Leonard Cohen - Songs From a Room
- Kategoria: Inne
- Radomir Wasilewski
Na swoją drugą płytę Leonard Cohen kazał czekać fanom dwa lata. Dłuższe, często nieregularne przerwy pomiędzy wydawnictwami staną się normą dla Kanadyjczyka wyznającego zasadę, że nie należy się spieszyć z nagrywaniem kolejnych albumów. Czasy, w których powstawała płyta "Songs From a Room" nie były za wesołe, bo upływały pod znakiem wojny w Wietnamie, niepokojów związanych z rewolucją hippisowską i konfliktów społecznych o podłożu rasistowskim w Stanach Zjednoczonych. Nie sprzyjało to pisaniu optymistycznych i pogodnych piosenek, którymi kanadyjski bard zdobył serca fanów w 1967 roku. Być może dlatego "dwójka" otrzymała o wiele bardziej ponury, smutny, a przy okazji mniej komercyjny sznyt od swojej poprzedniczki. Niestety, okazała się przy tym mniej udana od debiutanckiego krążka "Songs of Leonard Cohen".
"Piosenki z pokoju" to przede wszystkim dawka wyciszonego, akustycznego grania opartego o gitarowe brzdąkanie i charakterystyczny śpiew Leonarda. W stosunku do jedynki, jest jeszcze bardziej ascetycznie i nastrojowo. Mimo, że w dalszym ciągu w kompozycjach pojawia się kilka dodatkowych instrumentów jak bas, perkusja, klawisze, flet czy organy Hammonda, tym razem są one jedynie drobnym smaczkiem i dodatkiem, obecnym zresztą nie we wszystkich utworach. Nie ma tu aż takiego zróżnicowania poszczególnych utworów, jak na jedynce. Odstępstwo od gitarowej, akustycznej i już nie tak wyraźnie inspirowanej folkiem ballady przynosi jedynie "A Bunch of Lonesome Heroes", w którym pod koniec pojawiają się wręcz hardrockowe akcenty.
W poszczególnych utworach mniej jest chwytliwości, choć kilku z nich udało się trafić do cohenowskiej klasyki. To sprawia, że płyta, choć bardziej jednorodna i spójna od debiutu, ma tę wadę, że trochę się dłuży, nudzi i usypia. Zwłaszcza w drugiej połowie, gdzie przydałoby się zdecydowanie więcej urozmaicenia. I dzieje się to, mimo że utwory są w większości bardzo krótkie i zwięzłe. Jedynie "The Old Revolution" przekracza cztery minuty. Cohenowi udało się stworzyć płytę będącą wodą na młyn wszystkich przeciwników akustycznego, kontemplacyjnego grania, wskazujących, że to nudna i monotonna muzyka. Nie pomaga wokal, który jest bardzo stonowany, spokojny i w większości smutny, choć ciągle daleki od barytonowej barwy, z jakiej Leonard jest powszechnie znany. Tworzy on bardzo mroczny, jesienny klimat całości, nie nastrajający słuchacza zbyt optymistycznie do świata. Swoje dokłada też brzmienie, które tym razem nie jest tak uniwersalne i ponadczasowe, jak to z debiutu, ale brudniejsze i surowsze, trzymające się wyraźnie epoki, w której powstało.
Najlepsze fragmenty albumu Cohen serwuje słuchaczom w jego pierwszej połowie. Rozpoczyna od prostej, melodyjnej, dość lekkiej piosenki, jaką jest "Bird on the Wire", odrobinę przypominającej "Suzanne" z debiutu. Potem - tak, jak dwa lata wcześniej - jest dużo bardziej kontemplacyjnie i narracyjnie w surowym "Story of Isaac". Najlepszą jego kompozycją z tego wydawnictwa jest mroczny "A Bunch of Lonesome Heroes" - jedyny kawałek, w którym wykorzystano perkusję i cięższe brzmienia, co zwłaszcza pod koniec daje po uszach. Aż szkoda, że w tym, wychodzącym poza ramy czysto akustycznego brzdąkania kierunku, Cohen nie poszedł bardziej na drugim wydawnictwie. Bo smutny, snujący ponure, wojenne wizje "The Partisan" wraca do czysto akustycznego grania, ozdobionego na zakończenie frazą żeńskiego wokalu. Więcej jasności wprowadza refleksyjny, wzbogacony delikatnymi pasażami klawiszy "Seems So Long Ago, Nancy" - jeden z niewielu bardziej optymistycznych fragmentów "Songs From a Room". Dalsza część płyty to w większości surowe, ascetyczne granie, któremu zdecydowanie brakuje urozmaicenia. Z tej części wyróżniają się jedynie dość chwytliwy, smutny, ciekawy wokalnie "You Know Who I Am", ozdobiony ascetycznym tłem organów Hamnonda, kontemplacyjny, zaśpiewany niskim głosem "Lady Winter" oraz zamykający całość, bardziej optymistyczny i chwytliwy, przynoszący słuchaczowi odrobinę wytchnienia "Tonight Will Be Fine".
"Songs From a Room", choć jest zaliczany do klasyki cohenowej twórczości, wypada najsłabiej z jego pierwszych czterech krążków. Płyta bazuje na patentach, które słyszeliśmy już na "Songs of Leonard Cohen", ale tym razem zabrakło różnorodności, która stworzyłaby z tego krążka tak niezapomniane muzyczne doświadczenie. Mimo, że nie brakuje niezłych kompozycji, a całość potrafi zaintrygować swoją depresyjną atmosferą, w której tylko miejscami pojawia się promyk światła, to jednak po wysłuchaniu "Songs From a Room" można poczuć się rozczarowanym - szczególnie w zestawieniu z rewelacyjnie przebojową poprzedniczką oraz mroczną następczynią. Dla fanów Cohena jest to bez wątpienia obowiązkowa pozycja do poznania, natomiast laikom w pierwszej kolejności polecałbym którąkolwiek z pozostałych, klasycznych pierwszych czterech płyt tego artysty.
Artysta: Leonard Cohen
Tytuł: Songs From a Room
Wytwórnia: Columbia
Rok wydania: 1969
Gatunek: Folk Kontemplacyjny
Czas trwania: 35:32
Ocena muzyki
Komentarze