Serblin & Son Frankie Preamplifier + Frankie Monoblock
- Kategoria: Wzmacniacze i amplitunery
- Tomasz Karasiński
Rosnące zainteresowanie audiofilów wzmacniaczami dzielonymi jest jednym z najbardziej zaskakujących trendów, jakie ostatnio obserwujemy. Wydawało się przecież, że rynek zmierza w przeciwnym kierunku, a niebawem w sklepach dostępne będą niemal wyłącznie systemy all-in-one, a za kilka lat melomani - nawet ci wymagający - zaczną przestawiać się na kolumny aktywne. Testowałem już bezprzewodowe zestawy głośnikowe z wysokiej półki i muszę przyznać, że ma to sens, ale dźwięk nie jest taki, jak z porządnego systemu zbudowanego z oddzielnych komponentów. Trudno wyobrazić sobie kolumny aktywne wyposażone w 100-watowe lampowe końcówki mocy. Tam mimo wszystko do gry musi wejść miniaturyzacja, niemal na pewno wewnątrz pojawią się wzmacniacze pracujące w klasie D, a tego złotousi nie lubią i mają ku temu powody. Jeśli mam być szczery, mógłbym korzystać z takich kolumn w miejscu, w którym nie prowadzę krytycznych odsłuchów. Gdybym miał jakiś mały domek letniskowy w Bieszczadach i mógł spędzać w nim weekendy i święta, to tak, ale prywatnie nie zamieniłbym swojego systemu na takie cudo, przynajmniej na razie. Wydawało mi się, że jestem przedstawicielem ginącego gatunku, członkiem klubu, który z roku na rok wyraźnie się kurczy, ale najwyraźniej byłem w błędzie. W przeciwnym wypadku takie cudo jak wzmacniacz dzielony byłoby już albo poza zasięgiem większości klientów, albo eksponatem, którego trzeba szukać na portalach aukcyjnych, będąc przygotowanym na jego drobiazgową renowację. Tymczasem raz po raz na rynku pojawiają się nowe przedwzmacniacze i końcówki mocy - Hegel, Audiolab, Michi, a teraz także Serblin & Son. Po przetestowaniu tańszego wzmacniacza zintegrowanego Performer i droższego modelu Frankie Plus przyszła pora zmierzyć się z flagowym zestawem Fabio Serblina. Czekałem na to ponad pół roku.
O historii włoskiej manufaktury pisałem już we wspomnianych wyżej testach, więc nie będę się powtarzał. Ciekawostką jest natomiast to, że już po pierwszej opublikowanej na łamach naszego magazynu recenzji (Frankie Plus) coś się w tym temacie ruszyło. Pojawiły się komentarze, pytania, maile, a sprzęt tej marki jest już dostępny w wielu niezależnych salonach hi-fi, z których kilka uznaję za wybitnie audiofilskie. Nie chciałbym nikogo faworyzować ani klepać po plecach, ale wśród dziesiątek sklepów z audiofilskim sprzętem jest garstka takich, które prowadzone są przez wybitnych pasjonatów - ludzi, którzy nie boją się eksperymentować, a podstawą decyzji, czy postawić jakieś klocki na półce, czy nie, zawsze jest u nich odsłuch. Dziwnym trafem to właśnie w takich salonach widziałem już wzmacniacze Serblin & Son. Jak będzie dalej, zobaczymy, ale zazwyczaj firmy debiutujące na polskim rynku potrzebują około dwa lata na rozruch, realne zainteresowanie klientów każdym nowym "wynalazkiem" pojawia się dopiero po kilku, a nawet kilkunastu testach, dwóch wystawach i innych działaniach promocyjnych, a tutaj temat wystartował praktycznie od razu. Mało tego - nie czekając na opinie innych, niektórzy melomani zainteresowani czymś lepszym niż integra Frankie umówili się na odsłuch i kupili dzielony zestaw, będący bohaterem niniejszego testu. Powiecie, że ludziom odbija, bo mają za dużo pieniędzy? Niewykluczone, ale wydaje mi się, że pewien stary jak świat mechanizm zawsze działa podobnie. Najpierw analizujemy różne czynniki, szukamy sprzętu ładnego, kompaktowego, uniwersalnego i mieszczącego się w naszym budżecie, ale potem mija dzień, tydzień, miesiąc i już rozumiemy, że najważniejszy jest dźwięk. Przez 90% czasu nie oglądamy swojego wzmacniacza z bliska, nie przełączamy kabli, nie grzebiemy w ustawieniach, tylko słuchamy. Brzmienie jest tym, czym te pełne elektroniki pudła się z nami komunikują. To dźwięk jest towarem, który codziennie konsumujemy. A jak ma być dobry, to - przedstawiciele gatunku homo audiofilicus doszli do tego wiele lat temu - poszczególne elementy systemu muszą być wyspecjalizowane, oddzielone od siebie, zajmować się tylko swoją działką. Przyjrzyjmy się zatem flagowej dzielonce stworzonej przez skromną, rodzinną firmę, która prawdopodobnie nie spodziewała się, że odniesie taki sukces na polskim rynku.
