lampy 6973, KT66, KT77, KT90, KT170, 6V6GT, 5881, 805A, 811A, 7027A i wiele, wiele innych. Wśród lamp małej mocy, a więc tych pracujących najczęściej w sekcji przedwzmacniacza, często spotyka się podwójne oznaczenia, takie jak 12AT7/ECC81 czy 12AX7/ECC83. Typów owych "mniejszych" lamp jest tak wiele, że nie ma nawet sensu wymieniać tych cieszących się największą popularnością. Wybierając wzmacniacz, z pewnością warto sprawdzić, jakie lampy są w nim zamontowane i zorientować się, czy są one dostępne w sprzedaży. Jeśli trudno takowe znaleźć, może to być dla nas sygnał ostrzegawczy, ale jeśli jest ich zatrzęsienie, jesteśmy na dobrej drodze. Warto podkreślić, że szklane bańki owszem zużywają się, ale jest to raczej powolny, długotrwały proces. To nie tak, że za nowym kompletem lamp mocy będziemy rozglądać się już miesiąc po zakupie wymarzonego piecyka. Prawdopodobnie prędzej najdzie nas ochota na eksperymenty i postanowimy sprawdzić, jak zmieni się brzmienie, gdy fabryczny komplet zastąpimy czymś ze znacznie wyższej półki. Mimo to dobrze jest wiedzieć, że w razie problemów jesteśmy kryci.
Od lat niekwestionowanymi liderami w produkcji lamp elektronowych są Rosjanie. Obecnie nawet amerykańskie marki produkujące niegdyś lampy w USA, takie jak Electro-Harmonix czy Tung-Sol, zostały wykupione przez rosyjską firmę New Sensor Corporation i właśnie w tym kraju są produkowane. Podobnie zresztą funkcjonują rosyjskie marki Genalex i Sovtek. Oprócz lamp rosyjskich dużą popularnością cieszą się produkty słowackiej firmy JJ Electronic czy niegdyś niemieckie, a obecnie amerykańskie lampy Telefunken. Za sprawą coraz większej popularności tanich wzmacniaczy ze wschodu, również i chińskie kopie rosyjskich klasyków zdobywają fanów. Chyba najpopularniejszymi lampami z Państwa Środka są obecnie te produkowane przez firmę Psvane. Niektóre chińskie firmy produkujące wzmacniacze lampowe, jak Xindak czy Yaqin, zyskały już całkiem niemałą renomę wśród fanów lamp, nawet pracując na dołączonych do zestawu, chińskich kopiach.
Oprócz nowo produkowanych lamp na rynku znajdziemy również tak zwane NOS-y (New Old Stock), czyli podzespoły wyprodukowane wiele lat temu, ale nieużywane, często zamknięte w oryginalnym, zaplombowanym opakowaniu. Tego typu lampy są najbardziej pożądane, ponieważ pochodzą zazwyczaj z czasów świetności wzmacniaczy je wykorzystujących lub z wojskowego demobilu. Przykładowo, na tegorocznym Audio Video Show firma Polskie Wzmacniacze Lampowe zaprezentowała olbrzymie końcówki mocy zbudowane na olbrzymich, pękatych, ukraińskich lampach wymontowanych z radarów przeciwlotniczych. Jak nietrudno zgadnąć, problem z NOS-ami jest taki, że coraz trudniej je znaleźć. Nie brakuje też oszustów sprzedających używane lampy lub ich podróbki.
Jak wybierać i kupować lampy?
W tym momencie rodzi się oczywiste pytanie - jak kupować lampy, aby po pierwsze tylko wybrać właściwy typ, gwarantujący poprawne działanie naszego wzmacniacza, po drugie wytypować model, którego brzmienie będzie nam odpowiadało, a po trzecie nie dać się nabrać na podróbki i fałszywe NOS-y? Hmm, jeśli macie na to swój patent, podzielcie się nim z nami w komentarzach pod artykułem. Mówiąc zupełnie poważnie, ciężko będzie uzyskać stuprocentową gwarancję satysfakcji, w związku z czym najbezpieczniej jest trzymać się dwóch sprawdzonych sposobów.
Pierwszym jest kupno lamp bezpośrednio od producenta lub dystrybutora naszego wzmacniacza. Otrzymujemy wówczas taki sam komplet, z jakim dostarczony został nasz piecyk. Poważne firmy dbają o dostępność lamp jeszcze długo po wycofaniu danego modelu z oferty, dzięki czemu klienci mogą zaopatrywać się w części w tym samym sklepie, w którym kupili swój sprzęt. Utrzymywanie takich zapasów wiąże się z dużymi wydatkami, ponieważ lampy, nawet te pochodzące od renomowanych dostawców, nie są idealne. Aby złożyć taki "zestaw naprawczy", producent musi poddać wszystkie egzemplarze pomiarom, następnie połączyć je w zestawy składające się zazwyczaj z dwóch lub czterech lamp mocy i kompletu lamp dla sekcji przedwzmacniacza, a później przeprowadzić wielogodzinny proces wygrzewania. Słowacka firma Canor poszła nawet o krok dalej, budując własny system pomiarowy, który umożliwia zebranie informacji o każdej zmagazynowanej lampie i zachowanie ich w bazie danych, dzięki czemu klienci nie muszą od razu wymieniać całego kompletu, gdy coś złego stanie się z jedną lampą. Wystarczy dostarczyć producentowi numer seryjny, aby komputer wytypował jej "bliźniaczkę". Nie wszystkie firmy podchodzą do tematu w taki sposób, więc przed zakupem wzmacniacza warto zapytać, czy lampy są dostępne, jaka jest ich żywotność, ile wynosi czas oczekiwania na nowy komplet i oczywiście ile taka przyjemność kosztuje.
