
"Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień" - śpiewał w swojej kultowej piosence Andrzej Rosiewicz. Nie jestem pewien, czy zgodziłby się z nim Renaud de Vergnette, który poświęcił ten czas na budowanie wspaniałych zestawów głośnikowych. Założona przez niego firma ma na koncie wiele odważnych, a nawet ekscentrycznych pomysłów, ale nigdy ślepo nie goniła za technicznymi nowinkami i nie odcinała się od tradycyjnych metod tylko po to, aby budować wizerunek skrajnie nowoczesnego przedsiębiorstwa. Kiedy rywale budowali głośniki z kompozytów stosowanych w przemyśle lotniczym i tworzyli kolumny o dziwnych kształtach, pan de Vergnette uparcie stosował w swoich przetwornikach celulozę, twierdząc, że żaden inny materiał nie daje tak naturalnego, pięknego i przyjemnego brzmienia. Niewykluczone, że już wtedy zarysował się pewien podział, który w kolejnych latach tylko się pogłębiał. Firmy napędzane poszukiwaniem nowych rozwiązań raz po raz pokazywały światu coś "przełomowego", natomiast w Soissons głośniki spokojnie ewoluowały. Każda kolejna generacja miała być lepsza od poprzedniej, ale odbywało się to raczej na zasadzie szlifowania detali lub szukania metod pozwalających wynieść stosowane dotąd przetworniki i obudowy na wyższy poziom. Dziś pan Renaud nie jest już właścicielem Triangla, ale nie porzucił swojego dziecka całkowicie. Nowi właściciele nie wprowadzili drastycznych zmian ani nie wykorzystali loga audiofilskiej manufaktury, aby brandować nim tanie soundbary czy inną masówkę. Okrągła rocznica działalności dała im pretekst do wprowadzenia odświeżonych, ulepszonych wersji kolumn, które dobrze już znamy. A ponieważ wśród nich nie mogło zabraknąć modeli flagowych, Francuzi z dumą (i leciutkim opóźnieniem) zaprezentowali nam serię Magellan 40th.

Auralic w tym roku nie patyczkował się z nowościami. Firma specjalizująca się w produkcji audiofilskich streamerów i przetworników zaprezentowała na targach High End w Monachium aż cztery urządzenia, otwierając tym samym dwie nowe serie - G2.2 i G3. Wydawałoby się, że modele należące do tej pierwszej będą zaledwie lekko zmodyfikowanymi wersjami klocków z linii G2.1, ale pokazanie ich światu w towarzystwie nowych flagowców nie było przypadkowe. W informacji prasowej często pojawiały się zwroty w stylu "Zarówno Aries G2.2, jak i Aries G3 mają..." albo " Vega G2.2 i Vega G3 wykorzystują..." - w ten sposób Auralic jasno dał nam do zrozumienia, że komponenty z serii G2.2 i G3 są ze sobą blisko spokrewnione. Być może nawet od początku traktowano je jako dwie wersje tego samego projektu. Wszystko podyktowane jest oczywiście chęcią ulepszenia produkowanych dotychczas klocków, jednak postronnym obserwatorom trudno oprzeć się wrażeniu, że do pewnego stopnia jest to także sposób na przypomnienie audiofilom o swoim istnieniu, ponowne zaistnienie w świecie reportaży z wystaw, newsów i recenzji. Zasadnicza koncepcja Ariesa i Vegi się nie zmieniła. Ba! Modele z serii G2.2 na pierwszy rzut oka nie różnią się z zewnątrz od swoich poprzedników, a najważniejszym wizualnym wyróżnikiem modeli z rodziny G3 są podświetlane przyciski i pokrętła. Zmieniły się za to ceny. Kiedy testowaliśmy Vegę G2.1 nieco ponad dwa i pół roku temu, kosztowała 28900 zł. Nową wersję wyceniono na 36800 zł, a to i tak łagodny wyrok, ponieważ "trójka" ma kosztować blisko sześćdziesiąt tysięcy złotych. Jedni powiedzą, że Auralicowi poprzewracało się w głowie, drudzy, że pnie się w górę i buduje markę na sukcesie, który już udało mu się osiągnąć, a więc robi dokładnie to, co każdy szanujący się producent hi-endowej aparatury. Czy jest to postęp, czy tylko usprawiedliwianie inflacyjnych podwyżek? Postanowiłem to sprawdzić na przykładzie Vegi G2.2.