Wygląd i funkcjonalność
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że Włosi potrafią tworzyć przedmioty piękne, a przynajmniej nietuzinkowe. Dotyczy to niemal wszystkiego, od architektury przez ubrania, biżuterię i galanterię aż po zestawy głośnikowe i wzmacniacze. Audio Analogue, Audel, Aqua, Norma Audio, Opera Loudspeakers, Pathos, Riviera, Sonus Faber, Solidsteel, Synthesis, Unison Research - przykłady można wymieniać w nieskończoność. Wbrew pozorom nie chodzi tylko o to, jak dany przedmiot zostanie zaprojektowany, jaki kształt nadadzą mu maszyny lub rzemieślnicy, ale też jakie materiały zostaną użyte jako ich budulec. W tej kwestii włoscy producenci sprzętu hi-fi nigdy nie idą na łatwiznę. Nawet jeśli nie mówimy o urządzeniach za dziesiątki tysięcy złotych, nie decydują się na półśrodki, tanie zamienniki i części zalatujące budżetówką. Opisywany zestaw jest tego doskonałym przykładem. Drewno, metal, pięknie wykończone detale, ociekające złotem gniazda - mucha nie siada. Brakuje chyba tylko skóry, ale jeśli dojdziecie do wniosku, że dołączony do zestawu, aluminiowy pilot zdalnego sterowania jest zbyt chłodny w dotyku, nie jest wykluczone, że Fabio Serblin opracuje dla niego specjalne etui wykonane po mistrzowsku i pachnące niczym luksusowa torebka.
Obudowa każdego z trzech testowanych klocków ma strukturę kanapkową. Wnętrze z frezowanego orzecha włoskiego zostało zamknięte między aluminiowymi płytami o grubości 6 mm. Mimo że jest typowym prostopadłościanem, wszędzie widać zaokrąglenia, a nawet drobne frezy. Pod podłużnymi otworami wentylacyjnymi wyciętymi w pokrywie widać chromowaną płytkę, która zapobiega przedostawaniu się do środka brudu lub nawet drobnych przedmiotów. Można było dać tutaj zwykłą, czarną siateczkę, ale nie - to by było brzydkie, a takich rzeczy włoskiemu producentowi robić nie przystoi. Szczerze mówiąc, podobnie jak w przypadku wzmacniacza zintegrowanego z tej serii, po otwarciu pokrywy sprzęt prezentuje się tak samo dobrze, a może nawet lepiej niż z zewnątrz. Wzorowy porządek, perfekcyjna jakość montażu, wysoka jakość użytych podzespołów i brak niedoróbek w stylu krzywo dociętych kątowników lub niedomalowanych metalowych płyt - czapki z głów. Zupełnie jakby producent spodziewał się, że co drugi właściciel testowanego kompletu postanowi zajrzeć do środka i dopiero wtedy opadnie mu szczęka. Wprawdzie mówimy o dość kompaktowych urządzeniach, więc nie jest to taki widok, jak po otwarciu końcówki mocy ważącej 80 kg, ale biorąc pod uwagę przedział cenowy, w którym się poruszamy, widok jest nieziemski. Nawet nóżki są niezwykle estetyczne, a przy tym praktyczne. Urządzenia marki Serblin & Son nie stoją na trzech ostrych kolcach ani innych wynalazkach utrudniających życie. Mają formę aluminiowych krążków podklejonych pianką, która jest na tyle elastyczna, że niweluje ewentualne nierówności, a przy tym zapobiega ślizganiu się sprzętu po stoliku. Jeżeli czyjaś wrażliwość na pasożytnicze wibracje będzie niezaspokojona, każda śruba jest przykręcona centralną śrubą, więc montaż akcesoriów z pogranicza audiovoodoo powinien być łatwy i przyjemny. Wisienką na torcie jest pilot zdalnego sterowania - taki sam, jak ten, który opisywałem przy okazji testu integry Frankie.
Z tyłu włoska dzielonka również prezentuje się wspaniale. W każdym z monobloków mamy tylko dwa wejścia - zbalansowane (XLR) i niezbalansowane (RCA), pojedyncze terminale głośnikowe, gniazdo zasilające i dwa przyciski, z których jeden służy do wyboru wejścia, a drugi pozwala nam wybrać, czy wzmacniacz ma być włączony cały czas, czy uruchamiać się po wykryciu sygnału na wejściu. Prosto i logicznie. Zastrzeżenia można mieć jedynie do terminali głośnikowych, które mają formę otworów akceptujących wyłącznie wtyki bananowe. Jak dowiedziałem się od dystrybutora, idea była taka, aby użytkownik mógł postawić taką wieżę blisko ściany, bez potrzebny zostawiania kilku centymetrów zapasu na gniazda i kolejnych kilku lub nawet kilkunastu na wtyki i sztywne kable. Rozumiem to, aczkolwiek opisywany komplet z tyłu także prezentuje się wspaniale, a gniazda RCA też delikatnie wystają i nie sądzę, aby zastąpienie tych "dziurek" normalnymi terminalami popsuło komuś koncepcję ustawienia sprzętu na dizajnerskiej komodzie. Drugim drobiazgiem są gniazda zasilające pozbawione pinu uziemiającego. Wiem, że nie we wszystkich krajach jest to uznawane za normę, ale u nas przyjęło się, że jednak uziemienie mieć wypada. Sugerowałbym wymianę tych gniazd na wersję tróbolcową, ponieważ u niektórych użytkowników może wystąpić problem z przydźwiękiem lub, jak kto woli, buczeniem. Wiem, że Fabio Serblin uważnie wsłuchuje się w opinie swoich klientów i dystrybutorów, czego efektem było chociażby dodanie tego pięknego pilota. Kolejnym ma być wprowadzenie stereofonicznej końcówki mocy (przepaść między integrą a przedwzmacniaczem i dwoma monoblokami jest dla niektórych zbyt duża). W porównaniu z takimi "zamówieniami" moja sugestia ma charakter wręcz kosmetyczny.