Drugą, dobrą metodą jest zaopatrywanie się w lampy w dobrych sklepach ze sprzętem stereo i sprawdzonych sklepach internetowych, które specjalizują się tylko w takim asortymencie. Jeżeli potraficie sprecyzować i opisać swoje oczekiwania brzmieniowe, w takim miejscu nie tylko uzyskacie podpowiedź, ale może nawet będziecie mogli wypożyczyć dwa lub trzy zestawy lamp, aby przeprowadzić odsłuch porównawczy i wyłonić ten najlepszy, a pozostałe zwrócić. Takie sklepy prowadzą zazwyczaj prawdziwi pasjonaci, z którymi zrozumiecie się natychmiast. Jeśli zaś chodzi o szukanie lamp na aukcjach i w ogłoszeniach osób prywatnych, sprowadzanie ich z zagranicy i eksperymentowanie z no-name'owymi zamiennikami, najczęściej jest to loteria. Przede wszystkim lampy nie mają licznika, więc jeśli z zewnątrz wyglądają przyzwoicie, nikt nie sprawdzi, czy są nowe, czy może przepracowały kilka tysięcy godzin, a nawet jeśli faktycznie dostaniemy nówki, może się okazać, że ich żywotność jest znacznie niższa niż w przypadku fabrycznego kompletu. Nikt nie twierdzi, że najlepszą opcją jest kupowanie najdroższych lamp z najbardziej egzotycznych, krótkich serii, jednak schodzenie poniżej pewnego poziomu jest ryzykowne i niestety często sprawdza się powiedzenie, że chytry traci dwa razy.
Cały ten bias
Kiedy czytamy o wzmacniaczach lampowych, często pada magiczny termin "bias". Cóż to, u licha, za zaklęcie? I czemu jest to istotne? Mianem tym określa się prąd spoczynkowy lamp mocy, zwany również prądem podkładu. Jego wyregulowanie jest tak istotne, ponieważ dzięki niemu nasze lampy otrzymują odpowiedni woltaż, zgodny z ich rezystancją, a to z kolei sprawia, że pracują z optymalną dla siebie przepustowością. Prawidłowe działanie lamp mocy sprawi, że wyciśniemy z nich najlepsze parametry i wydłużymy ich żywotność. Regulację biasu powinno się wykonać we wszystkich nowo zamontowanych lampach, a dobrą praktyką jest sprawdzanie biasu co kilka miesięcy. Pytanie tylko, czy w ogóle będziemy musieli się tym przejmować. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie, ponieważ wiele nowoczesnych wzmacniaczy lampowych wyposażonych jest w układ automatycznej regulacji prądu spoczynkowego lamp mocy, co zasadniczo rozwiązuje temat. Użytkownik nie musi wówczas robić w tej sprawie nic. Jeżeli takiego ułatwienia nie ma, pozostaje sprawdzić, jak producent rozwiązał tę kwestię. Niektóre firmy robią to celowo, aby audiofile mogli się ze swoim wzmacniaczem trochę pobawić. Robią to jednak w cywilizowany sposób, montując w swoich wzmacniaczach "zestaw eksperta" składający się na przykład ze wskaźnika wychyłowego, przełączników i potencjometrów, za pomocą których ustawimy bias szybko i sprawnie. Jeżeli jednak tak nie jest, cała procedura będzie wymagała od nas użycia multimetru. Zazwyczaj wzmacniacze posiadają oznaczony punkt pomiarowy dla każdej lampy. Do tego punku podłączamy zacisk dodatni, a ujemny do minusowego terminalu głośnikowego wzmacniacza. Podczas kręcenia pokrętłem regulacji biasu, który w produktach konsumenckich zwykle znajdziemy niedaleko mierzonej lampy, na multimetrze powinniśmy widzieć zmieniające się wartości. Jeśli posiadamy oscyloskop, zdecydowanie łatwiej będzie nam dokonać takiej regulacji, ponieważ wystarczy spojrzeć na sinusoidę rysującą się na ekranie i odpowiednio ją "wygładzić". To, jakich wartości potrzebują nasze lampy, musimy ustalić najlepiej na podstawie dokumentacji technicznej naszego sprzętu. W sieci dostępne są również poradniki i kalkulatory, które w kilka sekund podpowiedzą nam odpowiednie wartości biasu dla lamp, jakich używamy.
Jak dobrze żyć ze wzmacniaczem lampowym?
