Jimi Hendrix - Machine Gun: The Fillmore East First Show
- Kategoria: Rock
- Paweł Kłodnicki
Najlepszy gitarzysta w historii muzyki działał jako profesjonalny muzyk mniej niż 10 lat i choć w tym czasie był bardzo aktywny, to nie był w stanie zostawić po sobie tyle wartościowego materiału, ile niektórzy by sobie życzyli. Zwłaszcza albumy studyjne wydane po jego śmierci z czasem stawały się coraz bardziej kuriozalne, przybierając formę składanek na siłę pozapychanych niedokończonymi utworami i zalążkami kompozycji, wydobytymi z najciemniejszych kątów. Kilka ostatnich wydawnictw prezentuje się już nieco lepiej, wciąż jednak wciskano na nie kolejne wersje utworów, które wcześniej zdążyły się ukazać w kilku lepszych wykonaniach. Najsensowniejszym albumem pośmiertnym Hendrixa od wielu lat jest "Both Sides Of The Sky".
Tymczasem w archiwach przez całe dekady drzemały takie skarby, jak profesjonalne rejestracje czterech koncertów Hendrixa zagranych w Fillmore East na przełomie 1969 i 1970 roku, dwóch 31 grudnia i dwóch 1 stycznia. The Jimi Hendrix Experience był już wtedy historią. Gitarzyście towarzyszył nowy, bardzo krótko istniejący Band Of Gypsys, z Billym Coxem na gitarze basowej i Buddym Milesem na perkusji. Był to zespół zupełnie inny od Experience - czarnoskóra sekcja rytmiczna o wyraźnie funkowych skłonnościach dała pełne pole do popisu Hendrixowi, którego także ciągnęło w tę stronę. Choć bardzo lubię duet Mitch Mitchell - Noel Redding, to muszę przyznać, że zwykle grany przez nich prosty podkład nie mógł się równać z gęstą grą Coxa i Milesa, na dodatek wdających się w fantastyczną interakcję z Hendrixem, jaka w Experience prawie nigdy nie miała miejsca. Choćby z tego powodu te nagrania powinny były ukazać się jak najwcześniej w pełnej krasie. To zupełnie nowe, równie oryginalne wcielenie muzyki Hendrixa, według niektórych nawet lepsze od tego, co tworzył wcześniej.
Faktem jest, że część tego materiału została już wydana, nigdy jednak w sensowny sposób - fragmenty dwóch ostatnich występów ukazały się na kultowym "Band Of Gypsys" z 1969 roku, trzy kolejne utwory na "Band Of Gypsys 2", 16 na "Live At The Fillmore East" i trzy na "West Coast Seattle Boy: The Jimi Hendrix Anthology". Jak więc widać, z tymi nagraniami obchodzono się równie irracjonalnie, co ze studyjnymi pozostałościami - zamiast wydać wszystkie w komplecie na jednym lub dwóch dużych wydawnictwach, poumieszczano je losowo na kilku kompilacjach, nie dając szansy połowie z nich nawet ujrzeć światła dziennego. Owszem, "Band Of Gypsys" to wspaniała koncertówka (jedna z najlepszych w historii), co nie zmienia tego, że takie podejście jest całkowicie niezrozumiałe.
Pewne nadzieje na zmianę tej sytuacji dał wydany w 2016 roku "Machine Gun: The Fillmore East First Show", czyli pełen zapis pierwszego z tych czterech koncertów. Był to wyjątkowy występ, z dwóch powodów. Po pierwsze, był to sceniczny debiut zespołu, który do tej pory jedynie odbywał sesje i pracował nad własnymi utworami. Po drugie, ze względu na repertuar - w przeciwieństwie do innych koncertów, muzycy nie zagrali żadnej z dotychczas wydanych studyjnych kompozycji Jimiego. Pojawiły się dwa utwory grane przez niego wcześniej, ale tylko na scenie ("Hear My Train A Comin", "Lover Man") i dwa covery ("Stop" Howarda Tate'a i "Bleeding Heart" Elmore'a Jamesa), zaś reszta to premierowy materiał napisany przez Band Of Gypsys, w dodatku niecały (kilka nowych kąsków zespół zostawił na kolejne koncerty).