Prawdziwa jazda zaczyna się jednak w przedwzmacniaczu. Zacznijmy od tego, że jest on dostępny w trzech wersjach, różniących się kluczowym "dodatkiem" na tylnej ściance. Omiana podstawowa oprócz gniazda zasilającego, wyjść w dwóch standardach (RCA i XLR, po jednym dla każdego kanału) i małego przycisku aktywującego automatyczne przełączanie urządzenia w tryb czuwania otrzymała cztery wejścia analogowe - dwa zbalansowane i dwa niezbalansowane. Warto zauważyć, że gniazda RCA są piękne, masywne i szeroko rozstawione, więc podłączanie interkonektów to czysta przyjemność. W drugim wariancie pierwsze wejście analogowe zastąpiono wejściem phono, które wygląda tak, jakby ktoś wsadził do przedwzmacniacza gramofonowy preamp korekcyjny z prawdziwego zdarzenia. Nie dość, że owo wejście obsługuje zarówno wkładki MM, jak i MC, to jeszcze dla każdego kanału mamy dwa rzędy malutkich przełączników hebelkowych, dzięki którym dokładnie dostosujemy parametry wejścia do naszej wkładki. Nieco dalej znalazł się też zacisk uziemiający, ale - no właśnie - z czym jest on połączony, skoro gniazdo zasilające ma tylko dwa bolce? Mogę się tylko domyślać, że z obudową, co nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dlaczego muszę pozostawić to w sferze domysłów? Otóż dlatego, że do testu otrzymałem trzecią wersję przedwzmacniacza, w której zamiast phono stage'a dostajemy streamer. Co ciekawe, może on zastąpić pierwsze wejście RCA, ale jeżeli nie chcemy z niego korzystać, możemy wyłączyć całą tę sekcję, odzyskując normalne wejście analogowe (wyboru dokonujemy oczywiście za pomocą małego przycisku znajdującego się między gniazdami RCA tworzącymi wejście numer jeden.
Na początku myślałem, że taki wbudowany odtwarzacz sieciowy będzie tylko ciekawym gadżetem, ale pamiętając to, co w tej materii miał do zaoferowania zintegrowany Frankie, przyjrzałem się sprawie dokładniej. Powiedzmy sobie wprost - to nie jest ósmy cud świata ani ekwiwalent hi-endowego źródła. Ów streamer to połączenie kilku gotowych modułów, ale jego możliwości pozytywnie zaskakują. Do ustawień odtwarzacza sieciowego możemy dostać się za pomocą aplikacji AirLino, która jest całkiem przyjemna, lekka i bardzo responsywna. Spotify Connect, TIDAL Connect, Roon - wszystko działa. AirLino ma też całkiem rozbudowaną sekcję radia internetowego. Gdyby ktoś natomiast chciał posłuchać plików udostępnionych w lokalnej sieci, polecam wypróbować aplikację JPLAY. Robi wrażenie. Jeśli macie wątpliwości, czy warto się w to bawić, zawsze pozostają darmowe alternatywy, takie jak chociażby Audirvana. Tak czy inaczej streamer w testowanym przedwzmacniaczu nie jest tylko gadżetem, który nudzi się po pięciu minutach. Naturalnie tym, którzy chcieliby wykorzystać pełen potencjał opisywanej dzielonki, polecałbym zainwestować w źródło z wysokiej półki, ale jeżeli chcecie dać sobie czas na dokładne zapoznanie się z brzmieniem włoskiego kompletu albo należycie do grona miłośników winyli i płyt kompaktowych, a muzyki z sieci słuchacie sporadycznie, to ten wbudowany, niemal darmowy streamer naprawdę zdaje egzamin.
Zaraz, zaraz… Niemal darmowy? Ano tak, podobnie jak phono stage. Okazuje się bowiem, że podstawowa, zupełnie goła wersja przedwzmacniacza kosztuje 15 700 zł, a za wariant ze streamerem lub wejściem gramofonowym zapłacimy 16 800 zł. Tysiąc sto złotych za naprawdę przyzwoite źródło? Spróbujcie w tej cenie znaleźć dobry odtwarzacz strumieniowy albo phono stage współpracujący z wkładkami MM i MC, a do tego oferujący możliwość regulacji parametrów wejściowych. Jeśli już uda się coś namierzyć, będzie to raczej zabawka niż poważny sprzęt. Gdyby istniała taka opcja, od razu wziąłbym oba te dodatki. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że mówimy o małej, rodzinnej manufakturze. Zgaduję, że gdybyśmy chcieli dodzwonić się do głównego konstruktora, zaopatrzeniowca, menedżera biura, handlowca, specjalisty do spraw marketingu czy księgowego w firmie Serblin & Son, telefon odbierze ten sam człowiek - Fabio Serblin. A mimo to gość stworzył całą gamę pięknych, dopracowanych klocków i wyposażył je w takie cuda jak działający, w pełni funkcjonalny streamer, który może nie rzuca Auralica i Lumina na kolana, ale robi to, co do niego należy. Małym minusem w porównaniu do integry jest brak jakichkolwiek innych wejść cyfrowych. Trochę szkoda, bo skoro na pokładzie mamy odtwarzacz sieciowy, to siłą rzeczy gdzieś obok musi też znajdować się przetwornik cyfrowo-analogowy. Nie żebym był wielkim fanem przerzucania wszystkich obowiązków na jedno urządzenie, ale dla niektórych klientów choćby jedno gniazdo optyczne lub HDMI byłoby co najmniej tak fajnym bonusem jak możliwość słuchania muzyki bezpośrednio z aplikacji Spotify czy TIDAL-a.