Chociaż producenci wzmacniaczy lampowych starają się za wszelką cenę ułatwić konsumentom korzystanie ze swoich produktów, to nadal musimy pamiętać o kilku istotnych aspektach, których wymaga od nas obsługa takiego sprzętu. Zacznijmy od samego rozpakowywania, ustawiania i podłączania lampowca. Wiele manufaktur wychodzi z założenia, że ich opakowania są tak szczelne, lampy siedzą w podstawkach tak ciasno, a materiały tłumiące drgania, takie jak grube kawałki gąbki czy pianki, wywiązują się ze swojego zadania tak dobrze, że nie ma potrzeby wymontowywania lamp przed nadaniem paczki do klienta. Z tego powodu coraz częściej po otrzymaniu urządzenia będziemy się z nim obchodzić tak samo, jak ze wzmacniaczem tranzystorowym. Jeśli lampy są zamontowane, robotę mamy ułatwioną. W niektórych przypadkach szklane bańki owszem znajdują się tam, gdzie powinny, ale wokół nich zobaczymy jeszcze zabezpieczającą piankę, którą przed podłączeniem kabli i pierwszym uruchomieniem piecyka trzeba oczywiście usunąć. W takich przypadkach użytkownik po wyciągnięciu wzmacniacza z pudełka powinien dokładnie zapoznać się z instrukcją obsługi i przeczytać, jakie zabezpieczenia zamontowano w tym konkretnym wzmacniaczu. Przykładowo, w urządzeniach McIntosha pod osłoną lamp znajduje się specjalna pianka transportowa, zabezpieczająca zamontowane wewnątrz lampy przed uszkodzeniem. Należy zdjąć osłonę, wyciągnąć piankę i ponownie zamontować osłonę.
Jeżeli jednak producent nie praktykuje wstępnego montażu lamp, musimy zrobić to sami. Jak? Procedura ta jest wbrew pozorom dość prosta. Lampy są zwykle dostarczane w kartonowych opakowaniach, które dla świętego spokoju poważni producenci wkładają jeszcze w nieco większe pudełka lub odpowiednio przycięte formatki z gąbki. O wiele ważniejsze będą dla nas oznaczenia, dzięki którym będziemy mieli pewność, że każda lampa znajdzie się tam, gdzie powinna. Zazwyczaj na każdym kartoniku zobaczymy więc symbole odpowiadające tym na wzmacniaczu, przy podstawkach lamp, albo w instrukcji obsługi. Warto zobaczyć, jak robi to chociażby polska firma Fezz Audio - każda lampa ma swój numer, a oprócz nich na pudełeczkach znajduje się też informacja o tym, że owa cyfra oznacza pozycję gniazda, patrząc od lewej.
Przed wyjęciem lamp z opakowań warto zaopatrzyć się w bawełniane rękawiczki, o ile nie zostały one dołączone do zestawu (nie jest to wielki wydatek, więc poważni producenci o tym pamiętają - często są to nawet rękawiczki z firmowym emblematem, abyśmy nie zapomnieli, jakiej marki sprzęt kupiliśmy). Dlaczego? Ponieważ podczas pracy szklane bańki mocno się nagrzewają, a zbierający się na nich kurz i brud, w tym tłuste odciski palców, przyspieszą proces ich zużycia. Jeżeli nie dysponujemy rękawiczkami, możemy użyć nawet ściereczki do okularów. Grunt, aby lampy nie miały bezpośredniego kontaktu z naszą skórą. Nie należy także przesadnie obawiać się, że taki delikatny element pęknie nam w dłoniach. Oczywiście nie chodzi o to, aby ściskać lampy jak w imadle, jednak praktyka pokazuje, że wyślizgnięcie się lampy z rękawiczki lub ściereczki przy zbyt delikatnym chwycie jest bardziej prawdopodobne niż jej pęknięcie przy zbyt mocnym. Dlatego właśnie niektórzy audiofile uważają, że całe to nie dotykanie lamp to mit, bzdura i legenda miejska. Ostatecznie wystarczy przecież chwycić lampę dwoma palcami, a po wciśnięciu jej do końca zwyczajnie przetrzeć. Efekt ten sam, a kto wie, czy metoda "dotykowa" nie jest mimo wszystko bezpieczniejsza. Tym bardziej, że we wzmacniaczu z odsłoniętymi lampami i tak trzeba je będzie raz na jakiś czas przecierać. O ile nie umorusamy lamp czymś tłustym, oleistym lub czymś w rodzaju kleju, raczej nie pogorszymy ich działania. Mit ten wziął się z faktu, iż w żarówkach samochodowych tłuszcz z naszych dłoni może wejść w reakcję z kloszem podczas rozgrzewania lampy. Tutaj takiego ryzyka nie ma, ale jak to w życiu - jeden wybierze metodę pedantyczną, a drugi macanie i wycieranie.
