Paul McCartney - Egypt Station
- Kategoria: Rock
- Paweł Kłodnicki
Recenzje, przynajmniej niektóre, dobrze jest zaczynać jakimś wstępem dotyczącym opisywanego artysty. W tym przypadku wydaje się to bardziej niż zbędne. Można kompletnie nie interesować się muzyką, ale nie sposób nie wiedzieć, kim jest Paul McCartney, do jakiego zespołu należał, jak wiele dokonał i dlaczego właśnie on jest najbogatszym muzykiem na świecie. Pewne fakty, nazwiska i nazwy wnikają po prostu wnikają do popkultury zbyt mocno. Podobnie jest w przypadku "Gwiezdnych Wojen" - nawet ktoś, kto nie oglądał ani jednego filmu, zapewne byłby w stanie wymienić kilka ikonicznych postaci. W stosunku do muzyków o takim statusie nietrudno popaść w nieuzasadniony bezkrytycyzm. Sam tego doświadczyłem w przypadku McCartneya, gdy zorientowałem się, jak wiele muzyki nagrał po rozpadzie Beatlesów, a wrodzona ciekawość nie pozwoli mi tego wszystkiego nie sprawdzić. Przez pewien czas odrzucałem od siebie myśl, że ktoś taki jest w stanie napisać złą piosenkę. Jednak konsekwentne słuchanie kolejnych jego albumów uświadomiło mi, że jego kariera solowa miała równie dużo wzlotów, co i (a może nawet więcej) upadków, a pewna doza czołobitności stopniowo przeradzała się w coraz większe rozczarowanie. Jakkolwiek malkontencko, i być może dla niektórych obrazoburczo - dyskografia McCartneya jest zdecydowanie zbyt obszerna (dla uproszczenia wliczam tu też albumy grupy Wings, której McCartney był niekwestionowanym liderem).
Takie rozmienianie się na drobne wielu muzykom nie wychodzi na dobre i ten przypadek nie jest wyjątkiem. Spod ręki Paula wyszło zbyt wiele złych utworów i słabych, nierównych lub nudnych albumów, vide "Pipes Of Peace" czy "Press To Play", będących wycieczką w stronę miałkiego, słabego melodyjnie popu. Z drugiej strony, wielokrotnie wznosił się na wyżyny - "Ram" czy "Tug Of War" to przecież też albumy popowe, a w swojej kategorii bardzo fajne. Nie mówiąc o "Band On The Run", słusznie zaliczanym do grona szczytowych osiągnięć ex-Beatlesów. Ostatnie dekady jego twórczości też nie były najgorsze, choć flirt z muzyką poważną był krokiem co najmniej dziwnym. Nie powiem, doceniam odwagę, zwłaszcza że efekty były całkiem znośne (szczególnie "Ocean's Kingdom"), ale gdzie tam McCartneyowi do kompozytora klasycznego. Za to popowo-rockowo-elektroniczny "New" z 2013 roku to prawdopodobnie najlepsze jego dzieło od 20 lat.
W sumie prawda jest taka, że gdyby nie nadzieje rozbudzone tym właśnie albumem i poczucie recenzenckiego obowiązku, nie spieszyłbym się tak bardzo z poznaniem "Egypt Station". Po co świadomie ryzykować pogorszenie własnej opinii o jednym z najważniejszych muzyków w historii, skoro można po prostu sięgnąć po najlepszą, niezaprzeczalnie wartościową część jego twórczości? Cóż, nazwisko McCartney ma dużą siłą i samo to może być kuszące dla wielu osób. A powinnością recenzenta winno być nie tylko polecanie dobrych rzeczy, ale też odradzanie tracenia czasu na rzeczy niewarte uwagi. I taką właśnie jest "Egypt Station".
Pierwsza bolączka albumu rzuca się w oczy jeszcze przed jego uruchomieniem - jest tego dużo. Zdecydowanie za dużo. A przecież już przed premierą było wiadome, że nie będzie to żaden jazz, progresywa i nic podobnego, tylko zwyczajny, popowo zabarwiony rock (lub odwrotnie). McCartneya, jak całą rzeszę innych muzyków, dopadła skłonność do nadmiernego korzystania z dużej pojemności płyty CD (i wręcz nieograniczonej pojemności zasobów cyfrowych). Nie mógł sobie nawet darować dopchania tego jakże "potrzebnymi", niespełna minutowymi miniaturkami, jedną na początku i jedną pod koniec. Obie są zresztą niemal identyczne, oparte na tych samych partiach chórków i elektronicznego tła. Pozostałe 14 (!) kawałków to już pełnoprawne piosenki, wśród których są zarówno niezłe rzeczy jak i, a to ci niespodzianka, zapychacze i totalne gnioty.
