Fezz Audio to polski producent elektroniki audio znany miłośnikom muzyki przede wszystkim z konstrukcji lampowych. Dizajnerskie obudowy, atrakcyjna cena, świetne materiały i ciągle poszerzająca się oferta sprawiły, że polskie lampowce i urządzenia peryferyjne, takie jak chociażby dobrze przyjęte przedwzmacniacze gramofonowe, coraz bardziej zyskują na popularności nie tylko pośród naszych rodaków, ale również zagranicą. Właśnie z tego powodu podejrzewam, że niejeden fan marki podrapał się po głowie, kiedy podczas ubiegłorocznej wystawy Audio Video Show podlaska firma zaprezentowała nową linię wzmacniaczy, tym razem - nie do wiary - tranzystorowych. Możliwe, że towarzyszące tej premierze zdziwienie zwiedzających było niepotrzebnie i nie do końca usprawiedliwione, ponieważ marka Fezz Audio wyrosła na plecach cenionej firmy Toroidy, której nazwa w prostej linii pochodzi zresztą od słowa "torus". Macierzyste przedsiębiorstwo od wielu lat zajmuje się produkcją transformatorów toroidalnych. Wykorzystanie ich we wzmacniaczach lampowych od samego początku było odbierane jako kontrowersyjne, nieszablonowe, ale gdyby w pierwszej kolejności wprowadzono na rynek modele tranzystorowe, nikt nie mógłby się do tego pomysłu przyczepić. Teraz jednak marka kojarzona jest niemal wyłącznie ze wzmacniaczami lampowymi, a seria Torus miała wyznaczyć dla niej nowy kierunek, równocześnie nawiązując do korzeni i robiąc użytek z tego, co wypracowano już wcześniej. Czy to dobry znak? Czy jeśli szukamy nowego tranzystora, to Torusy są nam pisane, czy to takie pierwsze koty za płoty dla Fezz Audio i może lepiej poczekać na coś innego?
O historii i filozofii firm takich jak Rega można napisać książkę. Żeby nie być gołosłownym, powiem tylko, że takowa już istnieje, nosi tytuł "A Vibration Measuring Machine" i szczegółowo portretuje dzieje brytyjskiej firmy, od narodzin jej założyciela Roya Gandy'ego do dnia dzisiejszego, opisując kluczowe wydarzenia i proces powstawania nowych produktów. Nie będę zagłębiał się w ten temat, ponieważ po pierwsze zajmuje się tym już jeden z moich redakcyjnych kolegów, a po drugie bohater naszego dzisiejszego testu jest tak intrygujący, że z pewnością będę miał o czym opowiadać. Jeżeli jednak spodziewaliście się, że będzie to najnowszy flagowy gramofon Naia, pudło. Fakt, jest przepiękny, zastosowane w nim rozwiązania techniczne wydają się niezwykle oryginalne, a sama tylko renoma marki czyni go oczywistym kandydatem do odsłuchu dla każdego audiofila szukającego hi-endowej szlifierki, ale ja jestem jedną z tych osób, które uważają, że komponenty elektroniczne i zestawy głośnikowe Regi są równie fascynujące jak jej "maszyny mierzące wibracje". Dlatego właśnie skusiłem się na sprzęt z zupełnie innej kategorii.
iFi Audio to marka, która szturmem wbiła się na rynek sprzętu stereo dziesięć lat temu. Pomysł był prosty - stworzyć całą serię miniaturowych urządzeń, z których każde będzie miało jedną funkcję, a w porównaniu z pełnowymiarowymi klockami konkurencyjnych firm będzie śmiesznie tanie. Dzięki identycznym obudowom każde takie pudełeczko - bez względu na to, czy był to przetwornik, wzmacniacz słuchawkowy, bufor lampowy czy phono stage - różniło się od pozostałych właściwie tylko wyposażeniem przedniej i tylnej ścianki oraz dołączonymi do opakowania akcesoriami. Ponieważ iFi Audio było blisko powiązane ze specjalizującą się w produkcji hi-endowych komponentów stereo firmą Abbingdon Music Research, którą wielu audiofilów kojarzyło z pięknymi, ładowanymi od góry odtwarzaczami płyt kompaktowych, maleńkie komponenty zaczęły sprzedawać się jak świeże bułeczki. To był prawdziwy szał. Ludzie chcieli więcej i więcej, a każdy nowy model wywoływał lawinę pytań i komentarzy - kto już widział, kto już słuchał, a dla kogo zabrakło. Na przestrzeni czterech lat przetestowaliśmy aż dziewięć modeli iFi Audio - iTube Micro, iCAN Micro, iDSD Micro, iDSD Nano, iCAN Nano, iPhono Micro, iDAC2 Micro, iOne Nano i iGalvanic 3.0. Później sprawa przycichła. Może nie od razu, ale można było odnieść wrażenie, że z miesiąca na miesiąc o urządzeniach tej marki mówi się coraz mniej. Dziwne, prawda?
