Swans - The Glowing Man
- Kategoria: Rock
- Jędrzej Dobosz
Właśnie minęło ponad pięć miesięcy od premiery "The Glowing Man". Moja opieszałość w opisie "ostatniej" płyty Swans w żadnym wypadku nie wynika jednak z przeoczenia jednej z najważniejszych premier roku. Kupiłem album tuż po premierze, przesłuchałem go wiele razy i zdążyłem wyrobić sobie o nim trzy różne opinie. Powody, dla których dotychczas nie zrecenzowałem tego longpleja, były trzy. Po pierwsze, najzwyczajniej w świecie nie chciałem o nim pisać. O "The Glowing Man" można powiedzieć dużo, a i tak to będzie tylko własny pogląd na dzieło ewidentnie otwarte na interpretacje. Ostatnie płyty Swans są trochę jak Biblia - zarówno Ty, jak i ja mamy prawo odbierać je tak, jak je pojmujemy, bądź jak to dla nas wygodne. Z tego względu ciężko oryginalnie stwierdzić coś mądrego, co nie zabrzmi z jednej strony pretensjonalnie, a z drugiej banalnie. Po drugie - co poniekąd wynika z pierwszego - ze względu na otwartość i ważkość dzieła, dość prędko przewinęła się przez Internet fala licznych recenzji "The Glowing Man", a każda z nich mądrzejsza i głębsza w analizie od poprzedniej. Cóż ja, niedzielny bloger-amator, mógłbym dodać nowego w tak rozchwytywanym temacie? Po trzecie, co z kolei stoi w opozycji do poprzednich dwóch powodów, muzyka Swans zabrnęła w rejony, gdzie jakakolwiek próba słownego opisu przeżyć emocjonalnych i estetycznych, które jej towarzyszą, jest zbyteczna. Równie dobrze mógłbym próbować wyjaśnić moje wrażenia emocjonalne i estetyczne z przyglądania się płomieniom w palenisku. Z moim poziomem zaawansowania poetyckiego, popełniłbym natchnioną grafomanię.
A jednak, wbrew powyższemu, czytacie właśnie artykuł, który miał nie powstać. Niedawno odpaliłem "The Glowing Man" po długiej przerwie i poczułem się znajomo. Słysząc roztrzęsione gitary i dyskretny fortepian niepokojąco powoli budującego napięcie "Cloud of Forgetting", nawiedziło mnie uczucie, że wróciłem do miejsca, w którym czuję się bardzo dobrze, pomimo iż jest ono do szpiku kości nieprzyjazne. "The Glowing Man" jest sam w sobie pełnoprawnym materiałem wysokiej jakości, ale dopiero w zestawie z "My Father Will Guide Me Up a Rope to the Sky" z 2010, "The Seer" z 2012 i "To Be Kind" z 2014 odsłania pełnię swojego znaczenia. Nie jest tajemnicą, że ostatnie cztery krążki Swans to kompleksowa kwadrologia, która zawiera w czterech płytach całą istotę i przekaz obecnego składu projektu. Michael Gira, serce, umysł i dusza Swans, nie uśmierca swojego dziecka, tylko zamyka kolejny rozdział jego powieści. "The Glowing Man" nie jest zaledwie następnym w kolejności albumem kapeli, tylko wielkim finałem kilku lat niezwykle owocnej działalności zespołu, którego powrót po długiej przerwie (przerwie pod szyldem Swans, bo sam Gira okres między 1997 i 2010 przeżył bardzo produktywnie) można śmiało nazywać najlepszą rockową reaktywacją XXI wieku. Słuchaczy zaznajomionych z ostatnimi krążkami Giry nic tutaj nie powinno zaskoczyć.
