Ciemniejsza strona streamingu - subiektywny (anty)poradnik
- Kategoria: Poradniki
- Ludwik Jasiński
Streaming, czyli możliwość przesyłania sygnałów audio przez Internet w czasie rzeczywistym, nie dziwi już absolutnie nikogo. Czasy zgrywania wątpliwie pozyskanych "empetrójek" w byle jakiej jakości na plastikowe, często tandetne odtwarzacze i wpychanie sobie w uszy pchełek na nieustannie plączącym się przewodzie dawno minęły. Obecnie możemy cieszyć się strumieniowaniem muzyki w bardzo wysokiej jakości, zdecydowanie przewyższającej to, co znajdziemy na płytach kompaktowych. Nawet odtwarzanie bezprzewodowe staje się coraz lepsze i dokładniejsze. Dudniące brzmienie pierwszych kodeków Bluetooth i nieustanne zrywanie połączenia odeszły do lamusa. Najlepszym dowodem na rozpowszechnienie bezstratnego streamingu jest mnogość wszelkich odtwarzaczy, DAC-ów i transportów cyfrowych, jakie można znaleźć w sklepach i jakich można było posłuchać chociażby na ostatniej wystawie Audio Video Show. Zdecydowana większość firm czerpała muzykę demonstracyjną właśnie z Internetu, sterując wszystkim przy pomocy telefonu, tabletu lub laptopa. Drugim najpopularniejszym źródłem były winyle, a po płyty kompaktowe i taśmy do szpulowców sięgano okazjonalnie i tylko na niektórych stoiskach. Wychodzi na to, że audiofile, początkowo nastawieni do streamingu sceptycznie, przesiedli się na muzykę z sieci, a nośników fizycznych w jakiejkolwiek postaci korzystają tylko wtedy, gdy chce im się odprawiać wszystkie związane z ich słuchaniem rytuały. Pytanie tylko, czy stało się tak dlatego, że streaming nie ma wad? Och, nie. Bynajmniej...
"Będziemy dzisiaj puszczać muzykę również ze streamera. Nie bójmy się tego, każdy z nas chociaż raz tego spróbował i myślę, że większość korzysta z tego typu słuchania na co dzień. Nie jest to grzech, wszakże to wspaniałe okno na świat i staje się z roku na rok coraz lepsze." - powiedział podczas swojej prezentacji na ubiegłorocznym Audio Video Show jeden z wystawców. Oczywiście zgadzam się z tym twierdzeniem w pełni. Słuchanie muzyki z sieci nie jest żadnym audiofilskim przewinieniem czy grzechem przeciwko muzycznym bogom, jednakże po latach korzystania z najróżniejszych serwisów streamingowych mam o nich dość kontrowersyjną i niezbyt przychylną opinię. Z pewnością pomyślicie, że chodzi mi o porównywanie źródeł cyfrowych z analogowymi. Nic z tych rzeczy, bo porównywać nie ma czego. To zupełnie dwa różne światy. Niniejszy (anty)poradnik będzie zamiast tego traktował o aspektach, a może raczej problemach, które tak często są całkowicie pomijane, zarówno przez użytkowników, jak i redaktorów magazynów takich jak StereoLife. Nadszedł czas, by to zmienić i powiedzieć wprost, co - mimo upływu lat i rozwoju techniki - jest nadal absolutnie nieakceptowalne w świecie serwisów streamingowych audio. A może uda nam się także zobaczyć jakieś światełko w tunelu?
Kilka słów otuchy
Aby nikt nie posądził mnie, że tylko marudzę, pozwolę sobie na początku wymienić kilka pozytywów. Przede wszystkim streaming audio to niesamowita wygoda. Muzyka jest dzięki niemu dosłownie na wyciągnięcie ręki i może towarzyszyć nam zawsze i wszędzie. Wystarcą tak naprawdę dwie rzeczy - naładowany akumulator telefonu oraz połączenie z Internetem. Serwisy strumieniowe to również doskonałe narzędzie do odkrywania nowej muzyki. Jest to z pewnością "wspaniałe okno na świat" i pozwala nam zakosztować najświeższych premier lub odkryć całkowicie nieznane nam terytoria muzyczne w okamgnieniu. Im dłużej słuchamy, tym więcej danych przesyłamy do algorytmu, a co za tym idzie, otrzymujemy rekomendacje zgodne z naszymi preferencjami. Dodatkowymi plusami są z pewnością playlisty i stacje radiowe tworzone przez kuratorów, dziennikarzy muzycznych, a nierzadko i samych muzyków, skrojone do każdego nastroju, pory dnia, zajęcia czy tematyki, którą możemy sobie wyobrazić. Bezpośrednio w aplikacjach muzycznych możemy również coraz częściej obejrzeć teledyski i występy na żywo. Niektóre serwisy oferują rozszerzone informacje o nagraniach i samych albumach, co zawsze jest miłą alternatywą tradycyjnej wkładki czy książeczki z wydań fizycznych. Streaming w wysokiej rozdzielczości, odpowiednio odkodowany przez porządny przetwornik cyfrowo-analogowy i przekazany dalej do dobrej klasy sprzętu grającego, potrafi dać naprawdę wiele radości. Jak widać, serwisy streamingowe to w żadnym wypadku samo zło i gdybym tak twierdził, naraziłbym się na śmieszność. Spokojnie moglibyście nazwać mnie krótkowzrocznym i nieprofesjonalnym dziadem, a nie rzetelnym redaktorem szanującego się magazynu audio. Tyle, że...
Każdy ma coś na sumieniu
Gdyby wszystko w serwisach strumieniowych było cudowne, niniejszy tekst by nie powstał. Dlatego skoro już posłodziłem, możemy przejść do meritum. Absolutnie każdy z serwisów streamingowych dostępnych na rynku jest obarczony problemami i zdaje się, że nie istnieje jedna idealna usługa, która byłaby receptą na wszelkie bolączki. Wystarczy przyjrzeć się każdemu z nich, aby zobaczyć, z czym mamy do czynienia. Spotify jest obecnie chyba najpopularniejszym serwisem streamingu audio na świecie, jednakże nadal, po latach obietnic, nie oferuje dźwięku bezstratnego. Ba, nawet jeżeli zapłacimy za plan Spotify Premium, uzyskujemy dzięki temu jedynie możliwość normalnego korzystania z serwisu na urządzeniach przenośnych. Comiesięczna kwota prawie 20 zł daje nam takie "nowoczesne funkcje" jak przewijanie utworów, wybieranie, czego i w jakiej kolejności chcemy słuchać, edytowanie kolejki na playliście, słuchanie bez reklam, oraz - uwaga - "wysoką jakość dźwięku" w postaci empetrójkowych 320 kb/s! Czy to wymaga komentarza? Rozumiem, że standardowo Spotify pozwala nam korzystać ze swoich bibliotek całkowicie za darmo i legalnie, a większość jego użytkowników prawdopodobnie i tak używa go na telefonie z podłączonymi słuchawkami Bluetooth, ale jeśli już zdecydujemy się zapłacić, to chyba warto by było, aby serwis oferował coś, co nas przyciągnie do takiego płatnego rozwiązania. Tym bardziej, że istnieją przecież najróżniejsze sposoby na słuchanie muzyki w formatach bezstratnych, również z urządzeń mobilnych. Osobiście nigdy nie spotkałem osoby, która miałaby wykupiony plan Premium, za to praktycznie wszyscy moi znajomi używają Spotify z reklamami. Traktują ten serwis trochę jak radio. I nie ma w tym nic dziwnego. Niektórym pewnie nie przeszkadzałaby nawet jakość brzmienia porównywalna z monofonicznym magnetofonem schowanym pod kołdrą, ale jeżeli wymagamy więcej, to po co wyciągać z kieszeni nawet najmniejsze kwoty za coś, co i tak nie brzmi jakoś oszałamiająco? W chwili obecnej odnoszę wrażenie, że Spotify dzieli swoich użytkowników na dwie kasty - "plebsu", który słucha za darmo losowo podrzucanych piosenek, okraszonych kilkukrotnie głośniejszymi od muzyki reklamami i "szlachciców", którzy sypną trochę grosza, żeby słuchać muzyki jak człowiek, bez chamskich przerywników i w takiej kolejności, jaką sobie ustawią.