Biorąc pod uwagę to, co napisałem w poprzednim akapicie, jest wprost niewiarygodne, jak dobrze muzycy byli ze sobą zgrani. Choć grali wtedy ze sobą pierwszy raz na scenie, to sprawiają wrażenie, jakby tworzyli zespół co najmniej od dekady. Niemal każdy dźwięk jest idealnie dopasowany, a wszyscy błyskawicznie na siebie reagują, co robi wrażenie zwłaszcza w najszybszych utworach. Rzecz jasna, niektóre kompozycje grają z pewną rezerwą, choćby "Machine Gun", najlepszą rzecz stworzoną przez ten skład. W porównaniu do wersji z "Band Of Gypsys", ta jest wręcz nieśmiała, wolniejsza i nie tak wszechogarniająca. Biorąc jednak pod uwagę specyfikę tej kompozycji, jest to zrozumiałe, a nawet w takiej ociężałej formie jest niesamowicie porywająca. Za to wymowne naśladowanie karabinu maszynowego za pomocą bębnów i gitary (utwór jest protestem antywojennym) uderza do głowy równie mocno, co w każdej innej wersji. Zawsze jest to wspaniały moment, w każdym wykonaniu.
Choć przez cały koncert słychać dość podobne granie - połączenie ciężkiego bluesa i funku z soulowymi naleciałościami - nie można narzekać na monotonię, nie tylko dzięki natchnionej grze Hendrixa. Znalazło się tu miejsce dla zwartych, energetycznych czadów ( "Power Of Soul", "Lover Man", "Ezy Ryder"), utworów o luźniejszych, jamowych strukturach ("Hear My Train A Comin'", "Machine Gun"), czy stonowanych bluesów z zaostrzeniami ("Bleeding Heart", "Burning Desire"). W każdym z nich Band Of Gypsys wypada równie przekonująco i, co ważniejsze, nikt nie jest tu panem i władcą dominującym nad pozostałymi (choć nie ma co ukrywać, popisy Hendrixa przyciągają najwięcej uwagi). To zespół koncertowy w pełnym wydaniu, gdzie każdy odgrywa równie ważną rolę. Świetny smaczek pojawia się w "Changes" i "Stop", w których Miles zawsze miał zarezerwowaną rolę głównego wokalisty. Jego barwa jest równie charakterystyczna, co Hendrixa i pasuje do takiej muzyki, a zdolności technicznych właściwych dla wokalistów soulowych również mu nie brakuje. Świetnie się słucha zwłaszcza duetu wokalnego w "Stop" - szorstki głos Hendrixa i gładki, czysty śpiew Milesa idealnie się dopełniają.
Słabych punktów na tym albumie po prostu nie ma. Piszę to szczerze i dosłownie. Jasne, niektóre utwory błyszczą bardziej od innych (niewiele jest kompozycji rockowych choćby dorównujących "Machine Gun" czy "Hear My Train A Comin'"), jednak zawsze muzycy trzymają najwyższy możliwy poziom koncertowych improwizacji. Nawet gdy zdarza im się nieco popaść w chaos, przez co gubią melodię, jak w "Burning Desire" w pełni wynagradza to Hendrix, który dla mnie zawsze pozostanie najlepszym gitarzystą, jaki kiedykolwiek żył. Nie sądzę, by w ogóle był sens kogokolwiek przekonywać, że jego styl gry jest wielki i niepowtarzalny. Równie dobrze mógłbym polecać zdrowy tryb życia czy niepicie alkoholu w miejscu pracy - takie rzeczy się rozumie samo przez się.
Smutne, że materiał archiwalny sprzed niemal 50 lat ma więcej do zaoferowania niż większość współczesnego rocka. Z tej perspektywy może to nawet dobrze, że te nagrania ukazały się tak późno. Przy standardach dzisiejszych występów, które często niewiele się różnią od tych granych z playbacku, brakuje takich koncertówek, na których zespół nie jest maszynką do odtwarzania hitów na żywo, a siła kreatywną, bawiącą się własną jak i cudzą muzyką na różne sposoby. Już sam szyld powinien być wystarczającą zachętą - w studiu Hendrixowi zdarzały się poważne wpadki, ale na scenie niemal zawsze był niepowstrzymaną bestią.