Firma Stax została założona w 1938 roku jako Showa Koon Kogyo. Początkowo była związana z projektami realizowanymi dla wojska, a później zajęła się sprzętem radiowym i gramofonami. Pierwszy mikrofon pojemnościowy pojawił się w jej katalogu w 1950 roku, a niedługo potem dołączyło do niego także kilka wariantów wkładek i ramion gramofonowych. Prawdziwym przełomem był jednak zaprezentowany w 1959 roku, a wprowadzony do sprzedaży rok później model oznaczony symbolem SR-1. Tym razem nie był to ani mikrofon, ani gramofon, ale coś, z czego japońska firma znana jest do dziś - słuchawki elektrostatyczne. Wyglądały jak na owe czasy kosmicznie, a brzmiały podobno jeszcze lepiej. Ze względu na nietypową konstrukcję przetworników i ich wysokie wymagania prądowe do kompletu od razu zaproponowano klientom specjalne wzmacniacze, zwane również energizerami - SRA-4S, SRA-6S oraz SRD-1. W 1963 roku oficjalnie powstaje marka Stax, a nazwa firmy zostaje zmieniona na Stax Industry. Co ciekawe, w owym czasie słuchawki elektrostatyczne nie zrobiły jeszcze tak dużej kariery, aby inżynierowie mogli skupić się wyłącznie na nich, dlatego równolegle rozwijano produkcję gramofonów.

Q Acoustics jest producentem zestawów głośnikowych należącym do Armour Home - brytyjskiej firmy specjalizującej się w projektowaniu i sprzedaży sprzętu audio. W drużynie tej grają także QED, Goldring, Grado i iFi Audio. Całkiem niezły skład, jednak w przeciwieństwie do innych znanych koncernów, tutaj poszczególne marki mają dużą swobodę działania i raczej nie wymieniają się między sobą pomysłami i komponentami. Nie jest to więc przepakowywanie tego samego produktu, ale próba zbudowania grupy mogącej zaoferować nam różne typy sprzętu hi-fi - kolumny, kable, wkładki gramofonowe, słuchawki i oczywiście elektronikę. Marka Q Acoustics pojawiła się na scenie w 2006 roku, a jej pierwszym hitem były kolumny z serii 1000. Po tym sukcesie firma zapragnęła załapać się na modę na systemy wielokanałowe, tworząc Q AV - pierwsze na świecie głośniki z funkcją BMR (Balanced Mode Radiator). Dzięki tej technologii każdy domownik miał usłyszeć doskonały dźwięk niezależnie od miejsca zajmowanego w pomieszczeniu. Nowe rozwiązanie spodobało się tak, że tygodnik "The Sunday Times" napisał, iż pewnego dnia wszystkie systemy głośników będą produkowane w ten sposób. Najwyraźniej ten dzień jeszcze nie nadszedł, ale brytyjscy inżynierowie się tym nie zrazili, wcielając w życie coraz śmielsze pomysły.