Apple Music jest relatywnie tanie (w chwili pisania niniejszego tekstu około 22 zł za konto indywidualne) i już w tej cenie oferuje streaming hi-res (już widzicie, czemu nie rozumiem idei Spotify Premium?), jednak znalezienie streamera hi-fi, który obsługuje ten serwis natywnie i pozwoli nam wykorzystać tę jakość na profesjonalnym systemie audio, graniczy z cudem. Ja osobiście naliczyłem aż dwa modele, które to potrafią. Może jest ich więcej, ale nie jest to tak oczywiste, jak można by sądzić. Jeśli już jakieś urządzenie obsługuje Apple Music, to zwykle nadal są z tym olbrzymie problemy, na przykład nie zawsze serwis ten chce działać lub czasem nawet potrafi zawiesić całe urządzenie. Pozostałe dostępne streamery obsługują zwykle stratny przesył bezprzewodowy AirPlay (i to nierzadko w wersji pierwszej, a mamy już drugą) albo zmuszają nas do podłączenia urządzenia produkcji Apple'a do DAC-a przewodem USB, co jest chyba najprostszym i najmniej problematycznym rozwiązaniem. Szkopuł w tym, że gadżety firmy z Cupertino same w sobie są dość drogie i o ile nie używamy ich już w charakterze naszych codziennych urządzeń, to musimy je sobie dokupić, a najtańszy iPad kosztuje obecnie około 1900 zł. Z kolei zakup androidowej alternatywy często nie wchodzi w grę, ponieważ system Android bez specjalnych modyfikacji nie obsługuje dźwięku wysokiej rozdzielczości, co przekłada się również na aplikację Apple Music. Podobno w nowej wersji tego środowiska operacyjnego funkcja ta będzie w końcu odblokowana, co uratowałoby wiele DAP-ów i streamerów na nim opartych. Apple również daje jakieś tam światełko nadziei, ponieważ Amerykanie chyba powoli zaczynają przekonywać się do hi-fi. Niedawno uruchomili osobną aplikację Apple Music Classic z muzyką klasyczną i jazzową, przesyłaną tylko i wyłącznie w najwyższych parametrach dźwięku. Jednakże póki co znalezienie sprzętu, który w prosty i schludny sposób, bez dziesiątek przejściówek i złączek będzie odtwarzał apple'owy serwis bezstratnie, jest prawdziwą mordęgą.
Deezer kosztuje tyle, ile Apple Music, ale dokonał prawdziwego i iście zaskakującego regresu. Jeszcze kilka lat temu można było słuchać tego serwisu tak, jak Spotify'a, czyli za darmo z reklamami, a jeśli dokupiliśmy plan hi-res za 40 zł (czyli tyle, ile w przypadku TIDAL-a), to mogliśmy cieszyć się plikami bezstratnymi w bardzo ładnej jakości. Obecnie Deezer zrezygnował z konkurowania z TIDAL-em, aby cofnąć się w rozwoju do poziomu takiego "trochę lepszego Spotify". Na chwilę obecną serwis ten oferuje jedynie dźwięk w jakości CD (a więc 16 bitów przy 44,1 kHz), a do tego jego darmowa wersja przestała być dostępna w Polsce. Najgorsze jest chyba jednak to, że na swojej stronie Deezer wmawia klientom, że "dźwięku o większej głębi bitów i o wyższym próbkowaniu i tak nie usłyszą" oraz, że "jakość CD pozwala poczuć się, jakbyśmy siedzieli z muzykami w studio". Doprawdy? Lepiej stwierdzić, że ludzie i tak nie usłyszą różnicy niż zaoferować pełną gamę usług? Na dokładkę Francuzi powołują się na wyrwane z kontekstu pochwalne słowa perkusisty Beatlesów, Ringo Starra, ukradzione z jakiegoś wywiadu, twierdząc, że wychwalał on właśnie Deezera. W rzeczywistości Ringo w ogóle nie mówił o żadnym serwisie strumieniowym, a już tym bardziej nie o Deezerze, a jedynie zachwalał nowy remaster albumu "Abbey Road". Jak widać, marketing dźwignią handlu, można bezkarnie nagiąć rzeczywistość, wybrać losowy cytat ze znanego muzyka, przypisać go do swojej platformy i voilà, już mamy gotową reklamę!
Skoro już napomknąłem o TIDAL-u, to przyjrzyjmy się, co tam jest nie tak. TIDAL jest przede wszystkim dość drogi - niecałe 40 zł za opcję z bezstratnym streamingiem i około 22 zł za pakiet z jakością CD, co w porównaniu z apple'owymi 22 złotymi za hi-res wydaje się trochę bez sensu, ale nawet nie w tym problem. Tak, 40 zł miesięcznie to nie tak znowu mało, ale póki co w Polsce to jedyny serwis, którego pliki hi-res brzmią najlepiej. Utrudnienia są zgoła innej natury. Przede wszystkim aby w pełni móc cieszyć się z TIDAL-owego formatu plików audio, MQA (Master Quality Authenticated), który w dużym uproszczeniu polega na spakowaniu dźwięku wyższej jakości do plików o mniejszych gabarytach, potrzebujemy konkretnego modelu sprzętu muzycznego, który będzie posiadał odpowiednią certyfikację MQA. Urządzenia w pełni rozpakowujące takie pliki do maksymalnej ich rozdzielczości (istnieją 3 poziomy "spakowania" plików tego typu) są już dość drogie i wiele z tych tańszych oferuje zaledwie podstawowe ich odkodowanie. Jeśli będziemy chcieli korzystać z TIDAL-a, nasz wybór urządzeń do tego celu musimy ograniczyć do tych obsługujących MQA. Co prawda w serwisie zaczyna pojawiać się coraz więcej albumów w formacie FLAC, jednakże nie są one w żaden sposób oznaczone, a fajnie by było móc wybrać pomiędzy wersją, do której potrzebujemy odpowiedniego urządzeni a taką, którą odtworzy każdy szanujący się DAC. TIDAL jest również nieco z tyłu za konkurencją jeśli chodzi o łączność, ponieważ dopiero niedawno wprowadzono długo wyczekiwaną i obiecywaną funkcję TIDAL Connect, która pozwala przesyłać w wysokiej jakości utwory bezpośrednio z naszego telefonu, bez stratnej kompresji Bluetooth. Funkcja jest świetna, ale wymaga dopracowania i niestety przez to opóźnienie (głównie względem Spotify Connect, która to funkcja pojawiła się już dawno, dawno temu) nie jest dostępna na wielu starszych modelach urządzeń. Wyobraźcie sobie frustrację osób, które najpierw musiały wymienić swój dotychczasowy sprzęt na taki, który obsługuje MQA, a teraz muszą powtórzyć wymianę ze względu na brak obsługi funkcji TIDAL Connect, albo też czekać na cud lub aktualizację, która może nigdy nie nadejść. Mimo to jedną z największych i najbardziej niezrozumiałych dla mnie bolączek tego serwisu jest to, że zwyczajnie potrafi odmawiać działania podczas połączenia z Wi-Fi. Jak można wnioskować po wielu forach, problem ten dotyka bardzo wielu użytkowników na całym świecie i jak się okazuje, prędkość łącza nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Serwery TIDAL-a po prostu nie nadążają z działaniem przez bezprzewodowy sygnał w gęsto zaludnionych miejscach i w porach dnia, w których sieć jest mocno eksploatowana przez naszych sąsiadów. Jedynym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest podłączenie naszego urządzenia odtwarzającego TIDAL-a do sieci przewodem LAN albo udostępnienie mu połączenia z telefonu przez sieć LTE. Inaczej doświadczymy ciągłego zrywania muzyki, nieustannego buforowania lub całkowitego zaprzestania odtwarzania. Nie wiem, w jaki sposób to ominięto na Audio Video Show w Warszawie przy takim natłoku użytkowników, ponieważ osobiście również zostałem dotknięty tym problemem, a mieszkam w bardzo małym mieście i posiadam stabilny światłowód o prędkości do 900 Mb/s. Aby komfortowo korzystać z TIDAL-a, muszę w pewnych godzinach wieczornych posiłkować się połączeniem przewodowym lub przesyłać dźwięk z telefonu. Szczerze mówiąc, to nie do pomyślenia, że w światowej klasy serwisie streamingowym taka wpadka ma w ogóle miejsce i z tego, co piszą użytkownicy, problem ciągnie się już latami.
