Slash Featuring Myles Kennedy & The Conspirators - Living The Dream
- Kategoria: Rock
- Paweł Kłodnicki
Wydawałoby się, że w ostatnich latach Slash jest zajęty przede wszystkim odcinaniem kuponów od popularności reaktywowanego Guns N' Roses. Tymczasem kilka przerw w trasach koncertowych macierzystej grupy wystarczyło, by Saul Hudson znalazł czas na nagranie kolejnego albumu. Albumu dokładnie takiego samego, jak większość jego poprzednich - przydługiego, nudnego i pozbawionego pomysłów, z pojedynczymi przebłyskami czegoś w miarę dobrego. Przyznaję bez bicia, że nie jestem miłośnikiem Slasha. Kiedyś, gdy Gunsi byli jednym z niewielu dobrze znanych mi zespołów, jego gra wydawała mi się aż nader interesująca. Jednak z czasem, wgłębiając się nie tylko w pełne spektrum jego twórczości, ale też całą scenę hardrockową, zacząłem dostrzegać, że tak naprawdę jest muzykiem co najwyżej przeciętnym. Od czasu "Appetite For Destruction" i niektórych kawałków z obu części "Use Your Illusion" (a od tamtego czasu minęło ponad 25 lat) nie stworzył niczego ciekawego, jednocześnie coraz głębiej zapuszczając się w hardrockową sztampę. Od biedy wyróżnić można jeszcze Velvet Revolver, choć głównym atutem tego zespołu nie był gitarzysta, lecz charyzmatyczny Scott Weiland, znany głównie ze Stone Temple Pilots.
Obecnie Slashowi brakuje u boku porządnego kompozytora pokroju Izzy'ego Stradlina czy dobrego wokalisty, jakim bez wątpienia był zarówno Weiland jak i Axl Rose. Komponowaniem zajmuje się sam, choć ma o tym małe pojęcie, natomiast obowiązki śpiewaka powierzył Mylesowi Kennedy'emu (pomijając album Slasha z 2010, nagrany z różnymi wokalistami), liderowi i krzykaczowi popowej grupy Alter Bridge, nieudolnie stylizującej się na ciężki rock. Słowa "krzykacz" użyłem całkowicie zamierzenie, gdyż "wokalista" byłoby dużym nadużyciem. Kennedy wprawdzie ma zalążki umiejętności i nawet rozpoznawalną barwę, jednak jego skłonność do nadmiernego eksponowania swojego bardzo wysokiego głosu i absolutny brak charyzmy skutecznie mnie do niego zniechęcają. Nie zmieniła się także sekcja rytmiczna - Todd Kerns na basie i Brent Fitz na perkusji (to są właśnie owi "The Conspirators", sygnujący album wspólnie ze Slashem i Kennedym), których jedynym zadaniem jest granie prościutkiego podkładu pod popisy lidera.
"Living The Dream" to wzorcowy przykład albumu absolutnie dla nikogo. Fani Slasha mają do dyspozycji sporo lepszej (wciąż nie na bardzo wysokim poziomie, ale jednak lepszej) muzyki, nowych ten materiał raczej nie przyciągnie, a szanującym się fanom hard rocka szkoda będzie czasu i uszu na tak kiepski album. Nie tylko ze względu na okropne brzmienie (jeśli chcecie wiedzieć, jak je spłaszczyć i kompletnie pozbawić naturalności, ten album będzie idealnym instruktarzem), ale także samą muzykę. Muzycy nawet nie próbują niczym zaskoczyć i nie chodzi tu o jakieś wydumane eksperymenty, lecz jakąkolwiek próbę wyjścia poza utarty schemat. To po prostu zbiór prostych piosenek nagranych według ogranego do bólu modelu (także przez samego Slasha) - szybkie utwory bazujące na wzorze "riff-łup łup-riff-solówka-riff-ewentualnie kolejna solówka" plus jakaś ballada, koniecznie nastawiona na jak najbardziej uporczywe wyciskanie emocji ze słuchacza. W takiej sytuacji ratunkiem są tylko dobre melodie, ale tych jest tu jak na lekarstwo. Chyba, że tak można nazwać niewiele różniące od siebie galopady, oparte na prościutkim rytmie, pisane jedna od drugiej.