Tysiąc sto złotych za naprawdę przyzwoite źródło? Spróbujcie w tej cenie znaleźć dobry odtwarzacz strumieniowy albo phono stage współpracujący z wkładkami MM i MC, a do tego oferujący możliwość regulacji parametrów wejściowych. Jeśli już uda się coś namierzyć, będzie to raczej zabawka niż poważny sprzęt. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że mówimy o małej, rodzinnej manufakturze.Na koniec zostawiłem sobie chyba najbardziej oryginalny (może poza wzornictwem) element tego smakowitego, włoskiego dania - sterowanie. Jest ono niemal identyczne jak w integrze, ale zamiast odsyłać wszystkich do tamtego testu, po krótce przypomnę, jak to wygląda. Preamp wyposażono dwa chromowane pokrętła. Monobloki mają w tym miejscu płaskie, chromowane dyski zlicowane z płaszczyzną frontu. Co ciekawe, są to panele dotykowe, które służą do wybudzania wzmacniaczy z trybu czuwania. Aby zrobić to samo z przedwzmacniaczem, należy obrócić lewą gałkę w prawo. Rozpoczęcie procedury startu zostanie zasygnalizowane miganiem czterech diod LED zlokalizowanych między pokrętami. W przeciwieństwie do wzmacniacza zintegrowanego, który budził się do życia dość szybko, tutaj musimy poczekać, aż umieszczone wewnątrz lampy choć trochę się rozgrzeją. Najlepsze jest jednak to, że żadne z dwóch pokręteł nie zostało opisane ani oznaczone w jakikolwiek sposób. Oba obracają się dookoła i nie posiadają punktu orientacyjnego w stylu nacięcia, kropki lub diody. O ile ze źródłami temat jest do ogarnięcia (trzeba się po prostu nauczyć, co oznacza konkretna konfiguracja diod), o tyle ustalenie aktualnego poziomu głośności za pomocą zmysłu innego niż słuch jest niemożliwe. Całe szczęście, że początkowy poziom wysterowania ustalono na około 20%, więc nie powinno dojść do sytuacji, w której świeżo włączony system zaczyna naparzać z pełną mocą, jednak gdybyśmy chcieli posłuchać muzyki ciszej i zaczniemy kręcić gałką w lewo, nastąpi moment, w którym przedwzmacniacz przejdzie w tryb czuwania. I nie ma sposobu, aby dowiedzieć się, kiedy się to stanie.
Dziwne? Niedorzeczne? A może konstruktor zrobił to celowo, żeby nic nie zepsuło jego koncepcji stylistycznej albo żeby jego sprzęt był wykorzystywany tylko do poważnych odsłuchów, a nie cichutkiego plumkania w tle? Nie wiem, ale jestem dla niego pełen podziwu. Nie mógł tego nie zauważyć. Co ciekawe, istnieje pewien sposób na obejście tego ograniczenia, a jest nim ustawienie niższego poziomu głośności z poziomu aplikacji. Wbudowany streamer jest w tej kwestii całkowicie niezależny, więc głośność odtwarzacza ustawiamy osobno, a poziom wysterowania przedwzmacniacza - osobno. Wciąż mówimy o tym samym urządzeniu, ale de facto sterujemy dwoma jego częściami, a jedna nie jest na sztywno powiązana z drugą. Jak można było się domyślić, nie jestem pierwszą osobą, która zwróciła na to uwagę. Doszły mnie słuchy, że Fabio Serblin pracuje już nad jakimś systemem, który umożliwi kontrolę poziomu głośności bez burzenia minimalistycznego projektu przedniej ścianki. Moim zdaniem najprostszym pomysłem byłoby wykorzystanie LED-ów. Domyślnie mogłyby one świecić się na biało i wskazywać położenie potencjometru. W tym celu trzeba by było pokombinować z ich jasnością. Przy niskim wysterowaniu lekko jarzyłaby się tylko dolna, a przy maksymalnym wszystkie cztery świeciłyby z pełną mocą. Przed przejściem w tryb czuwania dioda położona najniżej mogłaby zacząć migać, dając nam znać, że zbliżamy się do położenia granicznego. Obrót selektorem źródeł spowodowałby chwilową zmianę koloru LED-ów na czerwony i tu sytuacja byłaby jeszcze prostsza, bo mamy cztery wejścia i cztery diody. Po kilku sekundach od zmiany wejścia diody znów przełączałyby się w tryb "potencjometru". Fabio, zrób to, proszę. Obiecuję nie rościć sobie praw do tego pomysłu, a jak wiadomo, gratis to uczciwa cena.
Brzmienie
Jeżeli uważnie śledzicie nasze testy, na pewno wiecie, za co chwaliłem brzmienie wzmacniacza zintegrowanego Frankie Plus ze stajni Serblin & Son. Wybaczcie, że po raz kolejny wracam do tamtej recenzji, ale kiedy opisywana dzielonka zaczęła grać, szybko zrozumiałem, że mamy tu do czynienia z rozwinięciem koncepcji, którą zaprezentowała integra. Urządzenia te łączy coś więcej niż wzornictwo, wysoka jakość wykonania, nietypowa regulacja głośności czy osoba projektanta, z całym jego dziedzictwem i doświadczeniem, jakie zbierał latami. Powtarza się tu przede wszystkim filozofia kształtowania dźwięku i to nie może być przypadek. Frankie Plus to piecyk, który najprościej byłoby zaliczyć do grupy tak zwanych ciepłych tranzystorów. Gra przyjemnie, płynnie i muzykalnie, stawiając raczej na syntetyczne aniżeli analityczne podejście do odtwarzanego materiału, ale jednocześnie w takich obszarach jak dynamika, przejrzystość czy stereofonia utrzymuje na tyle wysoki poziom, aby w tej atmosferze komfortu niczego nam nie brakowało i abyśmy nie mogli narzekać na to, że coś istotnego nam umyka. Przyjazna natura integry, którą Fabio nazwał na cześć swojego stryja, Franco Serblina, nie oznacza, że musimy z czegoś rezygnować. Plan został zrealizowany z wyczuciem i kunsztem, więc delikatne ukierunkowanie brzmienia w stronę lampowego ciepła nie wpływa na to, co kojarzy nam się ze wzmacniaczami tranzystorowymi i czego spodziewamy się, widząc, że urządzenie oddaje solidne 75 W na kanał przy 8 Ω. Nie ukrywam, że takie podejście do tematu jest bliskie mojemu sercu i choć doceniam zalety każdej innej strategii, która jest z grubsza zgodna z ideą high fidelity, to właśnie takie umiejętne łączenie ognia i wody uważam za optymalne, bezpieczne, zdające egzamin nie tylko podczas krótkiego porównania, ale również na dłuższą metę. Przepis na sukces jest prosty, jednak nie każdy potrafi na jego podstawie przyrządzić wyśmienite danie. Fabio Serblin udowodnił, że zna tajniki audiofilskiej kuchni, a Frankie Plus jest jednym z najlepszych "ciepłych tranzystorów", jakich dane mi było posłuchać. No, ale...
