Nick Cave and the Bad Seeds - Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus
- Kategoria: Rock
- Ireneusz Wacławski
Przeczytałem kiedyś, że Nick Cave to taki muzyk dla hipsterów, czy jak ich tam zwać. Żeby dobrze wniknąć w jego twórczość, trzeba być zwichrowanym co najmniej na tym samym poziomie, co on sam. Ów artysta w swoim odrealnionym, dziwacznym uduchowieniu niewielu ma sobie równych. Choć jako osobowość z pozoru introwertyczna, a tak naprawdę z mocnym i impulsywnym odchyleniem ekstrawertycznym, ochoczo wylewa z siebie swoje radości (czasem) i smutki (tak, te częściej), to jego sztukę kierowałbym jednak do szerszego grona odbiorców, niż tylko pokręconych freaków, jakim on sam z pewnością jest. Jedno jest pewne - facet ma serce na dłoni i robi z tego użytek. A że jest to użytek ekstremalnie naładowany emocjami wszelakimi, to i ja sięgam po jego twórczość bez wahania.
Chcąc podejść do Nicka Cave'a najlepiej, jak można, na samym początku warto określić czego od niego oczekujemy. Jeśli chcielibyśmy wspomniane emocje dostać w formie spadającego na twarz rockowego plaskacza podlanego psychogenicznym szaleństwem, najlepiej będzie sięgnąć po coś z początków jego artystycznej drogi, czy to spod znaku The Birthday Party czy wczesnego Bad Seeds. Ja - z racji, że plaskacze wolę otrzymywać z bardziej metalizujących źródeł - od Nicka oczekuję przede wszystkim trafiających w samo serce, naładowanych uczuciami muzycznych żądeł, najlepiej w formie knajpiano-kawiarnianego bujania, będącego miksem nikotyny i alkoholu z łapiącym za gardło, bezlitosnym uduchowieniem. Takie właśnie doznania z pewnością zapewnia jego dwupłytowy album Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus, zawierający niesamowicie emocjonalną dawkę cave'owego grania, tym razem nasyconą natchnionym religijnym uniesieniem.
Podział na dwie płyty zapewne wymusił się samoistnie podczas powstawania albumu. Pierwszy, dość żywiołowy krążek, zawiera mocne rockowe granie przepojone uduchowioną ekstazą. Druga, bardzo osobista, to w większości namiętne ballady o melancholijnym zabarwieniu, podane jednak z charakterystyczną dla Nicka słodko-gorzką manierą. Całość napiętnowana jest psycho-bluesową konwencją, jakby jakiś szalony kuglarz zmieszał stonesowy seksapil z punkową zadziornością i wodewilowym, scenicznym sznytem rodem choćby z Bowiego. Stonowane, duszne ballady przywodzące na myśl zadymiony bar o piątej rano, gdy już nie ma do kogo pić, mieszają się z podniosłymi religijnymi hymnami, którym świetlistej aureoli dodaje rozdzierający niebiosa chór Condor Community Gospel Choir. Żeńskie wokale są tak namiętne, że z głośników wprost wylewa się namacalna seksualność, przy czym ów music-hall jest tak epicki, jakby panie terminowały u Rogera Watersa w czasach jego największej pompatyczności. A to już sprawia, że wyczuwalna tutaj religijna ekstaza nacechowana jest sporą dozą ludzkiej fizyczności i cielesności. Ciepłej i przyjemnej. Przytulnej, choć może i czasem chropowatej. A bywa, że niepokojącej, jakby był to soundtrack do jakiejś psychodelicznej części Jamesa Bonda. I ta zadymiona knajpiana maniera... Tak duszna, ale i intymna, jakby Nicka Cave'a odwiedzili Tom Waits i Leonard Cohen, po czym zaczęli udowadniać sobie kto lepiej potrafi czyste emocje zakropić analogicznie czystą whisky.
Atmosfera luźnego, pozytywnego knajactwa sprawia, że gdyby kilka kawałków wyciągnąć stąd i poupychać na "Exile On Main St." Stonesów, to ktoś, kto pierwszy raz by jej słuchał, nie odczułby różnicy. Melancholijnie rozklekotany fortepian. Dęciaki wyjące wniebogłosy lub subtelnie pieszczące nasze uszy. Różnorakie smyczki pobudzane drżącymi z przepicia dłońmi. Mandoliny i inne raz szarpane, raz traktowane z uczuciem instrumenty strunowe. Perkusyjne dudnienie przekształcające się w "pędzelkowe", talerzowe szumy. Piszczałki i przeszkadzajki jakby na weselu jakiegoś mitycznego, gnomiego króla. Przepych i barokowe rozbuchanie, a chwilę później czcza oszczędność. Fanatyczna żarliwość i subtelna pokora. Wylewne szaleństwo i introwertyczna modlitwa. Doprawdy, wiele kontrastów poupychał tu mistrz ceremonii, którego głos pełni tu rolę nadrzędną, wyznaczając całej tej menażerii jeden wspólny kierunek.
Samą płytę nagrano w Paryżu. Elegancką staroświeckość tej metropolii, podlaną jednak czarnym humorem Noir Désir, czuć tu na każdym kroku. Bo pociągający za artystyczne sznurki Nick Cave bawiąc się słowem, dźwiękami i konwencjami puszcza do nas oko. I tak traktuję tą muzykę. Poważnie, bo w końcu to podejście do spraw boskich. Ale także luźno, bo jest to rzecz także o człowieczeństwie, a z tym u każdego z nas bywa różnie, jak to u ludzi zwykło bywać. Dlatego bawmy się z Nickiem, cierpmy i radujmy się z nim, pijmy i trzeźwiejmy, módlmy się i przeklinajmy. Tak po ludzku...
Artysta: Nick Cave and the Bad Seeds
Tytuł: Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus
Wytwórnia: Mute Records
Rok wydania: 2004
Gatunek: Rock Alternatywny
Czas trwania: 82:30
Ocena muzyki
Komentarze