Oprócz wymienionych wyżej serwisów istnieją jeszcze bardziej niszowe wynalazki, jak Amazon Music Unlimited, YouTube Music czy Qobuz. Ten pierwszy to prawdziwy potworek. Niektórzy bardzo lubią ten serwis i poniekąd to rozumiem, bo jest to chyba jedyny, który natywnie (bez podpięcia doń Roona) oferuje nam dokładny diagram naszego toru audio, skutecznie identyfikujący "wąskie gardło" naszego systemu, które sampluje nasze utwory w dół. Niestety, mnogość problemów, które Amazon Music Unlimited napotyka po drodze, może skutecznie odstraszyć. Co prawda serwis Amazona sprawdzałem dokładniej jakiś rok temu, ale było to doświadczenie na tyle traumatyczne, że postanowiłem nie przechodzić przez to ponownie. Napotkałem wtedy na problemy z założeniem profilu nawet na istniejącym już koncie Amazona, z bardzo denerwującą i notorycznie nie działającą weryfikacją danych osobowych, podawanie trzech różnych cen za subskrypcję (przez co ostatecznie nie wiedziałem, ile płacę, dopóki nie zobaczyłem rachunku), archaiczny i brzydki interfejs (brzydsza jest jedynie strona samego Amazona), okropny i absolutnie niedopuszczalny bajzel w bibliotekach czy albumy skomponowane z plików o różnej jakości, a oznaczone jako hi-res. Co prawda ostatnio słyszałem wiele dobrego o tym serwisie i o zmianach na lepsze, jakie w nim zaszły, jednak wybaczcie, ale naprawdę jakoś nie mam ochoty tego sprawdzać. Uważam, że Amazon powinien dopracować swoje serwisy, jeśli nadal chce równocześnie prowadzić sklep internetowy, streaming filmów, streaming muzyki i sklep z e-bookami. Ale co ja, maluczki człowiek, który nigdy nie poleciał w kosmos, się tam znam...
YouTube Music to w sumie nic innego jak linki do filmów na YouTubie posegregowane tak, aby przybrały postać serwisu streamingowego. Jeśli lubicie youtube'owe reklamy wyskakujące w środku odtwarzanych utworów i słabą, skompresowaną jakość audio, to droga wolna. Ja uznaję, że nie ma tu czego oglądać, lecimy dalej. Został nam jeszcze Qobuz, ale on oficjalnie w ogóle w Polsce nie występuje i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się u nas pojawi. Firma zapewnia, że tak, ale te obiecanki-cacanki trwają w najlepsze już latami i nadal na stronie serwisu możemy jedynie pocałować klamkę i zapisać się na newsletter mailowy, aby być może pewnego dnia otrzymać wesołą nowinę o jego dostępności. Owszem, można zakładać fałszywe konta zagraniczne przez VPN i udawać, że mieszka się na przykład w USA, ale czy ma to sens? Będzie ten Qobuz w Polsce, to będzie. Jeśli nie będzie, a składane od lat obietnice to mrzonki, to hi-res możemy mieć w Apple Music, TIDAL-u, albo już nawet Amazonie. O ile użycie samego VPN-a nie jest karalne, o tyle zakładanie konta na fałszywe dane już może zostać tak zinterpretowane. Chyba nie warto tak kombinować tylko po to, aby przekonać się na własnej skórze, czym jest Qobuz. Nie chcą nas, to nie.
Bałagan jak wszędzie w sieci
Oprócz indywidualnych problemów serwisy strumieniowe mają również wspólny mianownik - wiele denerwujących bzdur, które nie powinny mieć miejsca. Albumy katalogowe opisane jako koncertowe albo składanki, płyty zespołów o podobnej lub takiej samej nazwie przypisane do profilu nie tego artysty, całkowity brak profili wielu artystów (jakby nigdy nie istnieli), wielokrotne duplikaty albumów, lub dziury w dyskografiach, wynikające z przechodzenia licencji z rąk do rąk, do tego znikanie albumów z naszych indywidualnych playlist (winą należy znowu obarczyć licencjonowanie), rozdzielanie każdej wersji albumu (deluxe, super-ultra limited edition, etcetera) na osobne wpisy w dyskografii, zamiast połączyć je jakoś w listę rozwijaną czy inny sposób wyboru, okropnie brzmiące remastery starszych zespołów czy w końcu całe albumy lub pojedyncze, losowe utwory z jakiegoś niezrozumiałego powodu "niedostępne w naszym kraju" - to chleb powszedni absolutnie wszystkich serwisów tego typu. Istnieje również takie zjawisko jak zupełnie różny sposób działania aplikacji tego samego serwisu w zależności od urządzenia, na którym go uruchamiamy. Na przykładzie TIDAL-a - aplikacja na telefon jest zupełnie inna niż ta na komputery, czy w końcu aplikacja na streamer EverSolo DMP-A6. Choć oczywiście warstwa graficzna jest niemal taka sama, do różnic można zaliczyć inny sposób oznaczania jakości wrzuconych albumów, wyświetlania biblioteki tego samego artysty czy wreszcie możliwości samej aplikacji. TIDAL na system operacyjnym EverSolo posiada przy każdej płycie w wysokiej rozdzielczości odpowiednie oznaczenie, dzięki czemu już podczas wyszukiwania na liście widzimy, która "wrzutka" jest hi-res, a która nie. Na EverSolo mamy też z jakiegoś powodu największy wybór alternatywnych wersji jednego albumu, zupełnie jakby producent tego streamera - firma Zidoo - miał dostęp do większych zasobów niż inni. Na telefonie różnych wariantów tego samego albumu znajdziemy zdecydowanie mniej, możemy słuchać utworów bez połączenia z internetem (w trybie offline, pobierając je do pamięci naszego urządzenia), ale jeśli dany album został wrzucony w systemie Dolby Atmos to nie mamy wyjścia i musimy go w ten sposób słuchać, ponieważ nie możemy wyłączyć tej funkcji. Na komputerze nie ma mowy o słuchaniu offline, alternatywnych wersji albumów też jest mniej, ale za to pozycje, które na telefonie koniecznie muszą uruchomić się w Dolby, tutaj kompletnie to pomijają, a aplikacja nawet nie proponuje nam takiej opcji. O ile brak trybu offline na streamerze czy komputerze w pełni rozumiem, ponieważ chodzi o to, aby uniemożliwić nielegalne zgrywanie plików, tak różnice w wielkości biblioteki danego artysty czy niemożność wyłączenia Atmosa to dla mnie dziwactwo.
Gdyby to ode mnie zależało, kupowałbym muzykę tylko i wyłącznie na winylach. Niestety, słucham wielu mało znanych i rzadkich zespołów, których albumy nie zawsze wychodzą w Polsce na czarnych płytach, a znalezienie starego wydania lub sprowadzenie nowego często graniczy z cudem lub niesie za sobą olbrzymie koszty. W 90% przypadków nie znajdziemy ich również na opisywanych serwisach muzycznych. Tym samym jestem zmuszony uzupełniać luki w winylowej kolekcji i streamingowych bibliotekach płytami kompaktowymi. Do tego dochodzą dziury w dyskografiach, błędy w przypisywaniu albumów, całkowite braki, denerwujące blokady wynikające z regionalizacji czy licencjonowania, które są absolutnie nie do zniesienia i potrafią mnie doprowadzić do szewskiej pasji. Mając fizyczne wydanie, mam pewność, że o ile mojego mieszkania nie zmiecie z powierzchni ziemi jakieś tornado, o tyle mogę posłuchać go w każdej chwili. Żadna płyta nie zniknie mi z półki, nie zablokuje się, nie wymażą się z niej pojedyncze utwory i - co najważniejsze - nie potrzebuję połączenia z Internetem, aby jej słuchać. Nie obudzę się pewnego dnia, aby dowiedzieć się, że prawa autorskie przeszły od jednego wydawcy, do drugiego, a ja przez to nie mogę już odtworzyć swojego egzemplarza. Do tego fizyczne wydania (mam tu głównie na myśli czarne płyty, ale srebrne krążki też czasem potrafią miło zaskoczyć) pozwalają fizycznie obcować z najróżniejszymi pomysłami projektantów przepięknej poligrafii, jak choćby ruchomy dysk wewnątrz okładki "Led Zeppelin III", nietypowy kształt albumu "Catch A Fire" Boba Marleya i Wailersów niczym zapalniczka Zippo, okładka z działającym zamkiem błyskawicznym w rozporku spodni na płycie "Sticky Fingers" Stonesów czy w końcu okładka "Thick As A Brick" Jethro Tull, udająca codzienną gazetę. Żadne zdjęcie frontu okładki wyświetlane na ekranie streamera mi tego nie zastąpi.