TEST: Serblin & Son Performer
Jeżeli zgadzamy się z tą filozofią i nie chcemy budować ani maszyny do bezlitosnego prześwietlania nagrań na wylot, ani systemu umożliwiającego patrzenie na świat muzyki przez różowe okulary, prędzej czy później dojdziemy do wniosku, że najlepszą strategią przy wyborze wzmacniacza jest połączenie zalet lamp i tranzystorów, czyli hybryda. Nie wiedzieć czemu, w krainie wzmacniaczy zintegrowanych nie jest to przesadnie popularny schemat. Poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Vincent, Unison Research czy Pathos, producenci audiofilskiej aparatury opowiadają się po jednej z dwóch stron tego starego jak świat konfliktu. Zupełnie jakby pomysł umieszczenia lampowego przedwzmacniacza i tranzystorowej końcówki mocy w jednej obudowie był piekielnie trudny w realizacji albo generował dodatkowe koszty, które sprawiają, że z ekonomicznego punktu widzenia jest to całkowicie nieopłacalne. Nawet Fezz Audio, polski specjalista od wzmacniaczy lampowych, penetrując inne kierunki rozwoju, wolał stworzyć całkowicie tranzystorowy model Torus niż hybrydę, która swym brzmieniem i wzornictwem nawiązywałaby do lampowych piecyków, które zyskały już sporą rozpoznawalność. Wspomniany już Frankie Plus także jest układem w stu procentach tranzystorowym. W tak pięknym wzmacniaczu aż się prosiło wstawić do środka dwie małe lampki, ale nie - Fabio Serblin z jakiegoś powodu zrezygnował z tego pomysłu. Na szczęście wdrożył ten plan w przedwzmacniaczu, a efekty słychać bardzo wyraźnie. I wcale nie chodzi o to, że wykonano kolejny krok w kierunku ocieplenia. Pamiętajmy, że w opisywanym komplecie lampowemu preampowi towarzyszą dwa tranzystorowe monobloki oferujące nie 75, ale 150 W na kanał. O ile więc rozkazy wydaje urządzenie o dość przyjaznym usposobieniu, o tyle ich wykonawcami są dwie elektrownie, z którymi chyba żadne normalne zestawy głośnikowe nie będą dyskutować.
W ogólnym rozrachunku ostateczna forma brzmienia, a w szczególności jego barwa, jest podobna jak w integrze Frankie Plus. Powtarza się też schemat, w którym sukces wynika z umiejętnego łączenia różnych, wydawałoby się sprzecznych atrybutów, takich jak muzykalność i przejrzystość czy delikatność i dynamika. Testowany komplet potrafi pochylić się nad każdym aspektem prezentacji i nawet nie tyle nadać mu właściwe znaczenie, co ustawić go na równi z całą resztą. Nie mamy tu do czynienia z sytuacją, w której sprzęt stawia na przykład na głęboki bas i namacalną średnicę, a całą resztę radośnie lekceważy. Nawet te atrybuty, które w pierwszej chwili uznajemy za wyjątkowe, wyróżniające się na tle konkurencji, tak naprawdę wcale nie są uprzywilejowane w tej mieszance smaków, którą funduje nam Serblin & Son. Kiedy zaczynamy zachwycać się naturalnymi, organicznymi, przekonującymi wokalami, za chwilę na scenę wjeżdża dynamika albo mieniąca się bogactwem detali góra pasma. Kiedy zaserwujemy systemowi filmową ścieżkę dźwiękową o monumentalnym, przytłaczającym brzmieniu i mruczymy pod nosem, że niskie tony ze 150-watowych monobloków to jednak rozum i godność człowieka, naszą uwagę mimowolnie odciąga stadionowa, ale precyzyjnie poukładana przestrzeń. I tak podczas odsłuchu opisywanego zestawu jest cały czas. Jedyną szansą na to, że przestanie on serwować nam kolejne atrakcje, jest sięgnięcie po wyjątkowo paskudnie zrealizowane nagranie. Alternatywnie można też zebrać się na odwagę i wyciągnąć wtyczkę lub otworzyć skrzynkę z bezpiecznikami i wyłączyć prąd w całym domu. Zabawne? Chyba nie do końca, bo podczas testu pierwszy odsłuch zakończył się o drugiej w nocy. Trzeba z tym cholerstwem uważać, bo wciąga i nie bierze jeńców.