"The Glowing Man" przypomina poprzednie płyty Swans zarówno w szerszym ujęciu - pod względem monumentalnie dramatycznych kompozycji o ślimaczym tempie i zanurzonych w mrocznym pięknie aranżacjach - jak i w brzmieniowych detalach pokroju wspomnianych dobrze znanych chwytów używanych do malowania czyśćcowych pejzaży muzycznych. W pewnym sensie ten album to swoisty recykling kompozycyjny, w którym Gira ponownie popisuje się sztuczkami, którymi już wcześniej nas czarował, aby za ich mocą przenieść nas w kolejny wymiar swojej twórczości. "The Glowing Man" jest materiałem bardziej stonowanym i przystępnym niż ostatnie albumy grupy. Nie znaczy to, oczywiście, że to zestaw piosenkowy, czy balladowy. Brutalna wściekłość "The Seer" i ekscentryczne szaleństwa "To Be Kind" zostały tutaj ujarzmione, aby ustąpić miejsca hipnotyzującemu transowi o wręcz religijnym uniesieniu. "The Glowing Man" to najbardziej duchowy album na tym etapie twórczości Swans, a boskie cząsteczki kryją się tu nie tylko we fragmentach mozolnie pielęgnujących brudny romans z ciszą, ale i tych bezczelnie atakujących uszy słuchacza wściekłym jazgotem. Każdy pojedynczy dźwięk i każdy drobny element tych utworów przeciągnięty jest w nieskończoność, jakby Gira chciał nie tyle zanurzyć odbiorców w wodzie święconej swojej muzyki, co utopić ich w niej niczym w biblijnym potopie. Ta muzyka nie wita z otwartymi ramionami i nie przeprasza, jeśli ktoś nie poczuje się w tych ramionach przyjemnie. Oferuje ona za to bogate przeżycia duchowe temu, komu starczy cierpliwości i wiary, by w nią uwierzyć. Niektóre utwory tutaj są zwyczajnie za długie, inne zdają kluczyć zapętlone bez zamysłu. Są tu też momenty, które sprawiają wrażenie hałaśliwych i chaotycznych jedynie w bałwochwalczym hołdzie dla samej idei hałasu i chaosu. Wiele słychać szaleńczych fragmentów symulujących wrażenie nieokiełznanej koncertowej improwizacji. To nie jest idealny album, ale doskonałość jest cechą, której od Giry nie chcę. Chcę wrzasku, szoku, walki z brutalnym gniewem i dyskursu mroku z pięknem, i tego mam pod dostatkiem.
W pewnej przeczytanej w Internecie recenzji "The Glowing Man" (nie pamiętam już której) zdziwił mnie zarzut krytyka, któremu nie spodobało się, że wbrew tytułowi ostatniego w zestawie numeru "Finally, Peace", finał płyty nie przynosi ukojenia, tylko kolejną porcję niepewności. Taka interpretacja wydaje mi się jednak zupełnie sprzeczna nie tylko z założeniami "The Glowing Man", ale i całego kredo obecnej odsłony Swans. Kontestacja istoty człowieczeństwa i wiary, która napędzała poprzednie albumy, nie znajduje tu szczęśliwego rozwiązania, lecz gorzkie podsumowanie. Życie jednostki zaczyna się i kończy, lecz uniwersalny cykl życia i śmierci kręci się bez końca, nadając pojedynczemu życiu kluczowe znaczenie, ale równocześnie naznaczając je miałkością. "Ah I am/I am NOT" wyje zaprzeczając pewnemu postrzeganiu swojego własnego bytu Gira we wstępie do "Cloud of Unknowing", zaś w finale bez żalu wyznaje gorzką prawdę o pustce istnienia "All creation is hollow". Ta historia nie może się skończyć dobrze, bo to nie jest przyjemny album, a to dlatego, że Michael Gira nie jest przyjemnym człowiekiem. To postać targana wewnętrznymi demonami, które znajdują ujście w twórczości Swans, uprawiając w niej piekielny taniec z muzyką we wszystkich swych odsłonach - od szaleństwa i gniewu, po piękno i intymność.
Naprawdę nie chciałem wymądrzać się na temat tej płyty. Autentycznie wstrzymywałem się przed rozpisaniem się na temat emocji, które ona wzbudza, czy tematów, które porusza. Problem w tym, że nie można tak po prostu przejść spokojnie obok Swans. Przez te prawie pół roku, które minęły od kiedy pierwszy raz usłyszałem "The Glowing Man", album wywarł na mnie piętno. Nie jestem pewien, czy jest wart oceny, którą wystawiłem poniżej - łatwo udowodnić krążkowi dłużyzny, recykling i - niestety - pewną pretensjonalność. Poniższa nota to raczej hołd dla wspaniałej przygody muzycznej, którą przez ostatnie sześć lat zaserwował nam prawdopodobnie najlepszy zespół tej dekady i zdecydowanie jeden z najbardziej wyjątkowych projektów w historii rocka. Przygody, którą Michael Gira zakończył za pomocą cholernie dobrej płyty.
Artysta: Swans
Album: The Glowing Man
Wytwórnia: Young God Records, Mute
Rok wydania: 2016
Gatunek: Post Rock, Noise Rock, Rock Eksperymentalny
Czas trwania: 118:23
Ocena muzyki
Ocena wydania
Nagroda
Komentarze