Poza domem streaming sprawdza się najlepiej? Tak, ale...
Jakby powyższe argumenty nie wystarczyły, warto przyjrzeć się również pewnym kwestiom natury czysto technicznej, które utrudniają pracę z serwisami audio. Na pierwszy ogień pójdzie przykład nieco mniej "salonowy", ale równie ważny - słuchanie muzyki w aucie. Coraz więcej użytkowników przestaje słuchać zwykłego radia samochodowego, ponieważ dostęp do olbrzymiej biblioteki muzyki mają w telefonie. Bardzo popularne stało się przesyłanie muzyki przez Bluetooth do systemu multimedialnego wbudowanego w konsolę centralną naszego pojazdu. Jest jednak również inne, lepsze rozwiązanie. Znacząca większość nowych aut na rynku posiada łączność z telefonami poprzez systemy pozwalające kierowcy na przekształcenie wbudowanego ekranu systemu multimedialnego na coś na kształt mini-smartfona. W przypadku Apple'a jest to CarPlay, a dla telefonów opartych na Androidzie - Android Auto. Można w ten sposób korzystać z aplikacji, takich jak mapy, prognoza pogody, wiadomości, telefon, czy w końcu serwisy muzyczne, audiobooki, podcasty i radia internetowe bez chwytania za telefon, który zwykle leży gdzieś w schowku. Wszystkie te rozwiązania mają ułatwić użytkownikowi korzystanie z telefonu, którym można bezpiecznie sterować z poziomu kierownicy lub konsoli centralnej.
Niestety tutaj pojawia się problem, ponieważ zdecydowana większość tych mini-aplikacji w CarPlayu i Android Auto została mocno okrojona względem swoich "niesamochodowych" odpowiedników. Wiecie, kierowca ma najlepiej w ogóle nie gmerać przy systemie multimedialnym w czasie jazdy, ponieważ to niebezpieczne. No dobrze, ale postoje przecież się zdarzają, a kierujący i tak często sięgają prawą ręką czy to do drążka zmiany biegów, czy pokręteł klimatyzacji albo do ekranu GPS-a. W przypadku serwisów audio działających przez CarPlay i Android Auto usunięto możliwość wyszukiwania klawiaturą ekranową, dodawania utworów do ulubionych czy w końcu modyfikowania playlisty. Wyobraźcie sobie, że jedziecie autem, spodoba wam się jakiś kawałek i chcecie go szybko dodać do ulubionych, aby potem posłuchać go na spokojnie w domu. Nic prostszego, dotykacie odpowiedniej ikony i utwór zostaje zachowany do późniejszego odsłuchu, prawda? Błąd. Takiej funkcji w samochodowych wersjach aplikacji do streamowania prawdopodobnie nie znajdziecie.
A wyszukiwanie? O ile aplikacje z mapami pozwalają wpisać adres wygodnie na ekranie naszego systemu multimedialnego, tak te muzyczne zmuszają nas do korzystania z asystenta głosowego do wyszukania i wybrania piosenek czy albumów. Ci, którzy to przerobili, na pewno wiedzą, że nie jest to idealne rozwiązanie, a już na pewno nie sprawdza się, kiedy próbujemy powiedzieć coś głośno i wyraźnie do mikrofonu umieszczonego w poruszającym się samochodzie. O ile nie mamy idealnie wygłuszonej limuzyny, to najczęściej w środku dość mocno szumi. Do tego część asystentów głosowych, jak chociażby Siri, nie rozumie języka polskiego. Spróbujcie więc wyszukać w ten sposób jakiś polski album czy wykonawcę. W konsekwencji cały sens tych systemów znika i aby wygodnie coś zrobić, musimy i tak sięgnąć po telefon. Jeżeli nie został podłączony bezprzewodowo, to najczęściej ma podłączony krótki kabel. Aby coś na szybko zmienić, musimy najpewniej odłączyć go zupełnie. Z ekranu samochodu znika mapa, bo zachciało nam się dodać odtwarzany w tym momencie utwór do jednej ze swoich playlist. Oczywiście, możemy przygotować sobie odpowiednie playlisty wcześniej czy zdać się na pasażera, który może zostać naszym DJ-em, jednak nie zawsze jedziemy z kimś w dłuższe trasy, a zmiana utworów czy nawet wybranie nowej playlisty po skończeniu się poprzedniej wymagają od nas zatrzymania samochodu i spojrzenia w telefon. Bez sensu.
Apka apkę apką pogania
Wracamy do salonu i kolejnego problemu dotykającego streamery hi-fi - wszelkich dedykowanych aplikacji sterujących, takich jak HEOS, DTS Play-Fi, Focal & Naim App, Yamaha MusiCast, Chromecast i wiele innych. Przez wprowadzanie takich aplikacji producenci sprzętu audio roszczą sobie prawo do napisania w specyfikacjach większości urządzeń, że posiadają możliwość odtworzenia prawie każdego mniej lub bardziej znaczącego serwisu streamingowego na rynku, gdy w rzeczywistości nie jest to do końca prawda. Jasne, pod te aplikacje możemy często podpiąć własne pliki lokalne, odtwarzać pliki z telefonu, na którym ją zainstalowaliśmy albo podłączyć nasze konta na serwisach strumieniowych, ale to wszystko okupione jest wieloma niedogodnościami. Po pierwsze sprawia to, że kupiony przez nas streamer renomowanej firmy, który nierzadko nie był tani, zamienia się w przekombinowany, przereklamowany i przerośnięty odbiornik Bluetooth. Co z tego, że aplikacja może być całkiem znośna, skoro sygnał audio ograniczany jest do 16 bitów przy 44,1 kHz poprzez połączenie Bluetooth lub apple'owski AirPlay? Żeby uzyskać najlepszą jakość audio musimy podłączyć do takiego streamera komputer albo tablet osobnym przewodem USB. Ani to eleganckie, ani praktyczne. To ja już bym wolał, aby dane urządzenie wykorzystywało na przykład TIDAL Connect i przesyłało te utwory poprzez Wi-Fi. Do tego nie są potrzebne zewnętrzne aplikacje, wystarczy przecież sam TIDAL. Jeśli jednak zdecydujemy się na skorzystanie z programu przygotowanego przez producenta naszego sprzętu, to podłączenie doń naszego konta w serwisie audio okazuje się bardzo pokraczne. Najczęściej aplikacje takie łączą się z tymi usługami poprzez przeglądarkę, otwierając je w bardzo okrojonej i ograniczonej wersji, która do tego jest okrutnie niewygodna i niedopracowana. Dla mnie prawdziwy streamer to taki, który posiada natywną, bezpośrednią obsługę aplikacji streamingowych i własny system operacyjny z ekranem dotykowym na panelu przednim. Takie urządzenie potrafi działać samo, bez pomocy zewnętrznych sprzętów i podłączania wybrakowanej, przeglądarkowej wersji danego serwisu muzycznego w aplikacji dedykowanej. Dopiero taki streamer staje się pełnoprawnym, samowystarczalnym elementem naszego systemu audio - prawdziwym źródłem, które możemy obsługiwać bezpośrednio na szafce lub z pilota. Reszta rozwiązań w moim odczuciu zupełnie mija się z celem.
Czy streamer to sprzęt na lata?