Zdecydowana większość lamp posiada odpowiednie złącza, wypustki i nacięcia, które sprawiają, że bez problemu wpasujemy je w podstawki. Nie jest to trudniejsze niż wymiana żarówki w lampce nocnej. Jeśli będziemy mieli jakiekolwiek wątpliwości, należy dokładnie przyjrzeć się zarówno wtykom lampy, jak i podstawkom na wzmacniaczu. Jeśli nie posiadają żadnych elementów ułatwiających dopasowanie, a producent nie zadbał o to, abyśmy nie musieli się nad tym głowić, warto oznaczyć sobie jakoś zarówno same lampy, jak i poszczególne podstawki, aby ich nie pomylić. Kolejną ważną sprawą jest oczywiście to, abyśmy przy wkładaniu i wyjmowaniu lamp uważali, aby nie wygiąć metalowych wypustek (pinów), dlatego podczas wciskania każdej ze szklanych baniek na swoje miejsce warto delikatnie nią pokręcić, a nawet leciutko kołysać nią na boki. Zasadniczo przypomina to wsadzanie wtyczki kabla zasilającego do gniazda w ścianie lub listwie, z tym, że zamiast trzech bolców, możemy ich mieć na przykład siedem lub osiem. Jak wcześniej wspominałem, po zamontowaniu lamp, należy ustawić ich bias (jeśli to oczywiście możliwe w danym modelu, ale skoro producent nie zamontował ich wstępnie, to najprawdopodobniej znajdziemy taką kontrolkę na obudowie).
Kolejnym krokiem jest wybór miejsca, w którym ustawimy nasz wzmacniacz. "No jak to gdzie? Na szafce RTV, komodzie lub gdziekolwiek gdzie znajduje się nasz zestaw hi-fi!" - powiecie, ale nie tak szybko. Lampowiec to nie wzmacniacz tranzystorowy, który nawet nagrzany będzie względnie chłodny w dotyku, a efekt mikrofonowania mu niestraszny. Piecyk lampowy wymaga stabilnego, porządnego mebla, który będzie miał dużą masę, aby zmniejszyć ryzyko wibracji i mikrofonowania właśnie. Do tęgo, większość producentów zaleca pozostawienie około metra wolnej przestrzeni nad wzmacniaczem, aby zapewnić mu skuteczną wentylację. Musimy pamiętać, że taki klocek nagrzewa się podczas długotrwałej pracy znacznie bardziej niż urządzenia zbudowane w technologii solid state. Podobnie dzieje się z klatkami lub osłonami na lampy - one również mogą się mocno nagrzewać, dlatego nawet jeśli stosujemy taką ochronę, warto ustawić taki wzmacniacz poza zasięgiem dzieci i zwierząt domowych. Jeżeli korzystamy z gramofonu, powinien on znaleźć się minimum 40 cm od wzmacniacza, a najlepiej byłoby, gdybyśmy oba te urządzenia ustawili na osobnych półkach. Jeśli jednak ustawimy je w tej samej płaszczyźnie, to warto odsunąć naszą szlifierkę od wzmacniacza najdalej, jak tylko się da, ponieważ wkładka gramofonu i lampy mogą oddziaływać na siebie niekorzystnie. Nie powinno się również ustawiać lampowca w bezpośrednim sąsiedztwie zestawów głośnikowych. I choć to oczywiste, dla bezpieczeństwa musimy o tym wspomnieć - ze względu na wysokie napięcia panujące w takim wzmacniaczu, musimy przed jego uruchomieniem przyjrzeć się, czy nie ma uszkodzonej obudowy. Wszelkie szpary kwalifikują takie urządzenie do natychmiastowej naprawy. Warto o tym pamiętać, jeśli zdecydujemy się na wzmacniacz używany lub wylicytujemy jakieś vintage'owe cudo.
Choć obecnie nie jest to już normą, w wielu wzmacniaczach lampowych można zobaczyć terminale głośnikowe w nietypowej konfiguracji - dla każdej z kolumn mamy jedno gniazdo ujemne, ale zamiast jednego dodatniego - dwa, a czasami nawet trzy. Najczęściej są one opisane jako "4 Ω" i "8 Ω", więc tajemnica rozwiązuje się sama - są to oczywiście wyjścia dla kolumn o różnej impedancji. Wynika to z budowy transformatorów głośnikowych. Z punktu widzenia konstruktora najlepiej byłoby wiedzieć, jakie kolumny podłączy do danego wzmacniacza jego użytkownik, ale jest to niemożliwe, dlatego wiele firm wyprowadza z transformatora dwa różne zakończenia, tak zwane odczepy, dając nam wybór. Jeżeli się pomylimy, nic złego się nie stanie, ale przed podłączeniem kabli należy wiedzieć, jaka jest impedancja naszych kolumn. Warto nawet pójść odrobinę dalej i sprawdzić nie tylko, jaka wartość widnieje na tabliczce znamionowej lub w instrukcji obsługi, ale