Kolekcjonowanie sprzętu audio jest niezwykle rzadkim zjawiskiem. Nie mam tu na myśli rozbudowywania jednego lub nawet kilku systemów stereo, ale coś wykraczającego poza ten schemat - kupowanie urządzeń hi-fi tylko dlatego, że są wyjątkowe albo pasują do tych, które już udało nam się zebrać. Znam ludzi posiadających kilkanaście modeli słuchawek, jeden z moich znajomych uzbierał kilkadziesiąt przenośnych odtwarzacze kaset, niektórzy mają całe poddasze zawalone vintage'owymi klockami, z których większość to graty kupione nieraz za kilkadziesiąt złotych, ale żeby zamawiać nowy sprzęt w celu powiększenia swojej kolekcji i okazjonalnego podłączania go do odsłuchu? To się raczej nie zdarza. Mimo to specjalne, limitowane, jubileuszowe produkty nie są niczym niezwykłym. Dlaczego? Trudno uwierzyć, żeby cały ten sprzęt był wytwarzany wyłącznie dla prywatnych kolekcjonerów, garstki szczęśliwców, którym nie kończy się ani złoto, ani miejsce w pałacu, który wybrali sobie na lokalizację swojego "muzeum". Bardziej prawdopodobne wydają się trzy inne wytłumaczenia. Pierwsze - kiedy producent chce zrobić prezent swoim największym fanom. Sprzęt nie jest rzecz jasna rozdawany za darmo, ale bywa tak wyjątkowy, że audiofile z łezką w oku wspominają go jeszcze wiele lat później. Drugie - kiedy specjalna edycja niewiele różni się od pierwowzoru, ale jeśli jest tylko nieznacznie droższa, klienci chętnie decydują się na wersję z podpisem założyciela firmy. I wreszcie trzecie - kiedy specjalne wersje są czymś w rodzaju dobrego, pozytywnego oszustwa. Nagle w katalogu pojawiają się na przykład słuchawki, które wyglądają jak model ze średniej półki, ale mają przetworniki po chamsku podwędzone z flagowca kosztującego kilkanaście tysięcy złotych. Takie "prezenty" podobają mi się najbardziej, bo nie dość, że łamią pewien schemat, to jeszcze korzystają na nich wyłącznie zapaleńcy. Nie są to ludzie, których "muzyczna pasja" kończy się na tym, że mają pieniądze na hi-endowy system wniesiony, podłączony i ustawiony przez fachowców, ale doświadczeni melomani, którzy doskonale wiedzą, co w trawie piszczy. Wiele wskazuje na to, że kolejnym przykładem takiego audiofilskiego janosikowania jest diamentowy system Rotela - wzmacniacz zintegrowany RA-6000 i odtwarzacz płyt kompaktowych DT-6000.

Audiofilom marka Astell&Kern kojarzy się z luksusowymi odtwarzaczami przenośnymi, jednak mam wrażenie, że dziś taka jednoznaczna klasyfikacja jest dla koreańskiej manufaktury krzywdząca. Fakt, większość z tych nietuzinkowych produktów można wrzucić do kategorii sprzętu mobilnego, ale kiedy w katalogu pojawi się sprzęt stacjonarny, można mieć pewność, że będzie nawet bardziej wyjątkowy i odjechany niż hi-endowe "empetrójki". Pierwszym takim ciosem był streamer AK500N, do którego później można było dokupić wzmacniacz i zasilacz. Jakość wykonania obudowy, możliwości i cena - wszystko to szokowało. W kolejnych modelach, które na szczęście nie były już tak koszmarnie drogie, zaskakiwało mnie coś innego - forma, przeznaczenie, technologia i chcęć stworzenia czegoś, czego jeszcze nie było. W dobie ogromnej różnorodności dostępnego na rynku sprzętu nie jest to proste, ale Astell&Kern opanował tę sztukę do perfekcji. Weźmy chociażby ACRO L1000 - niewielki, dziwny, stojący pod kątem klocek, w którym połączono funkcje przetwornika cyfrowo-analogowego, wzmacniacza słuchawkowego i końcówki mocy z klasycznymi terminalami głośnikowymi. A system all-in-one AK T1? A wzmacniacz słuchawkowy z odtwarzaczem plików ACRO CA1000? Wszystko jedno, czy mamy do czynienia z większym klockiem, czy może z DAP-em lub dokanałówkami, logo Astell&Kern jest gwarancją nie tylko wysokiej jakości, ale też oryginalności.