Z lampami jest trochę jak z Angeliną Jolie. Może być agentką specjalną, czarownicą, mechanikiem samochodowym albo Larą Croft, może być mokra, brudna, spocona, mieć twarz umorusaną błotem i smarem, a i tak pozostaje nieprawdopodobnie piękną kobietą o zmysłowym spojrzeniu i oszałamiającym uśmiechu.To, że zestaw dzielony jest lepszy od integry, było oczywiście do przewidzenia i zdiagnozowałem to od razu, jednak wciąż pozostawało pytanie, dlaczego tak jest. Skoro ogólny charakter brzmienia jest podobny, podstawową różnicą może być na przykład poziom nasycenia dźwięku detalami, głębszy i lepiej kontrolowany bas albo sposób, w jaki sprzęt buduje scenę stereofoniczną, jednak w tym przypadku nie jest to takie proste. Fakt, w każdym z wymienionych obszarów zauważymy wyraźny postęp, ale kluczowe, decydujące o dużym postępie jakościowym różnice kryją się moim zdaniem gdzie indziej. Pierwszą jest fakt, że opisywany set nie jest "ciepłym tranzystorem", ale prawdziwą hybrydą, czyli połączeniem lampowego przedwzmacniacza i tranzystorowej końcówki mocy (tutaj dodatkowo rozdzielonej na dwa monobloki). Co to daje? Cóż, najprościej byłoby powiedzieć, że paleta barw, jaką potrafią wydobyć z siebie lampy, jest inna - bogatsza, bardziej naturalna i przekonująca. Wzmacniacz wykorzystujący szklane bańki niczego nie udaje. Jeżeli wprowadza do muzyki odrobinę przyjemnego ciepła, to nie dlatego, że ktoś go do tego zmusił, ale dlatego, że taka jest jego natura i inaczej nie potrafi. Z lampami jest trochę jak z Angeliną Jolie. Może być agentką specjalną, czarownicą, mechanikiem samochodowym albo Larą Croft, może być mokra, brudna, spocona, mieć twarz umorusaną błotem i smarem, a i tak pozostaje nieprawdopodobnie piękną kobietą o zmysłowym spojrzeniu i oszałamiającym uśmiechu. Wzmacniacz, w którym pracują lampy, podlega tym samym prawom. Może starać się grać neutralnie, rozdzielczo i rozrywkowo, można serwować mu gęstą elektronikę albo thrash metal miażdżący swoim ciężarem i to nawet wychodzi, brzmi całkiem przekonująco, ale koniec końców dźwięk - nawet gdy stara się być ostry, chamski i przerażający - wciąż pozostaje piękny. Jego piękno jest wrodzone, naturalne, uwarunkowane genetycznie. Wynika z barwy, homogeniczności, namacalności, mikrodynamiki i wszystkich innych aspektów przekładających się na poczucie bliskości.
Drugim aspektem decydującym o wyższości testowanego kompletu nad integrą ze stajni Serblin & Son i rzutującym na wiele innych obszarów jest swoboda dynamiczna. Co tu dużo mówić, jest to po prostu system grający w zupełnie innej lidze. Dwóch 150-watowych monobloków nie musimy prosić, aby nadały muzyce właściwy ciężar i wyczarowały przed nami prawdziwy spektakl. Wbrew temu, co może się wydawać osobom niewtajemniczonym, wysoka moc wzmacniacza nie oznacza wyłącznie możliwości wzniesienia się na poziom głośności zwany przez audiofilów koncertowym. Tu chodzi o coś więcej. Zapas energii oznacza, że bas zapuszcza się głębiej, penetrując wręcz subwooferowe rejony, a w dodatku robi to bez napinania muskułów, na pełnym luzie. Jeśli coś ma nagle łupnąć, łupnie, a jeśli później w mgnieniu oka ma zaniknąć, tak właśnie się stanie, a do naszych uszu dotrze co najwyżej pogłos z korytarza lub brzęczenie szklanek w kuchni. Co tu dużo mówić, ta włoska elektrownia jest naprawdę wydajna i choć słyszałem w życiu większe potwory, nie wiem, czy chciałbym mieć w domu takie ważące kilkadziesiąt kilogramów kloce z wielkimi skrzydłami po bokach albo wentylatorami wspomagającymi chłodzenie. Opisywane monobloki wyznaczają poziom, na którym spokojnie można się zatrzymać, otrzymując sprzęt, który z jednej strony z dużym zapasem napędzi większość dostępnych na rynku zestawów głośnikowych, a z drugiej nie zajmie znacznie więcej miejsca niż duża integra, taka jak Unison Research Unico 90 czy Pathos Logos MKII. Panowanie włoskich monobloków nad sytuacją jest słyszalne nawet przy niskich poziomach głośności, a gdy przekręcimy potencjometr w prawo, rozwiną skrzydła i zacznie się prawdziwa magia. Co więcej, w miarę słuchania satysfakcja z uzyskanego efektu stopniowo rośnie. To ciekawe, bowiem opisywana dzielonka gra w dość bezpieczny, przewidywalny sposób, a jednak obcowanie z dźwiękiem na tak wysokim poziomie w zupełności wystarcza, abyśmy po wysłuchaniu jednego utworu mieli jeszcze większą ochotę na kolejny, i kolejny, i kolejny... Jak już wspominałem, jeśli będziecie mieli okazję posłuchać tego zestawu, zachowajcie ostrożność. To podstępna bestia. Niby nic wielkiego, niby klasyczny włoski wzmacniacz, ścian nie przestawia, kolumn nie przewraca, ale potrafi wciągnąć w słuchanie do tego stopnia, że późnym wieczorem człowiek przypomina sobie, co miał zrobić pięć godzin temu.