jaka jest impedancja minimalna, o ile firma takie dane udostępnia. W wielu przypadkach producent deklaruje, że jego zestawy głośnikowe są nominalnie 8-omowe, ale minimum wynosi na przykład 3,8 Ω i często okazuje się, że lepszym wyborem w przypadku wzmacniacza lampowego będą odczepy dla kolumn 4-omowych. Niezwykle istotnym aspektem wzmacniaczy tego typu jest również rozwieranie wyjścia. W skrócie chodzi o to, że tak, jak wzmacniacze tranzystorowe możemy uruchomić zarówno bez podłączonych kolumn, jak i z nimi, tak wzmacniaczy lampowych zdecydowanie lepiej nie odpalać bez podłączenia głośników. Może wtedy dojść do tak zwanego rozwarcia, które z kolei prowadzi do kolejnych, coraz to kosztowniejszych usterek. Dlatego lampowce zawsze uruchamiamy tylko z podłączonymi kolumnami. Zdarza się, że współczesne wzmacniacze mają zabezpieczenia przed takimi sytuacjami, jednak absolutnie nie jest to regułą, a poza tym, nie możemy liczyć na to, że takie zabezpieczenie zawsze zadziała. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Jak zapewne wielu z nas wie, wzmacniacz lampowy trzeba rozgrzać przed odsłuchem. Powinniśmy więc uruchamiać go z lekkim wyprzedzeniem. Rozgrzewka przydaje się również piecykom tranzystorowym, a nawet innym elementom toru audio, takim jak odtwarzacze sieciowe, przetworniki czy przedwzmacniacze gramofonowe, jednak wzmacniacze lampowe są na tym punkcie wyjątkowo czułe. Im dłużej lampy będą się nagrzewały, tym lepiej zagrają, kiedy już włączymy muzykę. Zazwyczaj efekty są wyraźnie słyszalne już po kilku lub kilkunastu minutach. Działa to również w drugą stronę, więc musimy dać lampom wystygnąć po każdej sesji odsłuchowej. Należy również pamiętać, aby nie zostawiać lampowca włączonego, jeśli z niego nie korzystamy. Po pierwsze skracamy wtedy żywotność lamp zupełnie bezproduktywnie, po drugie stwarzamy ryzyko temperaturowe, a po trzecie niepotrzebnie zużywamy energię elektryczną. Jeżeli jednak zechcemy zrobić sobie krótką przerwę w odsłuchu, lepiej pozostawić sprzęt pod prądem, ponieważ wzmacniacze lampowe nie lubią częstego włączania i wyłączania. Innymi słowy, jeśli przerywamy słuchanie muzyki tylko na chwilę, to wzmacniacza nie wyłączamy, a jeżeli przerwa w słuchaniu będzie dłuższa niż, powiedzmy, godzina, to zdecydowanie powinniśmy odłączyć zasilanie. Wszelkich operacji na lampach dokonujemy oczywiście tylko i wyłącznie na odłączonym od prądu, zimnym wzmacniaczu.
Jak wymieniać lampy i kiedy nas to czeka?
Niezależnie od wybranego przez nas modelu wzmacniacza, zastosowane w nim lampy prędzej czy później się zużyją. Jak wszystkie komponenty elektroniczne, mogą również ulec uszkodzeniu. Jak rozpoznać każdą z tych sytuacji? Uszkodzenia są wbrew pozorom bardzo łatwe do zaobserwowania. Lampy elektronowe nie bez powodu możemy nazwać również lampami próżniowymi. Każda taka lampa wyposażona jest w tak zwany getter, czyli srebrną substancję napyloną do wnętrza szklanej bańki, najczęściej na jej szczycie. Substancja ta działa jak pochłaniacz gazów, zapewniając wewnątrz próżnię. Jeśli powłoka jest w jakikolwiek sposób pęknięta i dostało się do niej powietrze, getter zmieni kolor na biały. Każda lampa, którą zamontowano w naszym wzmacniaczu, powinna się również żarzyć. Intensywność tego światła różni się w zależności od typu lampy. Z reguły duże lampy mocy, takie jak na przykład 845, świecą stosunkowo mocno, a w tych mniejszych, jak na przykład EL34, nie wspominając już o lampach wykorzystywanych w sekcji przedwzmacniacza, wzmacniaczach hybrydowych, źródłach czy wzmacniaczach słuchawkowych, jak 12AX7 czy 6922, zobaczymy jedynie kilka rozżarzonych elementów, emitujących delikatną, bursztynową poświatę. Tak czy inaczej lampy powinny świecić. Jeśli po uruchomieniu wzmacniacza tak nie jest albo zmieniła się barwa owego światła, to albo mamy do czynienia z uszkodzeniem wzmacniacza, a więc na przykład z niestykającymi złączami lampy i wyprowadzeniami w podstawce (w przypadku źle włożonej lampy), albo z uszkodzeniem samej lampy.