Przyznaję, że w niektórych utworach drzemie pewien potencjał. Dotyczy to zwłaszcza kompozycji utrzymanych w charakterystycznym, "beatlesowsko-mccartneyowym" stylu, a trochę ich tu jest. Jednak rzadko udaje się uniknąć nieudanych elementów, nietrafionych aranżacji czy po prostu kiepskiej warstwy melodycznej. Dobrym przykładem jest "I Don't Know" - z początku słychać naprawdę przepiękną melodię graną na fortepianie, zgrabnie dopełnioną dźwiękami gitary akustycznej. Cały urok pryska, gdy do tego dołącza bezsilny, mocno smętny wokal, przy czym jednocześnie utwór zaczyna zbliżać się w stronę nijakiej, generycznej ballady. Wciąż jednak jest coś intrygującego w dźwiękach fortepianu i ze względu na nie trudno mi było się oderwać od tej piosenki. Podobny efekt udało się osiągnąć w akustycznym "Happy With You", skądinąd bardzo przyjemnym, choć proszącym się o bardziej wyrazistą melodię i mniej wymęczony śpiew. Co jednak mamy w najbliższym otoczeniu tych dwóch utworów? Pstrokaty, pseudo-skoczny "Come On To Me" czy "Who Cares", w którym McCartney śpiewa wyjątkowo dobrze i energicznie jak na swój wiek, ale z kolei motyw gitarowy zdaje się po prostu sobie płynąć bez żadnego celu. W dodatku zmarnowano na tak niewyrazisty utwór całkiem chwytliwy refren.
Jednak te dwie, i wszystkie inne, miernoty, to nic w porównaniu do "Fuh You" - kolejnego singla i w zasadzie wystarczającego powodu, by nie sięgać po ten album. Tak... (ze względu na szacunek zarówno do Czytelników, jak i Paula McCartneya, słowa początkowo napisane w miejscu tego nawiasu zostały objęte cenzurą) bardzo zły, banalny, pozbawiony jakichkolwiek argumentów na swoją obron, mógłby nagrać co najwyżej, za przeproszeniem, Ed Sheeran (a on ma na swoim koncie co najmniej kilka znacznie lepszych kawałków) czy jeszcze gorsza gwiazdeczka pop, a nie jeden z Beatlesów. Prostacka melodia, maksymalne silenie się na przebojowość, kicz wylewający się z głośników - zachowane są niemal wszystkie standardy współczesnego popu. Aż dziw, że w studiu nie było nikogo, kto mógłby mu powiedzieć "Hej, Paul. Pamiętasz, jak pół wieku temu współtworzyłeś taki wiekopomny album «Sgt Pepper's Lonely Hearts Club Band», którego byłeś główną siłą kreatywną? No właśnie, więc może lepiej dwa razy się zastanów, czy chcesz teraz sygnować coś takiego swoim nazwiskiem". Rozumiem, że muzycy mają różne etapy w swojej twórczości i chcą próbować różnych rzeczy. Rozumiem, że bohater tej recenzji ma za sobą ponad 50 lat kariery i określony stopień wypalenia twórczego jest nieunikniony. Ale pewne rzeczy są po prostu zbyt trudne do zaakceptowania. Głos Paula McCartneya nie powinien się pojawić w takim banale. Jego nazwisko nie powinno się znaleźć na liście kompozytorów tego utworu. Koniec, kropka.
Po chwilowej przerwie, spowodowanej szczerym szokiem, jakiego doznałem, mimo wszystko wróciłem do słuchania. Dalej tak źle, na szczęście, nie jest (to by dopiero było osiągnięcie), ale też wzlotów nie ma zbyt wielu. Jak na ironię, po najgorszym utworze przychodzi jeden z najlepszych. McCartneyowi zdecydowanie służy taka skromna aranżacja, jak w "Confidante", tylko gitara akustyczna i śpiew (no i basowe tony pod koniec). Melodia wypada ładnie, a śpiew jest wyjątkowo sprawny i natchniony. "People Want Peace" z chóralnymi zaśpiewami przywołuje klimat niektórych nagrań Wings, ale nie dorównuje im pod żadnym względem. "Dominoes" w refrenie jest aż nieprzyzwoicie chwytliwy i mógłby być jednym z najjaśniejszych punktów tego albumu, gdyby muzycznie był mniej nijaki. Na to miano zasługuje natomiast "Back In Brazil", zgodnie z tytułem brzmiący nieco latynosko (choć niekoniecznie są to klimaty typowo brazylijskie). Muzyce nadal brakuje nieco wyrazistości, ale słychać, że muzycy po prostu dobrze się bawili, nagrywając to. Utwór sprawia wręcz wrażenie żartu muzycznego, ale takiego na poziomie. "Do It Now" to znów tradycyjna ballada w beatlesowskim stylu. Szkoda, że dobra melodia wciąż sprawnie gdzieś się ukrywa i kategorycznie nie chce się ujawnić, bo pojawia się tu klawesyn, którego brzmienie uwielbiam. Za to "Caesar Rock" wypada zaskakująco udanie, przynajmniej na tle całości, ze skocznym, autentycznie porywającym rytmem, który próbowało wcześniej osiągnąć "Come On To Me".