W świetle powyższego należy zadać sobie więc dość poważnie brzmiące i niewygodne pytanie - czy streamery są w ogóle już odpowiednio dojrzałymi urządzeniami? Już powiedzieliśmy sobie, że w moim odczuciu urządzenia tego typu, których nie wyposażono we własny system operacyjny trochę ciężko nazwać czymś innym niż przerośniętymi odbiornikami sygnału z telefonu lub laptopa. W tym miejscu należy jednak poruszyć pytanie o długowieczność. Co się stanie z tymi wszystkimi streamerami opartymi na własnych wersjach systemów operacyjnych, których oprogramowanie przestanie być aktualizowane? Jasne, obsługiwane aplikacje będą działać jeszcze długo po zakończeniu wsparcia, ponieważ zawsze tak jest. W ostateczności, kiedy i to ustanie, na przykład starsze urządzenia zostaną uznane za zbyt niebezpieczne, ponieważ nie będą mogły korzystać z najnowszych protokołów zabezpieczeń, lub nastąpi sztuczne postarzanie produktu (zjawisko bardzo często spotykane w starszych telefonach), to będziemy mogli przecież nadal przesyłać dźwięk z nowego telefonu czy komputera. Oczywiście musimy mieć gdzieś z tyłu głowy, że za jakieś 10-15 lat sytuacja może się zmienić, kiedy to już nasze urządzenia mobilne nie będą miały odpowiednich złączy albo będą korzystać z zupełnie innych standardów Bluetooth, z którymi nasz streamer sobie nie poradzi. Chociaż i wtedy raczej będzie można ratować się przejściówkami. Niemniej, nie będzie to w żadnym wypadku eleganckie rozwiązanie. Niestety, streamer to nie odtwarzacz CD czy gramofon i może z tego czy innego powodu odmówić posłuszeństwa od strony kompatybilności lub zabezpieczeń, na co nie będziemy mieć wpływu. Co wtedy? Niektórzy, aby uniknąć tego już nawet w dalekiej przyszłości, stawiają na kupno porządnego przetwornika cyfrowo-analogowego i podłączanie do niego laptopa albo jakiegoś taniego transportu sieciowego, który w razie czego można wyrzucić lub odsprzedać. Nie jest to głupi pomysł, ale jednak dobrze by było, gdyby producenci byli na tyle mili i planowali wspierać nasze urządzenia w miarę możliwości jak najdłużej, nie zmuszając nas do wydawania pieniędzy w błoto na przejściówki, przewody, transporty, zasilacze, interkonekty i inne elementy, czyniąc z jednego źródła pięciokomponentowy zestaw, za każdym razem, kiedy streamer zrobi się "za stary". A propos producentów, zauważcie, jak kochają oni obiecywać gruszki na wierzbie. Wiele odtwarzaczy sieciowych miało zapowiadane wraz z aktualizacjami nowe funkcje, które nie pojawiły się wcale, albo po zdecydowanie zbyt długim czasie oczekiwania. Najlepszymi tego przykładami mogą być Soundgenic (w którym miała być obsługa Roona, a nadal jej nie ma), Hegel (w którym na wsparcie Roona kazano czekać dwa lata), czy chociażby iFi Audio ze swoim Zen Streamem, w którym nadal brakuje obiecywanego Chromecasta. Taka praktyka jest niestety dość powszechna i na pewno spędza sen z powiek niejednemu miłośnikowi strumieniowego słuchania muzyki, który zastanawia się, czy kupić inny model, który taką funkcję już ma, czy jednak wybrać ten, w którym zostało to dopiero zapowiedziane przez producenta i czekać, kiedy faktycznie obietnica ta zostanie zrealizowana.
Słówko o integracji wszystkiego ze wszystkim
Przerzucanie naszych playlist pomiędzy serwisami również bywa kłopotliwe. Istnieją co prawda pewne narzędzia stworzone właśnie w tym celu (TuneMyMusic, Soundiiz), a niektóre serwisy oferują taką funkcjonalność "przeprowadzki" już w ramach swoich subskrypcji (Deezer, TIDAL). Musimy jednak pamiętać, że takie przenoszenie bywa kapryśne i nie wszystko da się przerzucić na zasadzie "jeden do jednego". Przykładowo, znalazłem cały gatunek muzyczny, którego na Apple Music jest od groma, natomiast na TIDAL-u jak na lekarstwo, a więc przeniesienie playlist nic by nie dało. Podobną zagwozdką jest integracja naszych lokalnych plików z odtwarzaczami sieciowymi. Stawianie serwerów domowych to jedno, jednak przesłanie tego w taki sposób, aby delektować się najwyższą jakością w wygodny sposób to drugie. Dobrze by było również zintegrować sobie nasz streaming z plikami lokalnymi, aby pouzupełniać luki, albo zwyczajnie mieć wybór czy chcemy słuchać tego, co podsunie nam wydawca streamu, czy włączyć sobie swoją prywatną kolekcję. Sam posiadam kilka albumów w formie plików w chmurze, których nie posiadam ani na płytach, ani nie znajdę ich na żadnym streamie. Z pomocą może przyjść nam na przykład Roon. I tu pojawia się kolejny aspekt zabawy w streaming, który jest dla mnie niezwykle zagadkowy. Świat audiofilski oszalał wręcz na punkcie tej usługi, a ja muszę przyznać, że mimo wszystko nie do końca rozumiem ten fenomen.
Ale po kolei. Roon to specjalne oprogramowanie, które pozwala nam połączyć wszystkie nasze cyfrowe biblioteki (zarówno te streamingowe, jak i lokalne) w jeden interfejs oraz przeszukiwać i zarządzać nimi bez granic i ciągłego przełączania się między aplikacjami. Dodatkowo nasze pliki (wszystkie, te ze streamu również) można potraktować wbudowanym w Roona, bardzo fajnym filtrem DSP, który skaluje wszystkie utwory do gęstych formatów DSD. Serwis pozwala nam również na zarządzanie wszystkimi kompatybilnymi urządzeniami audio z poziomu jednej aplikacji. Dlatego nawet jeśli nasz streamer nie ma aplikacji dedykowanej (lub jest ona po prostu słaba), możemy w to miejsce wykorzystać właśnie Roona i wyjdziemy na tym sto razy lepiej. Wisienką na torcie jest możliwość bezprzewodowego odtwarzania natywnych plików w jakości Hi-Res, bez jakiejkolwiek kompresji czy utraty jakości, a nawet jej poprawą wspomnianym filtrem DSP, czyli zdecydowanie lepiej niż przesył przez Bluetooth czy nawet TIDAL Connect. To z pewnością jest w Roonie bardzo fajne i całkowicie rozumiem, dlaczego może być to atrakcyjna opcja dla wielu miłośników muzyki. Jest jednak kilka "ale", które zbijają mnie z tropu i sprawiają, że nadal drapię się po głowie z zakłopotaniem. Po pierwsze, Roon jest bardzo kosztowny. Za korzystanie z niego możemy płacić miesięcznie, raz do roku, lub zapłacić raz za dożywotni dostęp. Ta pierwsza opcja to (w przeliczeniu) około 60 zł, co samo w sobie może nie wydaje się wyjątkowo drogie, ale w połączeniu z subskrypcją TIDAL Hi-Fi Plus wyjdzie nam już 100 zł. Plan roczny to łączny koszt prawie 600 zł, a dożywotni to już zawrotne 3300 złotych z hakiem. Po drugie, Roon nie obsługuje innych serwisów streamingowych niż TIDAL, Qobuz czy KKBOX, z czego dwa z nich nie występują legalnie w Polsce. Możemy więc zapomnieć o zintegrowaniu naszych playlist i bibliotek ze Spotify, Deezera, Apple Music, Amazona czy nawet innych, mniej popularnych serwisów. Po trzecie, usługa nie dość, że sama w sobie jest droga to potrzebuje dwóch, a zazwyczaj nawet trzech urządzeń, aby w ogóle działa. Na jednym z nich zakładamy tak zwany "rdzeń", czyli nasze - nazwijmy to - źródło, które musi działać w tle, (u mnie był to laptop). Drugim będzie sterownik, czyli telefon lub tablet, którym sterujemy naszym odtwarzaniem. Trzecie to oczywiście odpowiedni "endpoint" czyli punkt końcowy, odbiornik, który będzie odtwarzał podawany sygnał i przekazywał go do naszego sprzętu hi-fi, słuchawek czy cokolwiek tam podłączymy (w moim przypadku był to streamer hi-fi). Warto zaznaczyć, że wyłączenie urządzenia, na którym postawiliśmy nasz "rdzeń", oznacza natychmiastowy koniec słuchania. Laptop jest więc średnim rozwiązaniem. Zdecydowanie lepiej byłoby mieć w domu komputer albo dysk sieciowy, który działa non-stop, a to po raz kolejny podnosi koszt całego przedsięwzięcia.
