Buddy Guy - The Blues Is Alive And Well
- Kategoria: Inne
- Paweł Kłodnicki
"Blues żyje i ma się dobrze" - Buddy Guy nie stawia żadnych pytań ani hipotez, lecz po prostu stwierdza to niczym fakt. Postawić tezę to jedno, a obronić ją to drugie. Z tym że Buddy'ego spokojnie można określić mianem profesora zwyczajnego habilitowanego nauk bluesowych, więc dla niego nie jest to żaden kłopot. W zasadzie wystarczy, by wziął gitarę i zagrał. Nie zapominajmy, że mówimy tu o prawdziwej legendzie, której wstyd nie znać. Buddy Guy to jedna z najważniejszych postaci w historii bluesa, pionier elektrycznej odmiany tego stylu (podobno jeszcze w późnych latach pięćdziesiątych korzystał ze sprzężenia zwrotnego na koncertach) i wielka inspiracja dla całego pokolenia brytyjskich bluesmanów, z Claptonem, Hendrixem i Beckiem na czele. Przy okazji także jeden z tych muzyków bluesowych, których twórczość zawsze mnie zachwycała - nie żadną wirtuozerią, a właśnie dawką szczerej, bezpretensjonalnej muzyki pełnej emocji. Nie inaczej było w tym przypadku, choć jego nowy album nie jest pozbawiony wad.
Nie ma tu żadnych rewolucji, ani zmian (bo i po co?). "The Blues Is Alive And Well" to zbiór nieskomplikowanych, często dwunastotaktowych bluesów, pozbawionych zbędnego kombinowania. Podobnie jak Ry Cooder, Guy, mimo upływu lat, wciąż zachwyca swoją emocjonalną grą i takim śpiewem, idealnie pasującym do bluesa. Ze względu na swoje ograniczenia wiekowe, najlepiej oczywiście sprawdza się w wolniejszych utworach i to właśnie tych mi się najlepiej słuchało. Moimi ulubieńcami są te z bardzo udanymi występami gościnnymi. W ujmującym, pięknie bluesującym "Cognac" do Guy'a dołącza nie kto inny, jak Keith Richards i Jeff Beck, tworząc z nim świetne gitarowe trio (choć z tej dwójki słychać tu głównie Becka). Drugi z nieśmiertelnych Stonesów, Mick Jagger, również pojawił się na albumie, w równie udanym "You Did The Crime", gdzie zagrał na harmonijce. I choć zrobił to po mistrzowsku, to żałowałem, że nie zdobył się na zaśpiewanie w tym utworze, bo taki duet wokalny byłby bezcenny. Swojego głosu użyczył za to James Bay (zaśpiewał w "Blue No More") - jeden ze wschodzących specjalistów od nagrywania banalnych, popowych pioseneczek. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy usłyszałem, jak dobrze sobie poradził w takim repertuarze.
Niestety, nowe dzieło Buddy'ego cierpi na tę samą dolegliwość, co mnóstwo lepszych lub gorszych wydawnictw - nadmierną długość. 64 minuty to z pewnością nie jest optymalna długość dla albumu bluesowego, tym bardziej że pośród tych 15 kawałków jest kilku murowanych kandydatów do wyrzucenia - funkujący "Whiskey For Sale" z irytującymi żeńskimi wokalami, zepsuty nieco pstrokatymi dęciakami "Old Fashioned" czy wymęczony "When My Day Comes", pozbawiony naturalności i wyczucia. Niepotrzebna jest też kończąca album miniaturka "Milking Muther For Ya". Brzmi jak nagranie ze wstępnych prac nad jakimś świetnym utworem, ale umieszczanie takiej wyrwanej z kontekstu ścinki to kompletny bezsens. Już usunięcie tych kilku wpadek dałoby bardziej znośny album, ale i bez nich całość jest mocno jednostajna i trochę się dłuży.
Jak widać, blues naprawdę ma się dobrze i Buddy Guy po raz kolejny to potwierdził. Jednak nadmiar materiału czyni jego album monotonnym, co może skutecznie uniemożliwić upowszechnianie tej pięknej prawdy. Polecam sprawdzić pojedyncze kawałki (szczególnie te, które wyróżniłem), bo jako część tej przydługiej całości mogą nie wybrzmieć zbyt dobrze. Mam za to nadzieję, że jej najlepsze fragmenty będą stanowić zachętę do sprawdzenia wcześniejszej, bogatej twórczości tego muzyka, do czego sam gorąco zachęcam.
Artysta: Buddy Guy
Tytuł: The Blues Is Alive And Well
Wytwórnia: Silvertone Records
Rok wydania: 2018
Gatunek: Blues
Czas trwania: 64:04
Ocena muzyki
-
-
Paweł Kłodnicki
Co w sumie jest domeną niemal całej współczesnej fonografii, niestety. Miałem o tym wspomnieć w tekście, ale nie chciałem się czepiać, zdarzały się o wiele gorsze brzmieniowo koszmarki.
0 Lubię
Komentarze (2)