Budowa i parametry
Serblin & Son Frankie Preamplifier to analogowy przedwzmacniacz liniowy, którego sercem są cztery lampy elektronowe. Producent z jakiegoś powodu preferuje symbol 6DJ8, ale jest to popularna podwójna trioda lepiej znana audiofilom jako ECC88, E88CC lub 6922. W tym przypadku na szklanych bańkach widnieje oznaczenie E88CC, a pochodzą one od słowackiej firmy JJ Electronic. Jak przeczytamy w firmowych materiałach informacyjnych, lampy te zostały skonfigurowane jako zbalansowany obwód SRPP z aktywnym kaskadowym odbiornikiem prądu wykorzystującym tranzystory MOSFET (być może z tego względu Fabio Serblin nazywa swój przedwzmacniacz hybrydowym, a nie lampowym). Układ pracuje bez sprzężenia zwrotnego i korzysta z czterech oddzielnych, regulowanych zasilaczy zbudowanych z wykorzystaniem elementów dyskretnych. Regulacją głośności zajmuje się drabinka rezystorowa przełączana za pomocą przekaźników, co zdaniem konstruktora gwarantuje znacznie wyższy poziom precyzji i jakości brzmienia niż typowe potencjometry analogowe lub cyfrowe. Frankie Preamplifier dostępny jest w trzech wersjach - standardowej, strumieniowej oraz wyposażonej w ulepszony przedwzmacniacz gramofonowy. Wersja z dopiskiem ".Net" zawiera ten sam moduł przesyłania strumieniowego, który zastosowano we wzmacniaczu zintegrowanym Frankie Plus. Na pokładzie mamy tu między innymi dwuzakresowe Wi-Fi, LAN, Bluetooth (AptX), AirPlay 2, UPnP/DLNA, OpenHome, obsługę Spotify Connect, TIDAL-a, Qobuza, radio internetowe i sterowanie za pomocą aplikacji na iOS lub Androida. Jeżeli natomiast zdecydujemy się na wersję dla miłośników płyt winylowych, otrzymamy wbudowany phono stage obsługujący wkładki MM i MC. Korzysta on z dyskretnego wejścia FET o bardzo niskim poziomie szumów, całkowicie pasywnego układu RIAA i zbalansowanego wyjścia. Przełączniki DIP na tylnym panelu oferują szeroki zakres regulacji pojemności i rezystancji dla interfejsu wkładki. Oczywiście cała płytka gramofonowa ma własne zasilanie.
Monofoniczny zbalansowany wzmacniacz mocy Frankie Monoblock wykorzystuje tę samą oryginalną topologię obwodów klasy A/B, co zintegrowany wzmacniacz Frankie. Jak informuje producent, dwa kanały stereo są używane jako dwie połówki monofonicznej konfiguracji zbalansowanej. Transformator zasilający został zaprojektowany tak, aby sprostać nowym warunkom, w jakich ma pracować wzmacniacz. Nie jest to więc po prostu brutalnie zmostkowany wzmacniacz zintegrowany Frankie, który generowałby zbyt duże wahania napięcia i ograniczony prąd, ale urządzenie, które zostało dostrojone na nowo pod względem proporcji napięcia i prądu w mocy wyjściowej. Chociaż Frankie jest wzmacniaczem zbalansowanym, z tyłu zainstalowano również niezbalansowane wejście RCA, aby umożliwić bardziej elastyczne korzystanie ze wzmacniacza. Zasilacz zbudowano w oparciu o średniej wielkości transformator toroidalny, który wspierają cztery kondensatory filtrujące. Zasadniczy układ wzmacniacza zmieścił się na jednej płytce zajmującej około jedną trzecią miejsca wewnątrz obudowy. Między przednią ścianką a główną płytką jest zatem sporo wolnego miejsca, ale dzięki takiej architekturze ścieżka sygnałowa w całości znajduje się blisko gniazd, więc jest to uzasadnione. Co ciekawe, urządzenie zostało wyposażone w zabezpieczenie przed zwarciem i pojawieniem się na wyjściu prądu stałego. Sterowaniem tymi układami zajmuje się osobny mikroprocesor. Gdyby coś się zdarzyło, stan usterki lub przesterowania jest wyświetlany za pomocą czterech diod LED umieszczonych na przedniej ściance. Aby zachować charakterystyczne dla wzmacniacza Frankie wzornictwo, z przodu pozostawiono dwa duże pokrętła, jednak zostały one spłaszczone i teraz służą jako panele dotykowe. Wystarczy lekko je musnąć, aby włączyć lub wyłączyć wzmacniacz. Frankie Monoblock wyposażony jest również w funkcję automatycznego włączania, reagującą na pojawienie się sygnału na wejściu. Obecny jest również czujnik podczerwieni, dzięki czemu monobloki można włączać i wyłączać za pomocą pilota.
Werdykt
Po raz trzeci jestem pod wielkim wrażeniem technicznego i audiofilskiego kunsztu Fabio Serblina. Umawiając się na wypożyczenie opisywanego kompletu do testu, zastanawiałem się, czy brzmieniowy postęp w stosunku do wzmacniacza zintegrowanego Frankie będzie na tyle istotny, aby uzasadnić dużą różnicę w cenie. Opisywana przeze mnie wersja Frankie Plus kosztuje przecież 13 000 zł, natomiast tutaj za sam przedwzmacniacz trzeba zapłacić 16 800 zł, a para monobloków podnosi stawkę o 18 900 zł. To niemal trzy razy tyle, a przecież Frankie Plus to naprawdę świetny, muzykalny i wszechstronny wzmacniacz. Dzięki modułowi strumieniowemu może obsługiwać kolumny samodzielnie - do momentu, gdy postanowimy zaopatrzyć się w poważniejsze źródło. Znane powiedzenie mówi jednak powiedzenie, lepsze jest wrogiem dobrego, a szybko potwierdziło się, że lampowy przedwzmacniacz połączony z dwoma mocnymi monoblokami wyprzedza integrę pod każdym względem. Tak naturalne, przekonujące, namacalne, barwne brzmienie wsparte taką rozdzielczością, swobodą dynamiczną, głębokim basem i sceną stereofoniczną zbudowaną z koncertowym rozmachem nie zdziwiłoby mnie, gdybyśmy mówili o systemie zajmującym dwa wysokie stoliki, z monoblokami wielkości małej lodówki. Tymczasem Fabio Serblin wyczarował coś takiego z trzech standardowej wielkości pudełek, które mogą wtopić się w otoczenie albo - to bardziej prawdopodobne - stanowić ozdobę salonu. Polecam ten zestaw nie tylko audiofilom, którzy nie boją się zainwestować w sprzęt mniej rozpoznawalnej marki, ale także melomanom, którzy pragną jak najdłużej oddawać się słuchaniu muzyki i czerpać z tego jak najwięcej radości, a wygląd, parametry techniczne czy logo zdobiące aparaturę, która im to umożliwi, ma dla nich drugorzędne znaczenie.