Sama końcówka albumu jest już wymuszona i niepotrzebna. "Despite Repeated Warnings" brzmi jak kalka "Hey Jude" i "Live And Let Die". Może byłby to utwór do odratowania, gdyby nie sprawiał wrażenia trzech różnych piosenek połączonych w chaotyczną całość - fortepianowej ballady (to ta najbadziej znośna część), standardowej rockowej piosenki i kolejnej standardowej rockowej piosenki, wzbogaconej o instrumenty dęte i orkiestralny nastrój. W "Hunt You Down/Naked/C-Link" już sam tytuł wskazuje na takie rozwiązanie, co nie czyni całości mniej bałaganiarską. Najpierw dziwaczny, miałki melodyjnie utwór z dęciakami, potem fortepianowa przygrywka z kobiecym wokalem w tle, a na koniec nieco bluesowa, chyba najbardziej udana, część. Gdzie w tym jakiś zamysł, gdzie logika?
Gdyby McCartney zdecydował się na krótki, zwarty zbiór typowych dla siebie piosenek, z dużym prawdopodobieństwem byłby w stanie nagrać dobry album. Tymczasem za sprawą "Egypt Station" brutalnie podkopuje własną legendę. Nie żeby nie zdarzało mu się robić tego wcześniej, ale nigdy nie tworzył tak słabych kawałków, jakie można usłyszeć tutaj. Trudno uwierzyć, że cos takiego, jak "Fuh You", napisał ten sam muzyk, który przed laty stworzył "Yellow Submarine", "Yesterday", "Hey Jude" i wiele innych ponadczasowych klasyków. Ktokolwiek zamierza posłuchać tej płyty, polecam sobie je wszystkie przygotować na ewentualną odtrutkę po bolesnym zawodzie.
Artysta: Paul McCartney
Tytuł: Egypt Station
Wytwórnia: Capitol Records
Rok wydania: 2018
Gatunek: Rock, Pop
Czas trwania: 57:30
Ocena muzyki
-
Jurek
Amatorszczyzna całej tej recenzji świeci najjaśniej w momencie oceniania piosenki, której na płycie nie ma. Zamiast "Do It Know", opisywanej z wielkim, acz amatorskim zacięciem, na "Egypt Station" jest "Do It Now". Jeśli ktoś chce się bawić w recenzenta, do czego oczywiście ma prawo, podobnie jak do własnych ocen, powinien przynajmniej znać tytuły ocenianych utworów.
0 Lubię -
stereolife
Panie Jurku, dziękujemy za wskazanie błędu. Niepotrzebnie się Pan tak zacietrzewił, bo to tylko literówka - zdarza się zarówno w recenzjach płyt, jak i w symbolach sprzętu opisywanego na łamach naszego portalu. Opublikowaliśmy już prawie 4000 artykułów, w tym ponad 400 recenzji płyt i prawie tyle samo testów. Nie ma siły, żeby tu i ówdzie nie wkradła się jakaś literówka albo nawet oczywisty błąd ortograficzny. Czasami sami znajdujemy takie błędy w starszych publikacjach i je poprawiamy. Jeżeli jednak uważa Pan, że nasza praca to amatorszczyzna, prosimy pochwalić się swoimi recenzjami. Będziemy brać przykład, albo - jeśli znajdziemy choćby jeden mały błąd - napiszemy Panu komentarz w podobnym tonie. Żeby przypadkiem nie pomyślał Pan, że zamieszczając w sieci obszerne, dostępne za darmo recenzje nowych wydawnictw płytowych, można się spotkać z pozytywnym odbiorem i wsparciem ze strony Czytelników. Nawet jeśli - o matko jedyna - przekręci się jakąś literkę;-)
0 Lubię -
Pablo
"Jeżeli jednak uważa Pan, że nasza praca to amatorszczyzna, prosimy pochwalić się swoimi recenzjami. Będziemy brać przykład, albo - jeśli znajdziemy choćby jeden mały błąd - napiszemy Panu komentarz w podobnym tonie." Z tego by wynikało, że tylko recenzent ma prawo skrytykować cudze recenzje, muzyk twórczość innego muzyka, itd. To tak, jakby powiedzieć, że ginekologiem może być tylko kobieta, bo co mężczyzna może wiedzieć o kobiecych narządach... Czytelnik, który sam nie pisze recenzji, jak najbardziej ma prawo skrytykować cudzą recenzję. Tylko niech się odnosi do merytorycznych kwestii, zamiast usilnie czepiać się takiej bzdury, jak brak jednej literki. Widać nie mógł znaleźć żadnych obiektywnych argumentów na obronienie tego albumu, więc zaatakował recenzenta, zarzucając mu jedyny - i zupełnie nieistotny - błąd. Ja bym w ogóle nie publikował takiego komentarza, bo od razu widać, że jest to ktoś, z kim nie warto nawet dyskutować.