Rozumiem tych, którzy stosunkowo wcześnie zaczęli kupować i kolekcjonować muzykę w postaci plików hi-res, obecnie mają całe gigabajty takiej muzyki, jednocześnie chcą słuchać muzyki z TIDAL-a bez przełączania się na inną aplikację, a do tego mają w domu więcej niż jeden system stereo. W takich warunkach Roon jest bardzo fajnym rozwiązaniem. Niestety w "normalnej" sytuacji, gdzie mamy tylko trochę godnych uwagi plików i jeden zestaw hi-fi, jest to jak wyciąganie granatnika, aby zabić muchę. Ja na przykład posiadam niewiele plików, które na domiar złego nie są w tak koszmarnej jakości, aby wbudowany w Roona filtr DSP dawał mi jakąś kolosalną różnicę w ich brzmieniu. Dochodzi do tego moja niechęć do zabawy telefonem w trakcie słuchania muzyki z zestawu hi-fi i to, że specjalnie kupiłem odtwarzacz strumieniowy, który działa samodzielnie jako pełnoprawne źródło, bez pomocy zewnętrznych urządzeń, aby nie zużywać akumulatorów innych urządzeń i nie rozpraszać się podczas odsłuchu. Teraz widzicie, dlaczego Roon nie jest dla mnie. Oczywiście rozumiem, dlaczego ktoś może chcieć z tej usługi korzystać, ponieważ ma ona niewątpliwie swoje plusy, jednak wydaje mi się, że mimo wszystko jest to bardzo ekscentryczny wynalazek dla konkretnej grupy audiofilów. Oczywiście mogę się mylić, niemniej moja przygoda z Roonem kończy się na testach wykonanych pod kątem przygotowania niniejszego tekstu.
Czy hi-res to rzeczywiście hi-res?
Pora na omówienie dość kontrowersyjnych opinii, które wyrastają od jakiegoś już czasu jak grzyby po deszczu. Chodzi oczywiście o komentarze, że hi-res nie ma sensu, a jakość CD jest wystarczająca. I mowa tu nie tylko o ludziach, którzy wysokiej rozdzielczości dźwięku nie doświadczyli w ogóle, ale również o dość znanych influencerach w świecie sprzętu grającego czy nawet samych właścicielach serwisów muzycznych, co doskonale obrazuje przykład Deezera, który - jak już wiemy - wycofał się z bezstratnego streamu całkowicie. Zacznijmy jednak od początku. Gdy tylko pojawiły się wysokojakościowe formaty cyfrowe plików muzycznych, których rozmiary były wystarczająco małe, aby można było przesyłać je strumieniowo do naszych urządzeń, pojawiły się również obietnice, że absolutnie wszystko, co usłyszymy na płatnych serwisach audio, będzie wrzucane w najwyższej możliwej jakości i urwie nam niektóre części ciała, gdy tylko tego doświadczymy. Prawda okazała się nieco inna. O tym, że różnica jakościowa jest słyszalna i oczywista, żaden normalny audiofil nie dyskutuje (inaczej można by było dojść do wniosku, że kasety magnetofonowe były spoko i na cholerę było nam całe to późniejsze kombinowanie). Problem w tym, że na wszystkich portalach strumieniowych przeważają albumy dostępne maksymalnie w jakości płyty kompaktowej, a nierzadko użytkownicy są oszukiwani i wstawki hi-res mają z tą jakością tyle wspólnego, co nic. Wystarczy bowiem wstawić na streaming słabszy plik przekonwertowany do głębi 24 bitów i voilà! Nasze nagranie od razu otrzymuje plakietkę wysokiej rozdzielczości. To nic, że plik nadal ma tylko 44,1 kiloherca. Tak niestety dzieje się na każdym z tych serwisów i w coraz większej liczbie przypadków. Zdecydowanie najwięcej albumów w"prawdziwym hi-resie" mają albo najbardziej zasłużeni artyści, albo ich najbardziej popularne albumy lub całe ich dyskografie, jeśli na przykład jakiś czas temu postanowiono je zmasterować od nowa.
Tak oto dochodzimy do MQA. Format tak sporny jak nieustająca batalia miłośników analogu i lampowców z pasjonatami techniki cyfrowej i tranzystorów. Jak pisałem wyżej, aby w pełni odczytywać informacje "spakowane" w paczce MQA, należy kupić urządzenie, które potrafi format ten odkodować. W momencie premiery bardzo wielu konsumentów uznało to za typowy skok na kasę i postanowiło zbojkotować pomysł wprowadzenia nowego formatu, zwyczajnie go olewając. Inni zaczęli badać sprawę i próbować dowieść, że format, który miał być nie tylko bezstratny, ale i oficjalnie zatwierdzony przez inżynierów dźwięku, wytwórnię czy nawet samych artystów, jest w istocie oszustwem. Ostatecznie wiele z tych eksperymentów i prób zostało obalonych, jednak nadal wiele osób wierzy w to, że MQA to ściema. Dlaczego? Po pierwsze, za ocenianie formatu często biorą się osoby, które nie posiadają urządzenia go dekodującego, przez co nawet nie są w stanie ocenić, jak takie pliki brzmią po pełnym (czy nawet częściowym) "rozłożeniu" i nierzadko badają parametry takiego spakowanego pliku, a takowy zawsze wydaje się mieć znacznie gorszą specyfikację niż w pełni odkodowany. Po drugie, urządzenia odkodowujące pokazują dane plików MQA przed rozpakowaniem, czyli jako mające 16 bitów głębi przy częstotliwości próbkowania 44,1 kHz, a dopiero gdzieś głębiej w opcjach dokopujemy się do tego, jaka jest prawdziwa jakość takiego pliku i niestety jest ona wyrażona w zupełnie innej jednostce przepływności podanej w kilobitach na sekundę, przez co bardzo trudno o ocenę jakości, patrząc po samych parametrach. Sam złapałem się na tym, że przez to, jak mój streamer wyświetla wartości plików MQA, sądziłem, że wszystkie są nadal spakowane, a to po prostu ich kolejny niuans techniczny i moje niedopatrzenie. Ostatnim powodem nagonki na MQA jest z pewnością fakt, iż istnieją tak naprawdę dwa typy takich plików - oznaczone na zielono, czyli takie, które zostały nagrane do formatu MQA, ale nie były zweryfikowane przez osoby bezpośrednio związane z nagraniem oraz oznaczone na niebiesko, czyli rzeczywiście pochodzące prosto z taśmy matki lub z innej studyjnej kopii. Z jednej strony pozwala to na wypuszczenie w tym formacie znacznie większej ilości muzyki i umożliwia muzykom, których nie stać na pełną licencję i weryfikację "niebieskiego MQA", wykupienie tańszej opcji, z drugiej może budzić wątpliwości, czy "zielone MQA" w ogóle zostało tak nagrane, czy jedynie przekonwertowane z innego pliku, co mogłoby wyjaśniać przeważającą liczbę właśnie tych "zielonych" plików. Jest to kwestia tak naprawdę bardzo dyskusyjna i rajcująca chyba jedynie absolutnych purystów. Ja słucham masy plików MQA, i zielonych, i niebieskich, i oba te formaty brzmią dla mnie znakomicie po "rozłożeniu" odpowiednim sprzętem, a taki oczywiście mam. Warto czasem bardziej wierzyć swoim uszom, a nie cyferkom.
Wracając jednak do problemów plików wysokiej rozdzielczości, należy do tej listy dodać częstą sytuację gorszej jakości oryginalnego nagrania. Jeśli zostało ono zrealizowane w sposób - powiedzmy delikatnie - nieidealny, to nawet konwersja do DSD512 nic nam nie da. Z pustego przecież i Salomon nie naleje. Wydaje mi się, że opinie w stylu "ja i tak nie słyszę różnicy, jakość płyty kompaktowej mi wystarcza", albo "i tak większość urządzeń nie odtwarza hi-resu, to po co to wszystko?" pochodzą od osób, które są bardziej zmęczone użeraniem się z kompatybilnością urządzeń, formatami plików i subskrypcjami serwisów, a nie tych, które naprawdę wsłuchały się w materiał muzyczny w formacie prawdziwie bezstratnym. Oczywiście istnieją pewne przesłanki ku temu, aby w takie twierdzenie uwierzyć. Przede wszystkim dobrze nagrane źródło cyfrowe w normalnej jakości CD puszczone na wysokiej klasy sprzęcie audio zawsze zabrzmi sto razy lepiej niż słuchane z taniego głośnika Bluetooth czy kuchennego radia. W takiej sytuacji rzeczywiście trudno polemizować, aby absolutnie konieczne było wykupowanie streamingu hi-res, skoro nawet takie nagrania brzmią na lepszym sprzęcie dobrze. Drugą sprawą jest to, że czasami naprawdę ciężko odróżnić pliki o położonych bardzo blisko siebie częstotliwościach próbkowania. I tak, jak różnica pomiędzy 44,1 a 96 kHz jest od razu przeze mnie wychwytywana, tak różnica pomiędzy 96 a 192 kHz już się rozmywa. Może niektórzy wyłapują takie subtelne rozbieżności, bo mają zdecydowanie lepszy sprzęt lub uszy jak nietoperze, ja jednak mając dobry słuch (inaczej bym tu nie pracował) zdecydowanie prędzej usłyszę różnicę w głębi bitów (pomiędzy 16 a 24) i kiedy rzeczywiście skok w próbkowaniu jest znaczący. Nie dziwi mnie więc, że przy natłoku albumów wrzuconych w jakości CD, dobrym sprzęcie, korzystaniu z Bluetootha (który i tak wszystko kompresuje) i czasami dość ciężkim do wychwycenia różnicom, odbiorcy skłaniają się ku prostszej opcji - nie zastanawianiu się nad hi-resem całkowicie.