Trudno słuchać tego z odpowiednią uwagą. Przy tak nieangażujących utworach szybko zaczyna się szukać jakiegokolwiek niezbyt angażującego zajęcia, byle tylko czas przestał się dłużyć. Fakt, jest to album znacznie krótszy od przepchanego "World On Fire", ale to niewiele pomaga. Jeszcze gorzej, że nie nadaje się to nawet na muzykę tła, głównie przez drażniące wrzaski i jęki Kennedy'ego. Naprawdę mam podziw dla każdego, kto będzie w stanie przebrnąć w całości przez rozpoczynający album "Call Of The Wild". Choć trwa tylko cztery minuty, to daje Mylesowi dużo czasu do wydzierania się, a także znacznego przekraczania granicy fałszu (ma niestety do tego skłonności, zwłaszcza w spokojnych fragmentach). Dalej nie jest wiele lepiej, choć zaskakująco często zdarza mu się operować na niższych rejestrach. Byłbym skłonny to pochwalić, gdyby nie to, że jego głosowi wciąż brakuje siły, a banalnie popowe melodie wokalne dodatkowo kaleczą te, przynajmniej w założeniu, rockowe killery. Nie ukrywam, jest to dla mnie dziwne, bo na swoim wydanym także w tym roku albumie solowym (dość przeciętnym) pokazał się od całkiem dobrej strony jako wokalista. Jednak zazwyczaj moje uszy zaczynają krwawić, gdy tylko otwiera usta.
W przypadku Slasha też niewiele się zmieniło. Sekcja rytmiczna coś mu tam pogrywa w tle, zaś on sam korzysta z każdej okazji, by pochwalić się swoimi technicznymi umiejętnościami. Nie ma przy tym za grosz duszy czy wyczucia, prezentuje jedynie wykalkulowane partie, często sprawiające wrażenie wymęczonych. Nie oczekiwałem solówek na miarę "Sweet Child O' Mine" czy "November Rain", ale jednak wypada, by muzyk cieszący się opinią jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka był w stanie zaprezentować coś na poziomie. Nawet biorąc poprawkę na jego wiek, trudno się tu czegoś takiego doszukać. Kompozytorsko jest równie nijako, nawet jak na standardy Slasha. Zdarza mu się niepotrzebnie i nieudolnie sięgać do dziedzictwa Guns N' Roses - wspomniany "Call Of The Wild" brzmi jak odkopany odrzut z "Appetite For Destruction". Takich podobieństw i skojarzeń jest więcej ("My Antidote", Sugar Cane", "Slow Grind"), ale nigdy na plus. Raczej facet wciąż ma w pamięci swoje najlepsze czasy i nawiązuje do nich, bez pomysłu odtwarzając rozpoznawalną stylistykę dawnej grupy.
O dziwo dla mnie, są tu utwory, które mnie nie odrzucały, jak "Serve You Right" (byłby najlepszym kandydatem na otwarcie), zagrany trochę w stylu meksykańskiego boogie. Jednak chyba bardziej wynikało to z mojego uwielbienia dla takiego luzackiego rytmu, niż faktycznego poziomu samego kawałka. Zresztą lepiej sprawdziłby się w wykonaniu ZZ Top, a niepasujący do niego wysoki wokal dodatkowo psuje wrażenie. Mimo wszystko to wciąż jeden z niewielu znośnych fragmentów, w których faktycznie czuć tę rockową szczerość, do jakiej podobno dąży Slash (gdyby tylko nie to brzmienie). Do takich mogę jeszcze z w miarę czystym sumieniem zaliczyć "Mind Your Manners" z energetyzującym riffem i udaną solówką oraz "Lost Inside The Girl", power balladę z lekko zmarnowanym, ale jednak istniejącym potencjałem (przede wszystkim Kennedy musiałby przestać kwiczeć). Żaden z tych kawałków nie jest w stanie zrekompensować gniotów porkoju "The Great Pretender", opartego na jednym z najgorszych i najbardziej kuriozalnych motywów, jakie słyszałem w życiu. Na balladę "The One You Loved Is Gone" nawet brak mi odpowiedniego określenia - słowa "przesłodzony" i "cukierkowaty" w żadnym stopniu tego nie oddają. Musze jednak zaznaczyć że jego refren to jedna z najmniej schrzanionych partii wokalnych, jakie Kennedy kiedykolwiek wykonał.
Slash z uporem maniaka robi wszystko, by podkopać swoją legendę - zasłużoną czy nie, ale jednak istniejącą. Trudno mi przyjąć argument, że to prostu album nagrany na luzie, celowo niesilący się na jakąkolwiek rewolucję. Jest to prawda, ale nijak nie usprawiedliwia jego miałkości. Jest tyle nierewolucyjnych, prostych, czysto rozrywkowych płyt na wysokim poziomie, że z tą nie warto się męczyć nawet z takich pobudek.
Artysta: Slash Featuring Myles Kennedy & The Conspirators
Tytuł: Living The Dream
Wytwórnia: Roadrunner Records
Rok wydania: 2018
Gatunek: Rock, Hard Rock
Czas trwania: 52:27
Ocena muzyki
Komentarze