Riverside - Love, Fear and the Time Machine
- Kategoria: Rock
- Mariusz Szczepaniak
"Przeszliśmy wiele metamorfoz - byliśmy polskim Porcupine Tree, byliśmy polskim Dream Theater, a na nowej płycie wystarczyły dwa utwory z Hammondem, żebyśmy stali się polskim Deep Purple". Te słowa, wypowiedziane dwa lata temu przez Mariusza Dudę podczas koncertu, choć ironiczne, dobrze podsumowują dotychczasową karierę Riverside. Pierwsze albumy warszawskiego zespołu rzeczywiście miały sporo wspólnego z grupą Stevena Wilsona, na czwartym longplayu, "Anno Domini High Definition", muzycy wyraźnie zwrócili się w stronę prog metalu, z kolei na piątym, "Shrine of New Generation Slaves", bardzo mocno słyszalne są wpływy klasycznego hard rocka. Ten ostatni okazał się - przynajmniej moim zdaniem - najwspanialszym, jak dotąd, dokonaniem zespołu. Dlatego trochę zmartwiła mnie informacja, że na albumie numer sześć, "Love, Fear and the Time Machine", zespół nie będzie już grał hard rocka. Ale to jeszcze nic przy niepokojącej zapowiedzi, że zamiast tego na albumie pojawi się inspiracja muzyką z lat osiemdziesiątych - dekady kojarzonej przede wszystkim z muzycznym kiczem i tandetą.
Jak się jednak okazuje, wszelkie obawy były zupełnie niepotrzebne. Owszem, mniej tutaj gitarowego riffowania, analogowe brzmienia klawiszy ustępują elektronice, a struktury utworów uległy wyraźnemu uproszczeniu. Położono też większy nacisk na wyrazistość melodii. Ale spokojnie, Riverside bynajmniej nie gra tutaj popu. To wciąż rock, a chociaż lżejszy i prostszy, to wciąż ambitny. Już pierwszy utwór, "Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)", doskonale pokazuje co dokładnie oznacza to w praktyce. Z początku słychać tylko subtelne dźwięki gitary i delikatne klawisze, które tworzą tło dla przepięknej partii wokalnej Dudy. Po dwóch minutach następuje jednak zaostrzenie, podczas którego brzmiące "ejtisowo" klawisze skontrastowano ostrzejszą partią gitary, w tle wspaniale pulsuje bas, a linia wokalna pozostaje bez zmian urzekająca. W końcówce pojawia się trochę prog rockowego kombinowania, ale z umiarem - utwór kończy się po niespełna sześciu minutach.
Dalej jest podobnie. "Under the Pillow" prowadzony jest świetnym, wyrazistym motywem gitarowym, partia wokalna jest jeszcze bardziej chwytliwa niż w poprzednim utworze, sekcja rytmiczna zapewnia mocny podkład, nie brak ostrzejszych brzmień gitarowych, w tym całkiem zgrabnej solówki, a brzmienia klawiszowe tym razem są bardziej klasycznie (w końcówce pojawiają się organy Hammonda). "#Addicted" to przede wszystkim napędzająca cały utwór mocna partia basu Dudy, oraz przepiękny, bardzo chwytliwy refren, zaś gitarowe zaostrzenia przeplatają się tutaj z elektronicznymi wstawkami. Na zakończenie pojawia się jeszcze spokojna koda z gitarą akustyczną i klawiszowym tłem. W "Caterpillar and the Barbed Wire" znów gitara basowa jest siłą napędową i po raz kolejny kompozycja zbudowana jest na kontrastujących ze sobą brzmieniach - akustycznym, elektrycznym i elektronicznym. Melodia tym razem jest mniej zapadająca w pamięć, ale przyjemna.