"Najlepszy głośnik to nie ten, który daje najwięcej, lecz ten co zabiera najmniej." - to zdanie miał wypowiedzieć w 1966 roku John Bowers, jeden z założycieli firmy Bowers & Wilkins. Drugi, Roy Wilkins, był jego kolegą z wojska. Obaj panowie byli dobrze zaznajomieni z elektroniką, ponieważ służyli w korpusie Royal Signals zajmującym się łącznością, a kiedy najgorętszy dla armii okres, ku uciesze wszystkich, dobiegł końca, postanowili otworzyć sklep z elektroniką w miasteczku Worthing na południowym wybrzeżu Anglii. Ponieważ John był wielkim miłośnikiem muzyki, swoją wiedzę z zakresu elektroakustyki wykorzystywał w praktyce, budując zestawy głośnikowe na zapleczu owego przybytku. Roy pomagał w prowadzeniu biznesu, zajmując się bardziej przyziemnymi sprawami. Jedne z pierwszych kolumn kupiła pewna starsza pani, która uwielbiała wdawać się z Johnem Bowersem w dłuższe pogawędki na temat muzyki klasycznej. Pewnego dnia panowie otrzymali wiadomość, że ich klientka zmarła. Domyślam się, że informacja ta została dostarczona przez notariusza, ponieważ niejaka pani Knight zostawiła im w spadku dziesięć tysięcy funtów, które obaj wspólnicy postanowili przeznaczyć na rozwój przedsiębiorstwa. Niedługo później dołączył do nich Peter Hayward zajmujący się głównie sprzedażą telewizorów i działem serwisowym. Okazało się jednak, że najbardziej przyszłościowym pomysłem może być właśnie produkcja kolumn. Tak narodziła się firma, którą znamy dzisiaj.
Może to tylko kolejna oznaka postępującego z wiekiem grubiaństwa, a może raczej zmęczenie spowodowane ogromną różnorodnością dostępnego na rynku sprzętu, ale od pewnego czasu na wieści o nowych markach zaczynam reagować alergicznie. Kolejni nowicjusze postanowili spróbować swoich sił w konstruowaniu wzmacniaczy, przetworników, zestawów głośnikowych albo gramofonów? Po raz tysiąc dwieście pięćdziesiąty siódmy będą powtarzali opowieść o tym, że w sklepach nie znaleźli urządzeń spełniających ich oczekiwania? Naprawdę wydaje im się, że wystarczy interesować się tym tematem dwa miesiące, aby wymyślić coś rewolucyjnego? Szczęśliwie nie wszystkie debiutujące na rynku firmy zakładane są przez żółtodziobów. Mogą to być także dysponujący ogromnym doświadczeniem fachowcy, którzy w pewnym momencie postanowili pójść na swoje. Soul Note, Fyne Audio, Enleum czy Pylon Audio - to tylko kilka marek założonych przez specjalistów, którzy nie wzięli się znikąd i nie uczyli się wyłącznie na własnych błędach. Kolejnym przykładem młodziutkiej firmy, która teoretycznie zaczyna od zera, ale już na starcie otrzymuje ogromny bonus w postaci olbrzymiej wiedzy i wieloletniej praktyki swoich założycieli, jest Revival Audio. Francuska manufaktura postanowiła przywitać się z audiofilami składającą się z zaledwie dwóch modeli serią Atalante. Na pierwszy rzut oka nic nowego - klasyczne kolumny wpisujące się w modę na styl retro. Kiedy jednak przeanalizowałem temat nieco głębiej, mój stetryczały mózg zaczął mięknąć. Zestawy głośnikowe budowane w całości we Francji, wykorzystujące autorskie przetworniki i zaprojektowane przez gości, którzy przepracowali w branży kilkadziesiąt lat - to brzmi naprawdę obiecująco. Przełamałem się i postanowiłem przetestować model, od którego wszystko się zaczęło - Atalante 5.
"Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień" - śpiewał w swojej kultowej piosence Andrzej Rosiewicz. Nie jestem pewien, czy zgodziłby się z nim Renaud de Vergnette, który poświęcił ten czas na budowanie wspaniałych zestawów głośnikowych. Założona przez niego firma ma na koncie wiele odważnych, a nawet ekscentrycznych pomysłów, ale nigdy ślepo nie goniła za technicznymi nowinkami i nie odcinała się od tradycyjnych metod tylko po to, aby budować wizerunek skrajnie nowoczesnego przedsiębiorstwa. Kiedy rywale budowali głośniki z kompozytów stosowanych w przemyśle lotniczym i tworzyli kolumny o dziwnych kształtach, pan de Vergnette uparcie stosował w swoich przetwornikach celulozę, twierdząc, że żaden inny materiał nie daje tak naturalnego, pięknego i przyjemnego brzmienia. Niewykluczone, że już wtedy zarysował się pewien podział, który w kolejnych latach tylko się pogłębiał. Firmy napędzane poszukiwaniem nowych rozwiązań raz po raz pokazywały światu coś "przełomowego", natomiast w Soissons głośniki spokojnie ewoluowały. Każda kolejna generacja miała być lepsza od poprzedniej, ale odbywało się to raczej na zasadzie szlifowania detali lub szukania metod pozwalających wynieść stosowane dotąd przetworniki i obudowy na wyższy poziom. Dziś pan Renaud nie jest już właścicielem Triangla, ale nie porzucił swojego dziecka całkowicie. Nowi właściciele nie wprowadzili drastycznych zmian ani nie wykorzystali loga audiofilskiej manufaktury, aby brandować nim tanie soundbary czy inną masówkę. Okrągła rocznica działalności dała im pretekst do wprowadzenia odświeżonych, ulepszonych wersji kolumn, które dobrze już znamy. A ponieważ wśród nich nie mogło zabraknąć modeli flagowych, Francuzi z dumą (i leciutkim opóźnieniem) zaprezentowali nam serię Magellan 40th.
Auralic w tym roku nie patyczkował się z nowościami. Firma specjalizująca się w produkcji audiofilskich streamerów i przetworników zaprezentowała na targach High End w Monachium aż cztery urządzenia, otwierając tym samym dwie nowe serie - G2.2 i G3. Wydawałoby się, że modele należące do tej pierwszej będą zaledwie lekko zmodyfikowanymi wersjami klocków z linii G2.1, ale pokazanie ich światu w towarzystwie nowych flagowców nie było przypadkowe. W informacji prasowej często pojawiały się zwroty w stylu "Zarówno Aries G2.2, jak i Aries G3 mają..." albo " Vega G2.2 i Vega G3 wykorzystują..." - w ten sposób Auralic jasno dał nam do zrozumienia, że komponenty z serii G2.2 i G3 są ze sobą blisko spokrewnione. Być może nawet od początku traktowano je jako dwie wersje tego samego projektu. Wszystko podyktowane jest oczywiście chęcią ulepszenia produkowanych dotychczas klocków, jednak postronnym obserwatorom trudno oprzeć się wrażeniu, że do pewnego stopnia jest to także sposób na przypomnienie audiofilom o swoim istnieniu, ponowne zaistnienie w świecie reportaży z wystaw, newsów i recenzji. Zasadnicza koncepcja Ariesa i Vegi się nie zmieniła. Ba! Modele z serii G2.2 na pierwszy rzut oka nie różnią się z zewnątrz od swoich poprzedników, a najważniejszym wizualnym wyróżnikiem modeli z rodziny G3 są podświetlane przyciski i pokrętła. Zmieniły się za to ceny. Kiedy testowaliśmy Vegę G2.1 nieco ponad dwa i pół roku temu, kosztowała 28900 zł. Nową wersję wyceniono na 36800 zł, a to i tak łagodny wyrok, ponieważ "trójka" ma kosztować blisko sześćdziesiąt tysięcy złotych. Jedni powiedzą, że Auralicowi poprzewracało się w głowie, drudzy, że pnie się w górę i buduje markę na sukcesie, który już udało mu się osiągnąć, a więc robi dokładnie to, co każdy szanujący się producent hi-endowej aparatury. Czy jest to postęp, czy tylko usprawiedliwianie inflacyjnych podwyżek? Postanowiłem to sprawdzić na przykładzie Vegi G2.2.
Firma Stax została założona w 1938 roku jako Showa Koon Kogyo. Początkowo była związana z projektami realizowanymi dla wojska, a później zajęła się sprzętem radiowym i gramofonami. Pierwszy mikrofon pojemnościowy pojawił się w jej katalogu w 1950 roku, a niedługo potem dołączyło do niego także kilka wariantów wkładek i ramion gramofonowych. Prawdziwym przełomem był jednak zaprezentowany w 1959 roku, a wprowadzony do sprzedaży rok później model oznaczony symbolem SR-1. Tym razem nie był to ani mikrofon, ani gramofon, ale coś, z czego japońska firma znana jest do dziś - słuchawki elektrostatyczne. Wyglądały jak na owe czasy kosmicznie, a brzmiały podobno jeszcze lepiej. Ze względu na nietypową konstrukcję przetworników i ich wysokie wymagania prądowe do kompletu od razu zaproponowano klientom specjalne wzmacniacze, zwane również energizerami - SRA-4S, SRA-6S oraz SRD-1. W 1963 roku oficjalnie powstaje marka Stax, a nazwa firmy zostaje zmieniona na Stax Industry. Co ciekawe, w owym czasie słuchawki elektrostatyczne nie zrobiły jeszcze tak dużej kariery, aby inżynierowie mogli skupić się wyłącznie na nich, dlatego równolegle rozwijano produkcję gramofonów.