Streaming a kwestie moralne
Wspomniałem wyżej o formacie MQA i związanych z nim rosnących kosztach dla artystów. Powinienem jednak wyklarować, że chyba każdy bezstratny format (niezależnie od tego, czy to MQA, FLAC czy ALAC) to koszty dla zespołu albo wytwórni. Dlatego warto pochylić się również nad problemami ekonomiczno-socjologicznymi, a zaczniemy od zarobków. Artyści na streamingu zarabiają grosze. Trzeba to powiedzieć i to bardzo głośno. Wcale nie jest tak, że w dobie nowoczesnych rozwiązań przesyłanie muzyki przez Internet stało się intratne. I nie pomaga brak drukowania okładek i tłoczenia fizycznych nośników. Streaming jest nadal bardzo nieopłacalny dla muzyków, a jednak nie mają oni wyboru, bo jeśli nie ma ich w Internecie (chociażby na portalach dla niszowych zespołów niezależnych jak BandCamp czy SoundCloud), to trochę tak, jakby nie istnieli w ogóle. Sam kiedyś byłem członkiem, a nawet założycielem kilku kapel i przez jakiś czas dystrybuowałem swoje własne utwory na wszystkie liczące się serwisy strumieniowe. Pomógł mi wtedy portal DistroKid, który za stosunkowo niewielką, roczną opłatą zajmuje się dystrybucją, otagowaniem, zarobkami z tantiem i odprowadzaniem podatków w imieniu artysty. Usługa jest świetna jeśli nie posiadamy własnego dystrybutora lub wytwórni i oprócz tej jednej opłaty do muzyków trafia 100% ich zarobków, co po odliczeniu podatków nadal jest liczone w bardzo niskich kwotach. Oczywiście mój przykład nie jest idealny, ponieważ nie mogę się mierzyć z kimś takim jak - dajmy na to - Jack White, a więc nie mogę się wypowiedzieć o zarobkach kogoś, kto ma tysiące, jeśli nie miliony odsłuchań każdego dnia. Mogę jednak od razu powiedzieć, że kwota, którą zarobiłem po całym roku dystrybuowania moich utworów i albumów na dziesięciu różnych portalach audio, mając około 3000 odtworzeń z całego świata, nie przekroczyła 40 zł.
Więcej odtworzeń to więcej pieniędzy, dlatego legendy świata muzycznego zarabiają znacznie lepiej, ale mniejsi wykonawcy mają naprawdę ciężko. Prędzej zarobią cokolwiek na takim BandCampie, gdzie można kupić nie tylko dostęp do cyfrowych wersji albumów, ale również nierzadko ich fizyczne odpowiedniki, a także całą masę fantów, takich jak koszulki czy przypinki. Jednak jak się okazuje, nawet znani muzycy mają problemy z serwisami strumieniującymi, ponieważ ich zdaniem psują one rynek. Swego czasu Taylor Swift wycofała wszystkie swoje albumy z oferty Apple Music, aby zmaksymalizować ich sprzedaż na fizycznych nośnikach, z której tantiemy i zyski są znacznie wyższe. Jak więc dokładnie wyglądają uśrednione zarobki największych artystów? Według obliczeń redaktorów portalu "Strefa Biznesu" i danych dostarczonych przez serwisy streamingowe, można łatwo wyliczyć, że jeśli słuchamy danego wykonawcy średnio 25 godzin miesięcznie przez rok, to Spotify zapłaci takiemu muzykowi około 62 zł, Apple Music 155 zł, Deezer 22 zł, Amazon jakieś 78 zł, a TIDAL około 250 zł. Jak widać, dysproporcje są znaczne.
"No, czyli artysta dostanie ode mnie i wielu innych słuchaczy jakieś 560 zł od łebka." - pomyślicie. Tak, ale to jedynie pod warunkiem, że będziemy go słuchać na każdym z wymienionych serwisów przez cały rok, po 25 godzin miesięcznie. Jest to oczywiście niemożliwe, bo chyba byśmy zwariowali, gdybyśmy słuchali tylko jednego muzyka czy zespołu przez cały rok na okrągło, a do tego musielibyśmy posiadać aktywne konta na wszystkich tych serwisach i żonglować nimi chyba przez sen. A patrząc na tę kwotę w kontekście wyprodukowania płyty, zabukowania studia, opłacenia inżynierów, producentów, realizatorów, reklamy w prasie, Internecie, rozgłośniach radiowych, social mediach, telewizji, kosztów związanych z dojazdami na wywiady i organizacją koncertów, to jest ona wręcz śmieszna. Lista wydatków oczywiście jest znacznie, znacznie dłuższa, ale sami widzicie, że tylko wymienione aspekty wygenerowały koszta mocno przekraczające zarobki. Więc nawet, gdyby wydany album okazałby się niesamowitym hitem sprzedaży, to ile przyniosą artystom tantiemy ze streamingu? Być może z tego wynika rosnąca popularność muzyki granej na żywo. Koncerty podobno dawno już nie cieszyły się taką popularnością, a bilety na najbardziej oczekiwane występy wyprzedają się dosłownie w ciągu paru minut. Dla największych gwiazd to świetna wiadomość. Dla niszowych artystów już niekoniecznie.
Sztuczna inteligencja - koniec muzyki, jaką znamy?
Ostatnim, ale absolutnie nie mniej poważnym problemem, który chciałbym poruszyć w tym tekście, jest kwestia muzyki tworzonej przez sztuczną inteligencję. Zanim zaczniecie przewracać oczami i myśleć "o nie, kolejny tekst o AI, ile można?", przeczytajcie, ponieważ w tym przypadku ryzyko jest jak najbardziej prawdziwe. Spotify od lat stara się zostać "muzycznym Netflixem", czyli platformą, która będzie w dużej mierze niezależna od wielkiej trójki wytwórni płytowych (Sony, Warner i Universal) i będzie mogła zaproponować użytkownikom produkcje własne - dokładnie tak, jak robi to Netflix. To wszystko mogłoby pozwolić serwisowi na zgarnianie 100% przychodów z takich nagrań, zamiast oddawać 70% wytwórniom za licencje do płyt znanych wykonawców. Nie chodzi jednak o to, aby wynajmować studio i zatrudniać muzyków i inżynierów, ponieważ to oznaczałoby dodatkowe koszty, które Spotify zresztą już kiedyś poniosło. Próbując zarobić na swojej działalności, organizowano kiedyś tak zwane"Spotify Sessions", czyli sesje nagraniowe znanych muzyków, zrealizowane na wyłączność szwedzkiego serwisu. Ostatnimi czasyjego właściciele stali się znacznie, ale to znacznie sprytniejsi. W Internecie roi się od firm, które niczym muzyczni copywriterzy lub nawet ghostwriterzy tworzą muzykę pod szeregiem fałszywych pseudonimów, udając różnorakich, nieistniejących wykonawców. Spotify obecnie płaci takim firmom (jedna z nich nazywa się Firefly Entertainment), aby zapełniały playlisty docierające każdego dnia do milionów odbiorców, takimi właśnie utworami od nieistniejących artystów. I tu wracamy do kwestii sztucznej inteligencji, ponieważ wiele z tych list jest obecnie zapełnianych również przez utwory "napisane i nagrane" przez AI właśnie, zwłaszcza jeśli są to playlisty ambientowe, trance'owe czy trip-hopowe. W ten sposób Spotify nie musi płacić już nawet artystom, a zgarnia cały zysk z odsłuchów. Obecnie Spotify wprowadza również specjalny algorytm, który bada i rozpoznaje nasze upodobania, serwując nam playlisty zapełnione właśnie taką "sztuczną muzyką". Ostatnio serwis wprowadził również funkcję wirtualnego DJ-a, w której pomiędzy utworami odzywa się dyskdżokej, którego głosu użyczył co prawda człowiek, jednak którego wypowiedzi generowane są "w locie" przez algorytm AI. Pomyślmy o tym - jeśli taka praktyka zacznie rozpościerać się na pozostałe streamy, to już niedługo prawdziwi muzycy, którzy w pocie czoła nagrywają to, co im w duszy gra w studio, zaczną przegrywać ze sztuczną inteligencją, która w ciągu kilku minut może wygenerować nam setki, jeśli nie tysiące utworów albo podłożyć głos zmarłego dawno artysty do piosenki, którą wrzucono wczoraj. Baliście się, że Terminator zaatakuje was karabinem? Możliwe, ale na razie tworzy muzykę, której prawdopodobnie słuchaliście nie raz. Może nawet daliście jej serduszko dodaliście do swojej playlisty utwór artysty, który nigdy nie istniał, a jego nazwisko, okładki albumów i "życiorys" zostały wygenerowane podobnie jak sama muzyka na podstawie parametrów, którymi kieruje się sztuczna inteligencja?