Okej, a po czym poznać, że lampa się zwyczajnie zużyła i przede wszystkim po jakim czasie ją wymienić? Zużywające się lampy będą przede wszystkim generować więcej słyszalnych szumów, będą znacznie chętniej wyłapywać przydźwięki z otoczenia (wystąpi wzmożony efekt mikrofonowania), nastąpi spadek mocy, słyszalna stanie się zmniejszona skuteczność na skrajach pasma, a podczas prób ustawienia biasu taka zużywająca się lampa będzie miała problemy z osiągnięciem optymalnych parametrów. To, jak długo lampy mogą cieszyć nas swoim brzmieniem, zależy od ich producenta, częstotliwości i intensywności użytkowania, modelu, jakości wykonania i wielu innych czynników. Lampy na stopniu mocy wytrzymują zdecydowanie krócej, natomiast lampy przedwzmacniacza, stopnia wyjściowego lub po prostu mniejszej mocy zwykle działają dłużej. Przyjmuje się, że lampy średnio działają od 2000 (lampy mocy) do 5000 godzin (pozostałe lampy), jednak niektórzy producenci twierdzą, że stosowane przez nich bańki będziemy musieli wymienić dopiero po 10000 godzin.
Przyjmijmy, że żywotność lamp mocy w naszym wzmacniaczu wynosi 4000 godzin. Jeżeli słuchamy muzyki średnio 3-4 godziny dziennie, pierwszą wymianę lamp w naszym wzmacniaczu będziemy musieli przeprowadzić po 3-4 latach. Jeśli nasze sesje odsłuchowe są krótsze, nieregularne, a do tego często zdarza nam się wyjechać z domu na kilka dni, z dobrym kompletem lamp powinniśmy spokojnie przeżyć przynajmniej 5 lat. Przy intensywnym użytkowaniu wzmacniacza ten czas będzie znacznie krótszy, ale raczej nikt z tego powodu nie narzeka, ponieważ wymiana lamp to okazja do kupna lepszych, dających trochę inne brzmienie. Żywotność lamp małej mocy przy normalnym użytkowaniu sprzętu może wynieść na przykład 8-10 lat, dlatego niektórzy producenci wzmacniaczy hybrydowych, źródeł z lampowym stopniem wyjściowym i innych mniejszych urządzeń sugerują użytkownikom, aby w ogóle się tymi lampami nie przejmowali, bo po takim czasie sprzęt tak czy inaczej powinien trafić do serwisu na przegląd - czyszczenie wnętrza, sprawdzenie połączeń, regulację, wymianę kondensatorów czy potencjometru. Wtedy oczywiście wymienia się również te maleńkie lampy i problem z głowy. Niezależnie od tego, jak długo wytrzyma dana lampa, to, czy uznamy ją za element wymagający wymiany w dużej mierze zależy od naszych wrażeń odsłuchowych. Pojawienie się wyraźnych artefaktów, zniekształceń czy wręcz przesterowania to w pewnym sensie ostateczność. Większość audiofilów zauważy problem znacznie wcześniej. Jeśli dźwięk nie będzie już tak dobry jak wcześniej, jeśli słuchanie muzyki nie będzie sprawiało nam takiej przyjemności, prawdopodobnie będzie to znak, że najwyższy czas zainteresować się wymianą lamp. Jeżeli wciąż nie jesteśmy pewni, czy to już, albo jeżeli chcemy nieco ułatwić sobie to zadanie, na rynku znajdziemy przeróżne modele testerów lamp próżniowych, do których możemy powpinać poszczególne bańki i sprawdzić ich parametry.
Od teorii do praktyki - wybór wzmacniacza lampowego i porady zakupowe
No dobrze, triody, transformatory, biasy, waty, odczepy, push-pulle - wszystko to jest istotne, ale tak naprawdę zanim podejmiemy decyzję o kupnie wzmacniacza lampowego, musimy zastanowić się, czy odpowiada nam brzmienie takich urządzeń. Warto zatem umówić się na wizytę w dobrym salonie ze sprzętem hi-fi i poprosić o odsłuch takiego lampowca, lub porównanie kilku różnych modeli. Empiryczne poznanie brzmienia lampy jest zawsze najlepszym sposobem stwierdzenia, czy taka zabawa nas kręci, a uzyskany efekt nas usatysfakcjonuje. Może jednak wolimy brzmienie tranzystora, a może przypadnie nam do gustu hybryda i taka "zawartość" szklanych baniek w torze audio będzie dla nas zupełnie wystarczająca? Przed odsłuchem żadnej ewentualności nie można wykluczyć. Możliwe jednak, że należymy właśnie do tej grupy melomanów, dla której dźwięk dobrego wzmacniacza lampowego jest spełnieniem marzeń, czymś absolutnie nie do podrobienia. Jeżeli tak będzie, jeśli faktycznie w kilku bezpośrednich starciach konstrukcji lampowych i tranzystorowych za każdym razem jako zwycięzcę wskażemy tę pierwszą, to mamy już odpowiedź - jesteśmy chorzy na lampy i zapewne prędko się z tej miłości nie wyleczymy.