Te cztery pierwsze utwory najbardziej odstają od dotychczasowej twórczości grupy i pewnie nie wszystkim dotychczasowym wielbicielom grupy przypadną do gustu. Kolejne utwory są jednak bliższe wcześniejszym dokonaniom Riverside. Najlepszym potwierdzeniem jest rozbudowana, ponad 7-minutowa kompozycja "Saturate Me". Przyciąga uwagę już świetnym gitarowo-basowo-klawiszowym wstępem, a później charakteryzuje się licznymi zmianami nastroju. Brzmienie jest co prawda dostosowane do tego albumu, to znaczy lżejsze, z wyraźnie pobrzmiewającą elektroniką w tle, ale poza tym to stuprocentowy Riverside, jaki znamy z poprzednich albumów. Powiedziałbym jednak, że bardziej dojrzały, bo mimo swojej długości i bardziej złożonej struktury, utwór posiada wyrazistą melodię, nieroztrwonioną przez przydługie popisy solowy. W przeszłości nie zawsze się to zespołowi udawało, zdarzały się dłużyzny.
Przeciwieństwem bogatego aranżacyjnie "Saturate Me" jest następujący po nim niemal ascetyczny "Afloat". Najkrótszy utwór na albumie, w którym cały akompaniament stanowi gitara akustyczna i organy. Wszystko wraca do normy w singlowym "Discard Your Fear". Rozczarował mnie przy pierwszym przesłuchaniu, kilka tygodni temu, a na albumie nic nie zyskuje, jest jednym z jego najmniej ciekawych fragmentów. Może dlatego, że po genialnym wstępie (organy, mocne wejście sekcji rytmicznej z świetnym, uwypuklonym basem, a w końcu pojawienie się ładnego gitarowego motywu) zanadto się rozmywa i właściwie nie ma już nic więcej do zaoferowania. Zupełnie niepotrzebnie w drugiej połowie utwór nagle nabiera na chwilę ciężaru - nic to do niego nie wnosi, a i nie bardzo pasuje. Mam też zastrzeżenia do kolejnego utworu, najdłuższego na albumie, ponad ośmiominutowego "Towards the Blue Horizon". Dość banalny początek z mdłym wokalem i przesłodzonym akompaniamentem gitary akustycznej i klawiszy - w tym jednym fragmencie zespół rzeczywiście zbliżył się do popu. Natomiast na dalszą, "progresywną" część zabrakło pomysłu.
Na zakończenie albumu czekają jednak jeszcze dwa najpiękniejsze utwory. "Time Travellers" to teoretycznie tylko prosta piosenka z akompaniamentem gitary akustycznej (delikatnie wspartej basem i klawiszami, a pod koniec gitarą elektryczną), ale genialna w tej prostocie. To jednak nie muzyka odgrywa tu najistotniejszą rolę, a rewelacyjna, bardzo emocjonalna partia wokalna. To ona sprawia, że mam ochotę słuchać tego utworu w nieskończoność. A finałowy "Found (The Unexpected Flaw of Searching)" niewiele mu ustępuje. Aranżacja jest nieco bogatsza, a delikatnym dźwiękom gitary i klawiszy tym razem towarzyszy mocny podkład sekcji rytmicznej, pojawia się też ostra gitarowa solówka (bardzo zresztą zgrabna), ale znów największą uwagę przyciąga piękna partia wokalna.
Wielokrotnie użyty w tej recenzji przymiotnik "piękny" jest słowem, które najlepiej określa ten album. Piękne melodie zajęły tu miejsce mroku wcześniejszych wydawnictw Riverside, czyniąc "Love, Fear and the Time Machine" najładniejszym albumem zespołu. Czy także najlepszym? Chyba za szybko na takie stwierdzenie - pisząc te słowa znam go dopiero od kilkunastu godzin i emocje towarzyszące pierwszym przesłuchaniom nie pozwalają na obiektywną ocenę. Mam jednak świadomość, że album nie jest pozbawiony wad. Zespół popełnia moim zdaniem ogromny błąd, uparcie trzymając się pewnej symboliki, zgodnie z którą ich szósty album "musi" nie tylko mieć tytuł składający się z sześciu słów, ale także trwać sześćdziesiąt minut. A większa selekcja nagranego materiału (pominięcie słabszych "Discard Your Fear" i "Towards the Blue Horizon", a przynajmniej tego ostatniego) wyszłaby tylko na dobre.
Artysta: Riverside
Tytuł: Love, Fear and the Time Machine
Wytwórnia: Mystic Production, Century Media/Inside Out
Rok wydania: 2015
Gatunek: Rock
Czas trwania: 60:20
Ocena muzyki
Nagroda
Komentarze (2)