Q Acoustics jest producentem zestawów głośnikowych należącym do Armour Home - brytyjskiej firmy specjalizującej się w projektowaniu i sprzedaży sprzętu audio. W drużynie tej grają także QED, Goldring, Grado i iFi Audio. Całkiem niezły skład, jednak w przeciwieństwie do innych znanych koncernów, tutaj poszczególne marki mają dużą swobodę działania i raczej nie wymieniają się między sobą pomysłami i komponentami. Nie jest to więc przepakowywanie tego samego produktu, ale próba zbudowania grupy mogącej zaoferować nam różne typy sprzętu hi-fi - kolumny, kable, wkładki gramofonowe, słuchawki i oczywiście elektronikę. Marka Q Acoustics pojawiła się na scenie w 2006 roku, a jej pierwszym hitem były kolumny z serii 1000. Po tym sukcesie firma zapragnęła załapać się na modę na systemy wielokanałowe, tworząc Q AV - pierwsze na świecie głośniki z funkcją BMR (Balanced Mode Radiator). Dzięki tej technologii każdy domownik miał usłyszeć doskonały dźwięk niezależnie od miejsca zajmowanego w pomieszczeniu. Nowe rozwiązanie spodobało się tak, że tygodnik "The Sunday Times" napisał, iż pewnego dnia wszystkie systemy głośników będą produkowane w ten sposób. Najwyraźniej ten dzień jeszcze nie nadszedł, ale brytyjscy inżynierowie się tym nie zrazili, wcielając w życie coraz śmielsze pomysły.
Kolekcjonowanie sprzętu audio jest niezwykle rzadkim zjawiskiem. Nie mam tu na myśli rozbudowywania jednego lub nawet kilku systemów stereo, ale coś wykraczającego poza ten schemat - kupowanie urządzeń hi-fi tylko dlatego, że są wyjątkowe albo pasują do tych, które już udało nam się zebrać. Znam ludzi posiadających kilkanaście modeli słuchawek, jeden z moich znajomych uzbierał kilkadziesiąt przenośnych odtwarzacze kaset, niektórzy mają całe poddasze zawalone vintage'owymi klockami, z których większość to graty kupione nieraz za kilkadziesiąt złotych, ale żeby zamawiać nowy sprzęt w celu powiększenia swojej kolekcji i okazjonalnego podłączania go do odsłuchu? To się raczej nie zdarza. Mimo to specjalne, limitowane, jubileuszowe produkty nie są niczym niezwykłym. Dlaczego? Trudno uwierzyć, żeby cały ten sprzęt był wytwarzany wyłącznie dla prywatnych kolekcjonerów, garstki szczęśliwców, którym nie kończy się ani złoto, ani miejsce w pałacu, który wybrali sobie na lokalizację swojego "muzeum". Bardziej prawdopodobne wydają się trzy inne wytłumaczenia. Pierwsze - kiedy producent chce zrobić prezent swoim największym fanom. Sprzęt nie jest rzecz jasna rozdawany za darmo, ale bywa tak wyjątkowy, że audiofile z łezką w oku wspominają go jeszcze wiele lat później. Drugie - kiedy specjalna edycja niewiele różni się od pierwowzoru, ale jeśli jest tylko nieznacznie droższa, klienci chętnie decydują się na wersję z podpisem założyciela firmy. I wreszcie trzecie - kiedy specjalne wersje są czymś w rodzaju dobrego, pozytywnego oszustwa. Nagle w katalogu pojawiają się na przykład słuchawki, które wyglądają jak model ze średniej półki, ale mają przetworniki po chamsku podwędzone z flagowca kosztującego kilkanaście tysięcy złotych. Takie "prezenty" podobają mi się najbardziej, bo nie dość, że łamią pewien schemat, to jeszcze korzystają na nich wyłącznie zapaleńcy. Nie są to ludzie, których "muzyczna pasja" kończy się na tym, że mają pieniądze na hi-endowy system wniesiony, podłączony i ustawiony przez fachowców, ale doświadczeni melomani, którzy doskonale wiedzą, co w trawie piszczy. Wiele wskazuje na to, że kolejnym przykładem takiego audiofilskiego janosikowania jest diamentowy system Rotela - wzmacniacz zintegrowany RA-6000 i odtwarzacz płyt kompaktowych DT-6000.
Kuba