Artysta: Jimi Hendrix
Tytuł: Machine Gun: The Fillmore East First Show
Wytwórnia: Experience Hendrix
Rok wydania: 2016
Gatunek: Blues Rock, Funk Rock, Hard Rock
Czas: 70:18
Ocena muzyki
Nagroda
-
Pablo
Z takim graniem Hendrix powinien być kojarzony, a nie z piosenkami typu "Hey Joe", "Little Wing". Bo mam wrażenie, że w Polsce jego twórczość jest nieco pomijana. Pewnie, każdy słuchacz rocka powie, że szanuje Jimiego, ale ze znajomością czegoś więcej, niż największych przebojów, może być kiepsko. Tymczasem nagrania ze składem Band of Gypsys to nie tylko jego najwspanialsze dokonania, ale jedne z najwspanialszych w całej muzyce rockowej. Niewiele jest równie dobrych rockowych koncertówek, jak "Band of Gypsys" i opisana wyżej "Machine Gun". Na pewno "At Fillmore East" Allman Brothers Band, "Irish Tour '74" Rory'ego Gallaghera, "Ummagamma" Pink Floyd, "The Great Deceiver" King Crimson, "Happy Trails" Quicksilver Messenger Service, "Live/Dead" Grateful Dead, może jeszcze "Wheels of Fire" Cream, "Live" Colosseum, "Live at Leeds" The Who i "Made in Japan" Deep Purple. Dodałbym jeszcze "The Turning Point" Johna Mayalla, ale to już nieco inne granie ;) Czy Hendrix był najlepszym gitarzystą? Nie mnie to oceniać, ale na pewno jednym z najbardziej kreatywnych. A to o wiele ważniejsze, niż umiejętność czystego trafiania w każdy dźwięk (za której brak Jimi bywa krytykowany).
0 Lubię -
Paweł Kłodnicki
Zgadzam się w zupełności, że w Polsce zbytnio pomija się taki właśnie obraz Hendrixa ;) Dlatego mam zamiar zrecenzować przynajmniej jeszcze jedną, a może nawet parę koncertówek Jimiego, tak by pokazać choć kawałek każdego z zespołów, z którym występował (duety Redding-Mitchell i Cox-Mitchell muszą się pojawić koniecznie), zwłaszcza że w ostatnich latach ukazało się tego mnóstwo. Np. "Winterland" pokazuje Experience od chyba najlepszej możliwej. Trudno przez to przebrnąć, bo jest tam dużo materiału, ale na pewno się pojawi, bo jest czego słuchać, co polecać i o czym pisać ;)
Oczywiście to, że Hendrix był najlepszym gitarzystą w dziejach, to tylko moja opinia. Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie stwierdzić niezaprzeczalnie, że był nim ten lub inny muzyk. Tak samo nie mnie jest stwierdzać, który okres jego twórczości był najlepszy, zwłaszcza że sam uwielbiam wszystkie (pomijając te pierdółki publikowane na niektórych albumach pośmiertnych). A krytykowanie Hendrixa za nietrafianie w dźwięki jest jak czepianie się Johna Coltrane'a za tworzenie muzyki celowo unikającej melodyjności lub Jona Lorda czy Keitha Emersona za skłonności do grania kakofonicznych dźwięków. Przecież on na tym zbudował swój styl!
Twórców takich jak Gallagher, Grateful Dead i King Crimson też kiedyś będę musiał tu zawrzeć. Ale w ramach tej strony trzymam się raczej czasów współczesnych, więc nawet gdy piszę o takich Hendrixach, to zawieram jakiś materiał opublikowany niedawno, tak jak w tym przypadku. Niektórzy z nich mają archiwa pełne takich skarbów i z pewnością tego nie pominę. No i chyba będę musiał zacząć robić użytek z rubryk "klasyka" (w sensie klasyczne albumy sprzed dekad) czy "dyskografie", bo tam jest miejsce dla takich wykonawców ;) Tylko obawiam się niskiego zainteresowania takimi tekstami, a jednak mają one służyć temu, by kogoś zachęcić do słuchania tych rzeczy.0 Lubię -
Pablo
Z czasów stuprocentowo białej sekcji rytmicznej polecam występ z Monterey - pierwszy amerykański koncert Experience z słynnym podpaleniem gitary ;) Ale ciekawy nie tylko ze względów historycznych, a także muzycznym, bo z takim zaangażowaniem ten skład chyba nigdy już nie grał. Jeśli zaś chodzi o czasy mieszanej sekcji, to liczę na wybór Isle of Wight, a nie Woodstock, jeśli w ogóle zdecydujesz się na materiał festiwalowy.
0 Lubię -
Paweł Kłodnicki
Powiem Ci, że najchętniej opisałbym cały ten materiał archiwalny, ale co za dużo to też niezdrowo :D Także może skupię się na wyborze tego, co wg mnie robi największe wrażenie. Nad Isle Of Wight też myślałem, bo Woodstock jednak prawie każdy zna, a IOW zazwyczaj jest trochę w jego cieniu, co jest zrozumiałe, ale chyba nie do końca słuszne. Live At Monterey pojawi się z całą pewnością ;)
0 Lubię -
radio323
Tak się w życiu poukładało, że mieszkam w miejscowości, gdzie Rory Gallagher spoczywa. Krążą tu legendy, że kiedy ktoś zapytał Jimi'ego jak to jest być najlepszym gitarzystą na świecie, ten powiedział, że nie wie -"zapytajcie Rory'ego" :)
0 Lubię
Komentarze (5)