Podsumowanie
Chociaż niniejszy (anty)poradnik zdaje się wskazywać inaczej, naprawdę kibicuję serwisom strumieniowym. Szczerze chcę, aby były coraz lepsze, wygodniejsze, bardziej kompletne i oferujące wyższą jakość brzmienia, ponieważ kiedy już działają tak, jak powinny, jest to świetne rozwiązanie nie tylko dla typowych biurkowych komputerowców, ale i miłośników pełnowymiarowego sprzętu grającego. Póki co, są na bardzo dobrej drodze, ale jeszcze sporo przed nimi. Wiem, że serwisy te są w dużej mierze kierowane do ogółu, którego nie obchodzą ani pliki hi-res, ani wymienione przeze mnie problemy. Zwyczajnie ich nie uświadczą. Słuchając muzyki z telefonu przez bezprzewodowe słuchawki komercyjne niskiej klasy, nie napotkamy problemów z jakością niektórych pozycji czy stabilnością połączenia. Przykładowo, jeśli konsumujemy wyłącznie muzykę popularną, aktualne hity, prawdopodobnie nie trafimy na usuwane, pomieszane, zablokowane czy zduplikowane albumy. Ja jednak niejednokrotnie muszę włączać YouTube'a, aby posłuchać jakiegoś mniej znanego zespołu, którego twórczości w zasobach serwisów strumieniowych nie znalazłem. To boli, ponieważ YouTube to chyba najgorsza opcja do słuchania niszowych zespołów. Wszakże zwykle jest to kiepsko zgrany plik w koszmarnej jakości, czasami nawet z jakiegoś bootlegu. Z utęsknieniem czekam na moment, w którym osoby takie jak ja będą mogły w pełni cieszyć się bogatą, dobrze zorganizowaną biblioteką utworów w najwyższej możliwej jakości. Oczywiście nawet jeśli to kiedyś w końcu nastąpi, to absolutnie nie sprawi, że porzucę słuchanie winyli i kompaktów i mam nadzieję, że świat również o nich wtedy nie zapomni. Na pewno jednak zmieni się mój sposób postrzegania zarówno samych serwisów strumieniowych, jak i urządzeń skonstruowanych z myślą o odtwarzaniu muzyki z sieci. Takie dopracowane serwisy audio już nie będą dla mnie tylko narzędziem do odkrywania muzyki, a staną się konkretnym, dojrzałym i poważnym źródłem w moim zestawie audio. Jak myślicie, ile jeszcze będę musiał czekać?
Artykuł powstał we współpracy z salonem Q21.
-
Garfield
Interesujące przemyślenia. Widzę jeden błąd w założeniu, mianowicie utożsamienie kilku podstawowych parametrów (częstotliwość próbkowania, rozdzielczość) z jakością. Jak czytałem w wywiadzie z pewnym inżynierem dźwięku (nazwiska nie pomnę), każdy serwis streamingowy ma własny zestaw wytycznych odnośnie masteringu. Zatem plik z tym samym utworem, przy nominalnie tych samych parametrach, może brzmieć różnie w różnych serwisach i inaczej niż płyta CD. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że z powodu wprowadzonych filtrów (kompresor, limiter, korekcja częstotliwościowa), plik hi-res zabrzmi gorzej niż płyta CD, mimo nominalnie lepszych parametrów. De facto słuchacz nie ma pewności, czy dany plik został zripowany z płyty CD, czy też przygotowany specjalnie przez wytwórnię dla danego serwisu.
5 Lubię -
a.s.
Przypominam że CD to format zabytkowy, w studiu od dawna się nagrywa w PCM 24 bit i 96 czy 192 kHz i więcej. Liniowe PCM 24/192 czy nawet 16/44,1 będzie lepsze od jakiegokolwiek streamingu w tych samych liczbowych parametrach.
2 Lubię -
Aviator.787
Gratuluję wyśmienitego tekstu! Trzy przemyślenia z mojej strony: 1. Od kilku miesięcy słuchanie muzyki z TIDAL-a traktuję bardziej jako konkurencję dla słuchania radia niż odtwarzania muzyki z CD czy winyli. Serwisy streamingowe oferują wstępne przesłuchanie albumu przed podjęciem decyzji o jego zakupie na małym lub dużym krążku. 2. Zgadzam się, że nie ma co w chwili obecnej kupować drogiego streamera. Moim marzeniem to urządzenie 3 w 1: CD, streamer i DAC w jednym urządzeniu z bezpośrednim sterowaniem poprzez panel dotykowy. 3. Nowoczesne samochody potrafią rozpraszać, stąd ograniczenia funkcjonalności aplikacji streamingowych dostępnych poprzez tablet w samochodzie uważam za właściwe. Przed wyruszeniem w dłuższą trasę planuję playlistę w aplikacji, którą potem uruchamiam w aucie. Kwestia zmiany przyzwyczajeń.
4 Lubię -
a.s.
W TIDAL-u jest ostatnio dużo muzyki w hi-res oprócz MQA, niektóre albumy są w dwóch wersjach do wyboru, ale widać, że odchodzą od MQA na rzecz FLAC-ów hi-res. Do odtwarzania tego wszystkiego świetny jest USB Audio Player Pro na Androida, który u mnie dla wyjścia SPDIF pokazuje format, rozdzielczość bitową i częstotliwość muzyki MQA do 24/96, a FLAC do 24/192. Jest świetnie zorganizowany, nie wiem po co komu Roon, jeśli używa się tylko TIDAL-a i ripów wav CD czy HDtrack. Działa też na Raspberry Pi 4 z Androidem i izolowanym galwanicznie wyjściem SPDIF, łączność port Ethernet, obsługa 9-calowym monitorem dotykowym i air mouse, działa świetnie, nigdy się nie zwiesiło. Mam też możliwość przesyłania z telefonu TIDAL-a przez mconnect do USB Audio Player Pro przez UPnP, ale raczej nie korzystam z tego. Oprócz TIDAL-a w USB Audio Player Pro używam też aplikacji Amazon Music Unlimited, bo jest najtańsza, a można tam znaleźć niektóre dobrze brzmiące hi-resy.
1 Lubię -
a.s.
W TTIDAL-u i Amazonie, pewnie w innych też, jest domyślnie zaznaczona opcja normalizacji poziomu i wynalazek Atmos. Odznaczam te opcje, słyszę różnicę w jakości dźwięku. Funkcje normalizacji wprowadzono, aby walczyć z wyścigiem głośności. Założenie słuszne, ale pogarsza jakość niektórych utworów. Z Raspberry Pi wychodzę wyjściem SPDIF do kolumn aktywnych na Hypex Fusion Amp.
0 Lubię -
Wawrzyniec
Dzień dobry. Które streamery maja natywne odtwarzanie Apple Music (nie po AirPlay)? Mam tez pytanie skierowane do Pana Redaktora - którego streamera jest Pan właścicielem? Pozdrawiam!
0 Lubię -
Wawrzyniec Pruski
Używam streamera NAD C658 z funkcją TIDAL Connect i nie mam absolutnie żadnych problemów z działaniem poprzez Wi-Fi. Wszystko działa perfekcyjnie a utwory nawet w jakości 16/44,1 brzmią dobrze. Przeciążone serwery TIDAL-a? A co ma wspólnego działanie serwerów ze sposobem podłączenia do Internetu (Wi-Fi czy LAN)? TIDAL HiFi Plus jest według mnie jedyną sensowną opcją, jeśli ktoś chce wygodnie streamować muzykę w dobrej jakości.
4 Lubię
Komentarze (7)