0 Lubię -
JaxX
Wolność komentowania oznacza możliwość dodawania i pozytywnych i negatywnych komentarzy. Ale nawet pisząc coś negatywnego na temat konkretnych rzeczy można zachować minimum szacunku do adresata swojego wpisu. Chyba, że komentującemu chodzi wyłącznie o wylanie na kogoś swojej życiowej frustracji. Gdyby taki delikwent w prawdziwym życiu pozwalał sobie na tego typu uwagi, zaraz miałby zakaz wstępu do wielu miejsc albo kilka spraw w sądzie, gdyby już mocno przeholował. Jurek ochłoń bracie, napij się herbaty, bo choroba nadciśnieniowa może mieć bardzo przykre konsekwencje.
0 Lubię -
stereolife
@Pablo - Jeżeli ktoś używa słowa "amatorszczyzna", to byłoby miło, gdyby wiedział jak wygląda nie-amatorszczyzna, najlepiej z własnego doświadczenia. Każdy ma prawo oceniać różne rzeczy, ale jechanie po autorze i wykonanej przez niego pracy ze względu na jedną literówkę jest całkowicie niepotrzebne i nieuzasadnione. Komentarz zostawiliśmy tylko po to, aby zachował się ślad błędu, który od razu poprawiliśmy. A zbaczając z tematu, aby zostać ginekologiem trzeba skończyć sześcioletnie studia lekarskie, zdać Lekarski Egzamin Końcowy, odbyć minimum roczny staż, z następnie zrobić specjalizację, na co trzeba sobie policzyć od 4 do 7 lat. Razem powiedzmy 12 lat, i to przy założeniu, że po drodze nie będzie dodatkowych przygód (nie będziemy mieli żadnej przerwy, nie zawalimy egzaminów, a potem od razu po stażu dostaniemy się na specjalizację, co też nie jest takie pewne). Zarówno kobiety, jak i mężczyzn obowiązują te same reguły. Mężczyzna ginekolog jest tak samo dobrze przygotowany do wykonywania swego zawodu, jak kobieta ginekolog. Na marginesie, niedawno w "Milionerach" padło pytanie ile moczowodów ma standardowo wyposażony mężczyzna. Naprzeciwko Huberta Urbańskiego siedział młody chłopak i zaznaczył odpowiedź "jeden". Kobieta urolog raczej by wiedziała, mimo, że nie jest standardowo wyposażonym mężczyzną:-)
0 Lubię -
Pablo
No dobrze, może przykład z ginekologiem nie był zbyt adekwatny, więc inaczej. Czy krytyk kulinarny musi sam być kucharzem, by rozpoznać źle przygotowaną potrawę? Czy krytyk filmowy musi sam być aktorem, by rozpoznać słabe aktorstwo? Czy krytyk muzyczny musi sam grać na instrumencie, by rozpoznać nieumiejętną grę u innych? Nie muszą. Krytyka polega na odniesieniu się do innych dzieł, a nie do własnych umiejętności w tej dziedzinie. I podobnie z recenzjami - nie trzeba samemu ich pisać, żeby móc je ocenić na podstawie porównań z innymi recenzjami. Inna sprawa, że w tej konkretnej sytuacji nie chodzi o jakość samej recenzji, tylko o to, że autor tamtego komentarza najwyraźniej po prostu nie zgadza się z opinią na temat recenzowanej płyty, więc przyczepił się o jakąś pierdołę. I takie postępowanie zasługuje wyłącznie na potępienie, z tym się zgadzamy. Ale jednocześnie uważam za bezsensowną argumentację sprowadzającą się do stwierdzenia: "krytykujesz? pokaż, że sam umiesz zrobić to lepiej". Powinno się raczej wymagać przedstawienia merytorycznych i obiektywnych argumentów na potwierdzenie zarzutów.
0 Lubię
Komentarze (6)