Nie oznacza to jednak, że powinniśmy pozwolić, aby uczucie przysłoniło nam całą resztę. Nawet jeśli brzmienie nas urzeknie, przed zakupem warto wziąć pod uwagę kilka istotnych aspektów. Pierwszą decyzją powinno być ustalenie, w kierunku jakich doświadczeń ze wzmacniaczami lampowymi chcemy iść - czy chcemy postawić na wygodę i bezproblemowe użytkowanie takiego wzmacniacza, czy może czujemy, że odprawianie tych wszystkich ceremonii ze śrubokrętem i multimetrem sprawi nam frajdę? Jeśli chcemy mieć spokój, warto wybrać nowoczesną konstrukcję wyposażoną w automatyczną regulację biasu, zabezpieczenie przed rozwieraniem na wyjściu, dużą liczbę wejść, zdalne sterowanie i inne ciekawe funkcje. Z uwagi na swoją nieco anachroniczną naturę wzmacniacze lampowe bywają pod tym względem problematyczne. Wielu producentów wychodzi z założenia, że użytkownik nie potrzebuje niczego oprócz trzech wejść RCA, włącznika i potencjometru. Zaczęło się to jednak zmieniać, a dziś bez problemu kupimy wzmacniacz lampowy wyposażony w wyjście dla subwoofera, wejścia cyfrowe, wbudowany przetwornik cyfrowo-analogowy, wejście gramofonowe, a nawet łączność Bluetooth. Zdecydowana większość konstrukcji z bańkami nie posiada wejść gramofonowych, wyjść słuchawkowych czy anten, (niektóre firmy tłumaczą brak takich dodatków wzmożonym efektem mikrofonowania oraz tym, że każdy taki gadżet oznacza ryzyko powstawania zniekształceń, przenoszących się z jednego modułu na drugi), jednak nie należy już na wstępie skreślać urządzeń, które w takowe wyposażono, ponieważ technologia idzie zawsze do przodu i obecnie produkowane wzmacniacze są w stanie na tyle dobrze ekranować te wejścia, aby nie było to już tak dużym problemem. Dobrze również wybrać producenta, który oferuje kompleksowy serwis i przeglądy, a także sprzedaż lamp ze swoich zapasów lub wręcz z własnej dystrybucji.
Przeglądając dostępne opcje, zaczniecie pewnie zastanawiać się, który wzmacniacz wybrać albo przynajmniej które modele wytypować do odsłuchu. Jednej, prostej odpowiedzi na to pytanie rzecz jasna nie ma, dlatego warto czytać dostępne w sieci testy i opinie użytkowników, nawet te opublikowane wiele lat temu. Wzmacniacze lampowe mają zwykle bardzo długi czas życia i nie chodzi mi o to, ile lat czy tysięcy godzin takie urządzenie przepracuje, ale jak długo utrzymuje się w katalogu bez zmian albo z niewielkimi, kosmetycznymi modyfikacjami. Jeżeli chcemy zminimalizować szanse nadepnięcia na minę, z całą pewnością warto zacząć od prześledzenia oferty firm dużych, znanych i darzonych w audiofilskim środowisku szacunkiem, takich jak na przykład McIntosh, Audio Note, Ayon, Fezz Audio, Luxman, Quad, Synthesis, Cary Audio, VTL, Balanced Audio Technology, Canor, Jadis czy Unison Research. Prawdziwe perełki można znaleźć także w cennikach mniejszych graczy, takich jak Ars-Sonum, Thöress, Feliks Audio, Leben, Haiku Audio, Lampizator, Copland, Cayin, PrimaLuna czy Egg-Shell. Jeżeli jednak lubimy sami grzebać przy sprzęcie i wolimy doświadczyć zdecydowanie bardziej vintage'owej obsługi, to może warto nawet zwrócić się do jakiejś manufaktury, firmy rodzinnej lub nawet po prostu do zapaleńca-elektronika, który buduje swoje lampowce i wystawia je na aukcjach. Taki wzmacniacz będzie skrojony wedle naszych potrzeb, jednak będzie zdecydowanie bardziej "staromodny" jeśli chodzi o zawarte w nim rozwiązania. Z pewnością nie uświadczymy też w takim sprzęcie zbyt długiego wsparcia posprzedażowego lub nie będzie go w ogóle. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na rosnące znaczenie, a ostatnio wręcz wielką siłę polskich producentów wzmacniaczy lampowych nie tylko na rynku rodzimym, ale powoli także światowym. Feliks Audio, Egg-Shell, Haiku Audio, Lampizator, Muarah i Fezz Audio to tylko kilka firm, które odniosły największy sukces. Ta ostatnia w swoich wzmacniaczach wykorzystuje transformatory toroidalne własnej produkcji, wybudowała nową, dużą fabrykę, dostarcza swoje wyroby dystrybutorom z całego świata, a niedawno przeprowadziła zmianę stylistyki swoich urządzeń, zlecając to zadanie polskiej pracowni Kabo & Pydo. Robota została wykonana bezbłędnie, czego dowodem jest nagroda Red Dot Design Award. Wychodzi na to, że Polska jest prawdziwym lampowym zagłębiem, a z pewnością nie byłoby to możliwe, gdyby polscy melomani nie kochali brzmienia wzmacniaczy zbudowanych w tej technologii. Jeżeli więc czytacie niniejszy poradnik, istnieje spore prawdopodobieństwo, że macie takie predyspozycje i nosicie w sobie ten lampowy gen.
