Opeth - Orchid
- Kategoria: Metal
- Radomir Wasilewski
Opeth jest uważany za jeden z najdoskonalszych tworów współczesnego metalu progresywnego, któremu udało się stworzyć i przez wiele lat skutecznie rozwijać oryginalną formułę gatunku, polegającą na łączeniu w ramach długich i rozbudowanych suit death metalowej agresji i wściekłości z delikatną grą akustycznych gitar i wielobarwnymi, klimatycznymi ozdobnikami. Choć w ostatnich latach Mikael Åkerfeldt wyraźnie odciął się od nurtu, który współtworzył, nikt mu nie odbierze zasług za przeszłe dokonania, które złotymi zgłoskami zapisały się w historii muzyki metalowej. Te zaś rozpoczęły się już na debiutanckim, wydanym w 1995 roku albumie "Orchid". Patent na muzykę zawartą na tym krążku wydaje się prosty. Opeth połączył ostre, wywodzące się ze szwedzkiego death metalu w jego melodyjnej odmianie dynamiczne granie z ciężkimi, konkretnymi zwolnieniami, inspirowanymi angielską i szwedzką szkołą grania doom metalu i wreszcie z momentami spokojnymi i klimatycznymi, w których główną rolę odgrywa delikatne, akustyczne brzmienie gitar, czasem wspomagane różnymi pomysłowymi efektami brzmieniowymi czy pogłosami. Co ciekawe, w początkowym etapie działalności Szwedzi w bardzo małym stopniu posiłkowali się klawiszami, które na "Orchid" pojawiają się zaledwie w formie szczątkowej, tworzącej epizodyczny podkład dla gitar. Do tego dochodzi miks wściekłych, charkotliwych, zniekształconych growlów lidera formacji z jego czystym, póki co jeszcze nieśmiałym, będącym w wyraźnej mniejszości i pozbawionym późniejszej finezji śpiewem.
To, co w największym stopniu decyduje o unikatowości estetyki Opeth, to olbrzymia twórcza wyobraźnia członków grupy i ich niebanalne umiejętności techniczne, które są prawdziwą ucztą dla uszu słuchacza. W ramach długich, w większości przekraczających 10 minut kompozycji, zastosowano bardzo niestandardowe struktury, którym daleko zarówno do prostych schematów zwrotkowo-refrenowych jak i do suit granych w formule wolno-szybko-wolno albo szybko-wolno-szybko. Spodziewać się w nich można wszystkiego, bo zespół potrafi zaskoczyć słuchacza niespodziewanymi zwrotami akcji, co z jednej strony sprawia, że płyta nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, a z drugiej - zdecydowanie nie pozwala się nudzić. Co prawda kilka błędów w aranżacjach utworów popełniono, w związku z czym zdarzają się też fragmenty sprawiające wrażenie doklejonych dość przypadkowo lub naiwnych, jednak jak na debiutantów i protoplastów takiego grania nie wpływają one na odbiór całości. Duże wrażenie robi też gra poszczególnych muzyków. Zarówno Mikael Åkerfeldt jak i Peter Lindgren potrafią po mistrzowsku tworzyć ciekawe, różnorodne riffy oraz świetne solówki, w których jest zarówno mnóstwo melodii jak i technicznych popisów i zawijasów. Do tego dochodzi wyrazisty, głęboki, często wychodzący na pierwszy plan bas Johana De Farfalla i trochę prostsza, ale za to bardzo równa i charakteryzująca się mocnym uderzeniem w werbel perkusja Andersa Nordina. Elementem wyróżniającym debiut z reszty dyskografii Szwedów jest jego mocno jesienny, mroczny, chłodny klimat, dodatkowo spotęgowany przez dość surowe, pozbawione fajerwerków, ale jednocześnie czyste i selektywne brzmienie, stworzone przez znanego w metalowych kręgach Dana Swano w jego studiu Unisound.