Dane techniczne
Serblin & Son Frankie Preamplifier
Lampy: 4 x 6DJ8 (E88CC)
Wejścia analogowe: 2 x XLR, 1 x RCA, 1 x phono (RCA)
Wyjścia analogowe: 1 x XLR, 1 x RCA
Łączność: LAN, Wi-Fi, Bluetooth (wersja ".Net")
Pobór mocy w trybie czuwania: 0,5 W
Wymiary (W/S/G): 7,8 x 43 x 31,7 cm
Masa: 10 kg
Cena: 15 700 zł (wersja podstawowa), 16 800 zł (wersja ".Net" lub phono)
Serblin & Son Frankie Monoblock
Moc wyjściowa: 150 W/8 Ω
Wejścia: 1 x XLR, 1 x RCA
Pobór mocy w trybie czuwania: 0,5 W
Wymiary (W/S/G): 7,8 x 43 x 31,7 cm
Masa: 11 kg
Cena: 18 900 zł (para)
Konfiguracja
Audiovector QR5, Equilibrium Nano, Unison Research Triode 25, Hegel H20, Auralic Aries G1, Auralic Vega G1, Marantz HD-DAC1, Clearaudio Concept, Cambridge Audio CP2, Cardas Clear Reflection, Tellurium Q Ultra Blue II, Albedo Geo, KBL Sound Red Corona, Enerr One 6S DCB, Enerr Tablette 6S, Enerr Transcenda Ultimate, Fidata HFU2, Melodika Purple Rain, Sennheiser HD 600, Beyerdynamic DT 990 PRO, Beyerdynamic DT 770 PRO, Meze 99 Classics, Bowers & Wilkins PX5, Pro-Ject Wallmount It 1, Custom Design RS 202, Silent Angel N8, Vicoustic VicWallpaper VMT, Vicoustic ViCloud VMT.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
Nagroda
-
Garfield
Pytanie czy wolumeny sprzedaży potwierdzają tę tezę. Topowe dzielone modele mogą mieć dla producentów charakter wizerunkowy i dlatego są ważne, ale czy faktycznie tak dobrze się sprzedają?
1 Lubię -
Obywatel GC
Wszystko ładnie, pięknie, tylko ja nigdy nie rozumiem w tych wzmacniaczach, w których lampy są schowane w obudowie, jak człowiek ma potem je wymienić, bez naruszenia gwarancji? Przecież trzeba wtedy otworzyć obudowę. Jasne, dobre lampy wytrzymają 3-5 lat grania i wtedy najprawdopodobniej gwarancja już wygasa, ale jeśli coś uszkodzimy przy okazji? A tutaj widzę, że dodatkowo lampy są tak zamontowane, że bez demontażu płytki drukowanej się nie obędzie, aby je wymienić bo przeszkadza moduł gniazda zasilania. Bez sensu. No chyba, że producent zmusza nas tym do kupna nowego modelu za 3 lata...
0 Lubię -
stereolife
@Garfield - Coś nam podpowiada, że chętni się znajdą. Ceny nie są jeszcze tak zaporowe jak u niektórych specjalistów od hi-endu. Patrząc na trendy w salonach audio i ogólny poziom zamożności polskich klientów, to już chyba nie są te czasy, kiedy człowiek otwierał katalog jakiejś zacnej marki, dochodził do topowych modeli, spoglądał na ceny i jedynym logicznym wnioskiem było to, że urządzenia te pełnią wyłącznie funkcję wizerunkową, są pokazem możliwości technicznych oraz swego rodzaju bannerem reklamowym (aby potem można było opowiadać, że tańsze modele wykorzystują te same rozwiązania techniczne, tylko w uproszczonej formie). Innymi słowy, mimo że sprzedażowym hitem Serblin & Son jest i prawdopodobnie będzie Frankie, dzielonka też powinna znaleźć wielu fanów. Jesteśmy dobrej myśli:-)
@Obywatel GC - Bardzo dokładnie przeanalizował Pan naszą recenzję i zdjęcia, za co serdecznie dziękujemy, ale spisku doszukuje się Pan zupełnie niepotrzebnie. Serblin & Son to mała, rodzinna manufaktura. Opisywane urządzenia nie mają plomb gwarancyjnych, a obudowy otwiera się w bardzo prosty sposób. Lampy w przedwzmacniaczu, o ile faktycznie będą wymagały wymiany po takim czasie, powinny wyjść bez konieczności demontowania płytki, na której są osadzone. Pierwsza wyjdzie bez najmniejszego problemu, a każdą kolejną można delikatnie pochylić (delikatne "kręcenie" lampą podczas wyjmowania jej z gniazda jest nawet wskazane). Taka operacja powinna być na tyle prosta, że część użytkowników zapewne zacznie samodzielnie eksperymentować z innymi lampami, aby uzyskać inne, może w pewnych aspektach nawet lepsze brzmienie. Na pewno nie będzie to powód do zakupu nowego przedwzmacniacza za trzy lata.0 Lubię
Komentarze (3)