Gdybym nie wiedział, co łączy firmy Fezz Audio i Pylon Audio, pomyślałbym, że mają tego samego właściciela. Obie marki otwarcie się wspierają, razem wystawiają się na największych branżowych imprezach, organizują łączone sesje zdjęciowe, a w niektórych krajach mają tego samego dystrybutora. W rzeczywistości jednak za tak bliską współpracą nie stoi żaden tajemniczy inwestor ani wielki koncern mający pod swoimi skrzydłami kilkadziesiąt różnych przedsiębiorstw, ale coś, co chciałoby się nazwać wspólną drogą do sukcesu. Niełatwą, wyboistą, ryzykowną, opartą na pomysłowości, pracowitości i młodej energii czerpiącej z doświadczeń starszego pokolenia. Pylon Audio zaczynał jako niewielka stolarnia wytwarzająca obudowy do zestawów głośnikowych. Później manufaktura z Jarocina zaczęła produkować własne kolumny, a jak jej oferta wygląda obecnie, jakie są możliwości jej kilkukrotnie przenoszonego i stale rozbudowywanego zakładu, jakie legendy świata audio korzystają z jej usług, o tym chyba żadnemu audiofilowi nie trzeba po raz kolejny opowiadać. Fezz Audio to natomiast poboczny projekt rodzinnej firmy specjalizującej się w produkcji transformatorów toroidalnych, a przynajmniej takie były jego początki. Wielu ekspertów twierdzi, że toroidy średnio nadają się do wzmacniaczy lampowych, ale bracia Lachowscy mieli na ten temat inne zdanie. Opracowali transformator, który wywiązywał się z tej roli znakomicie, a skoro to się udało, postanowili pójść za ciosem i zbudować kompletny wzmacniacz. Gdyby wyglądał jak ten, który teraz przyszło mi przetestować, firma prawdopodobnie nie przetrwałaby zbyt długo, bo udławiłaby się swoim własnym sukcesem.

Na czym polega fenomen brytyjskich monitorów? Jeśli potraficie odpowiedzieć na to ostatnie pytanie jednym zdaniem, szczerze zazdroszczę, bo ja - choć doskonale wiem - wciąż mam z tym problem. Teoretycznie brytyjskie monitory nie powinny mieć żadnej przewagi nad polskimi, włoskimi, duńskimi, niemieckimi, francuskimi, amerykańskimi, czeskimi, japońskimi czy chińskimi. W czasach globalizacji niemal wszystko można zrobić wszędzie. Mimo to produkcja specyficznego typu kolumn wychodzi wyspiarzom fenomenalnie. Do tego stopnia, że wciąż mają na to niemal całkowity monopol. Co ciekawe, nie mówimy o kosmicznie zaawansowanym sprzęcie wykorzystującym najnowsze zdobycze techniki. Przeciwnie - tu chodzi raczej o wierność tradycji, a nawet umiejętność przeciwstawiania się krótkotrwałym trendom. W świecie, w którym większość firm stawia na oryginalne pomysły i materiały rodem z promów kosmicznych, Brytyjczycy proponują nam klasyczne, kanciaste pudła z dość zwyczajnymi przetwornikami, często sprawiające wrażenie zrobionych na odpierdziel, a audiofile wciąż składają zamówienia, płacą i grzecznie czekają na swoją parę. Czy decydujący jest tutaj aspekt historyczny, czy może jakaś przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza o strojeniu głośników i skrzynek? Ciężko powiedzieć, ale podobno znacznie łatwiej usłyszeć. Dlatego właśnie zdecydowałem się na test kolejnego brytyjskiego klasyka.