Pora zatem porozmawiać o tym, o czym podobno nie rozmawiają dżentelmeni. Innymi słowy, ile to wszystko, panie kochany, kosztuje. Jak to zwykle bywa w przypadku sprzętu audio, zdecydowanie łatwiej jest wyznaczyć dolną niż górną granicę wydatków, ponieważ ta druga w zasadzie nie istnieje. Doskonałym przykładem może być zaprezentowany podczas tegorocznej wystawy Audio Video Show system marki Audio Note wyceniony na osiem milionów złotych. Była to niezwykle rzadko pokazywana konfiguracja urządzeń z najwyższych poziomów Level 5 i 6. W jej skład wchodziły transport CDT Six o masie całkowitej 80 kg, przetwornik Fifth Element bez filtrów cyfrowych i oversamplingu, przedwzmacniacz gramofonowy M9, topowe lampowe monobloki Gaku-On, 3-silnikowy gramofon TT Three Reference z wkładką IO Ltd oraz wysokoskuteczne kolumny Type A. W połączeniach, kondensatorach sygnałowych, a nawet transformatorach tych urządzeń zastosowano wiele kilogramów drutu i folii z najczystszego srebra. Kilogramów... Transmisja sygnału cyfrowego do DAC-a w tym systemie odbywa się poprzez lampę nadawczą i odbiorczą. Moduły te, po każdej stronie, mają swoje własne, bazujące na srebrnych elementach zasilacze. Monobloki Gaku-On wykorzystują legendarne lampy VT-25 z katodami z torowanego wolframu. Co by jednak nie mówić, osiem milionów złotych za cały zestaw to trochę sporo. Najtańsze są oczywiście małe wzmacniacze produkcji chińskiej. Skromniutki, 12-watowy Yaqin MC-84L kosztuje 2140 zł, a nieco mocniejszego, 18-watowego Xindaka MT-3 kupimy za 3899 zł. Istnieje oczywiście wiele innych alternatyw, szczególnie jeśli zakupu planujemy dokonać za pomocą jednego ze znanych portali, gdzie zamawia się produkty bezpośrednio z Chin, jednak wybaczcie, ale nie czuję się na siłach oceniać, które z nich są lepsze, a które gorsze. Wydaje się, że nazwy marek i modeli są w tym świecie całkowicie nieistotne. Jeżeli chcemy kupić sprzęt w normalnym sklepie, trzymać się sprawdzonych producentów i mieć pewność, że zabezpieczyliśmy się na wszelkie możliwe sposoby, to z tańszych propozycji powinniśmy przyjrzeć się takim modelom jak Fezz Audio Silver Luna (6900 zł), Haiku Audio Origami 6550 SE (8450 zł), Synthesis Roma 96 DC (9499 zł) czy Unison Research Simply Italy (11999 zł). Należy jednak mieć na uwadze, że najtańsze integry renomowanych firm oferują z reguły niską moc wyjściową, więc raczej nie uciekniemy przed koniecznością zakupu kolumn o wyższej skuteczności. Pojawia się zatem pytanie, czy nie warto jeszcze trochę dołożyć, aby kupić wzmacniacz mocniejszy, bardziej uniwersalny albo oferujący lepsze brzmienie (możliwe, że wszystko to dostaniemy naraz). Na to jednak każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Podsumowanie
Jeżeli po lekturze niniejszego poradnika macie wrażenie, że świat wzmacniaczy lampowych jest niezwykle skomplikowany, jest to prawdopodobnie tylko i wyłącznie nasza wina, ponieważ chcieliśmy zawrzeć w tym artykule odpowiedzi na wszystkie związane z tym tematem pytania. W zdecydowanej większości przypadków przygoda ze wzmacniaczami lampowymi wcale nie musi wiązać się z samymi trudnościami, a dostępne na rynku urządzenia są bardzo cywilizowane, funkcjonalne, niezawodne i łatwe w obsłudze. Posiadanie wzmacniacza lampowego - takiego prawdziwego, o porządnej konstrukcji i pięknym brzmieniu, a nierzadko również przyciągającego wzrok samą swoją formą - nie jest również tak kosztowne, jak mogłoby się wydawać. Wiele firm oferuje modele, które cenowo plasują się na poziomie porównywalnych jakościowo wzmacniaczy tranzystorowych. Po pierwsze zatem nie ma się czego bać, a po drugie nie należy słuchać opinii o przytłumionym, przesadnie ocieplonym czy wręcz nienaturalnym brzmieniu, tylko udać się do najbliższego dobrego salonu audio i zwyczajnie posłuchać swojej ulubionej muzyki na takim sprzęcie. Jeżeli nigdy nie próbowaliście, gwarantuję, że będziecie pozytywnie zaskoczeni. A czy zachwycicie się tym niepowtarzalnym dźwiękiem na tyle, że postanowicie postawić taki piecyk u siebie w domu? To już inna sprawa, ale mam nadzieję, że powyższy tekst pozwolił rozjaśnić większość kwestii związanych z obsługą tego typu wzmacniaczy i sprawi, że więcej osób weźmie pod uwagę konstrukcje lampowe przy kolejnych zakupach.
Artykuł powstał we współpracy z salonem Q21.
Komentarze (1)