Pod względem kompozycyjnym trwający około 65 minut "Orchid" składa się z pięciu długich, rozbudowanych utworów oraz dwóch krótkich, instrumentalnych przerywników, dających słuchaczowi lekkie wytchnienie od metalowego łomotu. Choć w poszczególnych kawałkach dzieje się sporo, to jednak każda z kompozycji ma swój indywidualny charakter, który po kilku przesłuchaniach pozwala ją odróżnić od pozostałych. W otwierającym całość, 14-minutowym "In Mist She Was Standing" głównie postawiono na utrzymany w średnim tempie deathowy czad i agresję i dopiero po około pięciu minutach takiego grania pojawia się więcej jesiennego klimatu i akustycznych dodatków a utwór robi się zdecydowanie bardziej różnorodny. Dla odmiany pozbawiony solówek, ciężki, w większości wolny i bardzo melodyjny "Under the Weeping Moon" to wyraźna inspiracja angielskim doom metalem, głównie spod znaku My Dying Bride, na co zresztą również wskazuje bardziej zwięzła, prostsza budowa utworu. Krótki "Silhouette" jest popisem umiejętności gry perkusisty Andersa Nordina na fortepianie i przyznać trzeba, że ta 3-minutowa miniaturka może zaimponować słuchaczowi swoją wirtuozerią. To jednak tylko wstęp do najbardziej znanego i cenionego przez fanów fragmentu wydawnictwa czyli przebojowego, jesiennego (zgodnie z tytułem) "Forest of October", w którym w idealnych proporcjach wymieszano deathową agresję, podkręcenia tempa, doomowe, bardzo melodyjne zwolnienia i kilka klimatycznych, akustycznych wstawek. Z kolei "The Twilight is My Robe" oparto na kontraście utrzymanego w średnim, galopującym tempie, melodyjnego i energetycznego czadowania z kilkoma akustycznymi, wolniejszymi wstawkami, w których kunszt swojej talentu pokazują gitarzyści i wychodzący często na pierwszy plan basista. "Requiem" to delikatna, akustyczna miniaturka w zwięzłej formie, jaka od czasu do czasu będzie gościć na albumach Opeth. Kontynuacją takiego grania jest folkowy wstęp do "The Apostle in Triumph", który jednak w dalszej części również stanowi mieszankę klimatów różnorodnych i bardzo zmiennych. Tym razem jednak trochę przesadzono z łączeniem wątków i ich długością, przez co miejscami słuchacz zaczyna się nudzić i odliczać minuty do końca płyty.
Do późniejszych reedycji Orchid został dołączony jako bonus utwór "Into The Frost of Winter", pochodzący z pierwszych nagrań zespołu, stworzonych jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych w bliżej nieokreślonym składzie. Jest to różniąca się od reszty materiału, mocno death metalowa, agresywna odmiana twórczości Opeth, choć tak jak większość późniejszych kompozycji pozbawiona ultraszybkich temp. Niestety jej wadą jest kiepskie, garażowe, bardzo brudne i nieselektywne brzmienie, które odziera słuchacza z przyjemności słuchania tego utworu. Można go potraktować jedynie jako ciekawostkę pokazującą korzenie stylistyki Opeth, nie prezentuje bowiem zbyt wysokiego poziomu kompozytorskiego. Co ciekawe fragmenty tego kawałka zostały później wykorzystane w otwierającym album Morningrise utworze "Advent".
Mimo, że debiut Opeth jest przez wielu oceniany słabiej od kolejnych albumów formacji, według mnie należy do grupy najlepszych zespołowych dokonań. Przede wszystkim za jego świeżość twórczą. W momencie ukazania się tej płyty nikt nie tworzył w taki sposób klimatycznej czy progresywnej muzyki metalowej. Do tego mimo pewnych niedociągnięć i nie tak doskonałej jak w kolejnych latach produkcji, zawarte na "Orchid" utwory (poza ostatnim w zestawie "The Apostle in Triumph") są zagrane na bardzo wysokim poziomie i bronią się po latach. Do tego dochodzi niepowtarzalny, mroczny klimat, charakterystyczny dla skandynawskiej muzyki pisanej w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, który na większości kolejnych wydawnictw zespołu gdzieś się ulotnił. To wszystko sprawia, że każdy fan zespołu i ambitnej muzyki metalowej powinien się z "Orchid" zapoznać i posiadać w swoich zasobach płytowych. Jest to też album godzień polecenia tym, którzy z twórczością Opeth jeszcze nie mieli styczności. Mimo rozbudowanych, wielowątkowych struktur poszczególne utwory nie są przesadnie trudne w odbiorze a do tego mają mnóstwo smaczków, które każdemu koneserowi klimatycznej muzyki metalowej powinny przypaść do gustu.
Artysta: Opeth
Tytuł: Orchid
Wytwórnia: Candlelight
Rok wydania: 1995
Gatunek: Metal Progresywny
Czas trwania: 65:25
Ocena muzyki
-
1piotr13
Dosyć ciekawy album od strony instrumentalnej, natomiast ten "wokal" psuje całą radość słuchania.
0 Lubię -
RadomirW
Pod względem wokalnym ciekawe rzeczy w twórczości Opeth zaczęły się mniej więcej od albumu "Still Life", kiedy Mikael Åkerfeldt się "przełamał" i zaczął w pełni pokazywać swój talent wokalny zarówno w formie świetnego, czystego śpiewu, jak i całkiem niezłego growlingu, pozbawionego już elementów "wyziewu" typowego dla pierwszych zespołowych wydawnictw. Ale w pełni oryginalnie zaprezentował się dopiero gdzieś na poziomie albumu "Ghost Reveries" z 2005 roku. Pierwsze cztery płyty to trochę naśladownictwo wokalne innego utalentowanego Szweda Dana Swano, o którym kiedyś postaram się napisać większy artykuł, bo ten muzyk, działający w olbrzymiej ilości zespołów na to zasługuje. Z kolei albumy "Blackwater Park", "Deliverance" i "Damnation" to fascynacja Mikaela bardziej delikatnym śpiewem w stylu Stevena Wilsona z Porcupine Tree.
0 Lubię
Komentarze (2)