W świecie audiofilskiego sprzętu Naim zawsze był odmieńcem. Kiedy czterdzieści lat temu wszyscy zachwycali się nowym medium, jakim była płyta kompaktowa, manufaktura z Salisbury zbojkotowała ten format, opowiadając się za winylami. Brytyjczycy ostatecznie się złamali, ale chyba tylko dlatego, że w latach dziewięćdziesiątych nie było już wyboru. Powoli rozpędzała się wówczas moda na systemy wielokanałowe, jednak Naim zupełnie się tym nie przejął. Niby coś próbował, wprowadzając na przykład jednoczęściowy kombajn z odtwarzaczem płyt DVD, ale później niewiele się w tym temacie działo i po dziś dzień katalog tej marki jest zdominowany przez urządzenia stereofoniczne. Ale to dopiero początek historii. Podczas gdy zdecydowana większość producentów elektroniki stara się budować produkty ładne, czasami wręcz urzekająco piękne, Naim od samego początku proponował nam brzydkie, czarne klocki, przywodzące na myśl prostowniki do akumulatorów albo sprzęt pracujący w profesjonalnych serwerowniach. Każda normalna firma stara się także montować w swojej aparaturze normalne, standardowe, powszechnie stosowane złącza, ale nie, to by było zbyt proste. Dlatego Brytyjczycy przez wiele lat uparcie stosowali DIN-y różniące się liczbą i kątem rozstawienia pinów oraz wiele innych, dziwnych gniazd, przeważnie zasilających. Oprócz tego zamieniali miejscami terminale głośnikowe, rekomendowali stosowanie niezwykle długich kabli (co miało po części rekompensować brak zabezpieczeń w końcówce mocy) i odradzali swoim klientom zabawę z akcesoriami zasilającymi. Żeby jeszcze te dziwaczne graty były tanie, ale nigdy nie były. Jeśli prowadzicie firmę produkującą sprzęt hi-fi i zastanawiacie się, co zrobić, aby zniechęcić klientów do jego zakupu i maksymalnie utrudnić życie tym, którzy mimo wszystko się na to zdecydują, możecie śmiało brać z Naima przykład.

Silent Angel to marka powołana do życia przez chińską firmę Thunder Data, która istnieje od 2017 roku i specjalizuje się w budowaniu serwerów i sprzętu do komunikacji sieciowej, a także w opracowywaniu oprogramowania służącego do przechowywania i przesyłu danych w sieci. Jedną z pasji jej założycieli, Erica Jiana Huanga i Chorusa Chuanga, jest jednak sprzęt hi-fi, dlatego też panowie postanowili dorzucić do tego ogródka coś od siebie i wprowadzili na rynek urządzenie, które podzieliło miłośników dobrego brzmienia skuteczniej niż dyskusja o hi-endowych kablach. Silent Angel N8, bo o nim mowa, był bodajże pierwszym audiofilskim switchem sieciowym, a ponieważ był znacznie droższy niż podobne urządzenia, jakie można kupić w sklepach komputerowych, na forach i grupach dyskusyjnych rozpętało się piekło. Jeśli mam być szczery, od początku patrzyłem na ten temat sceptycznie, więc postanowiłem to cudo przetestować. Mój świat nie stanął na głowie, brzmienie nie zmieniło się nie do poznania, a moje streamery nie zaczęły ze szczęścia tańczyć fokstrota, ale N8 nadal pracuje w mojej "serwerowni". Wydaje mi się, że urządzenie to trafiło przede wszystkim do dwóch grup klientów - tych, którzy ze względu na inną konfigurację systemu faktycznie usłyszeli różnicę oraz tych, którzy traktują sprzęt audio jak sport, a odsłuchy jak zawody, w których liczy się każdy ułamek sekundy i każdy milimetr, a wygrywa ten, kto słyszy więcej. Wydając małą fortunę na okablowanie, akcesoria zasilające, stoliki, platformy antywibracyjne, magiczne cegły, tybetańskie kuleczki i inne szarlataństwa ze świata audio voodoo, głupio byłoby się nagle zatrzymać i zignorować gorącą nowość, która przyprawia sceptyków o ból tylnej części ciała. Jeszcze ważniejszym efektem całego tego zamieszania jest to, że wszyscy poznaliśmy i dobrze zapamiętaliśmy nieznaną dotąd markę Silent Angel, a ta wprowadzała na rynek kolejne urządzeni, na szczęście już nie tak ekscentryczne. Jednym z nich jest transport sieciowy M1T.
Garfield