Danzig - Danzig III: How the Gods Kill
- Kategoria: Metal
- Radomir Wasilewski
Po olbrzymim sukcesie "Lucifuge" Glennowi Danzigowi i kolegom prawie równe dwa lata zajęło stworzenie jego następcy. I choć nikt z fanów nie obraziłby się na kontynuację stylistyki "dwójki", sterydowy Glenn postanowił pokazać, że komercyjny sukces nie musi oznaczać popadnięcia w stagnację i brak eksperymentów. Trzecia płyta Danzig, choć wciąż jest utrzymana w tradycyjnym, gitarowym i ciężkim brzmieniu, dość mocno różni się od swoich poprzedniczek zarówno pod względem dźwiękowym, jak i klimatycznym. Jest ona odpowiedzią zespołu na zmiany, jakie zaszły w muzyce rockowej na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, związane przede wszystkim z narodzinami estetyki grunge.
"Danzig III: How The Gods Kill" zrywa z dotychczasowym, wyluzowanym, letnim stylem twórczości Danzig i kieruje się w rejony o wiele bardziej mroczne, ponure, momentami też lekko dołujące. Jest to z jednej strony zasługa zmiany brzmienia, do którego Rick Rubin z liderem grupy wprowadzili zdecydowanie więcej brudu i surowości, choć bez zatracania selektywności i wyrazistości gry poszczególnych członków zespołu. To przybrudzenie brzmienia stanie się znakiem szczególnym muzyki Danzig w XXI wieku, po nawróceniu się Glena na rockowo-metalowe dźwięki. Zmianie uległ także sposób gry członków zespołu oraz komponowania utworów. John Christ tym razem gra na gitarze ciężej i zdecydowanie bardziej metalowo, mimo, że rockowego feelingu a także bujających, melodyjnych tematów w jego riffach również nie brakuje (podobnie, jak świetnych, technicznych i pełnych melodii solówek). Ten sposób twardego, piłującego riffowania jest podobny do stosowanego przez kapele grunge'owe, a w szczególości przez najcięższą z nich czyli Alice in Chains. Stanowił on w późniejszych latach dużą inspirację dla grup southern rockowych, w szczególności dla Zakka Wylde'a i jego Black Label Society. Sporej redukcji uległy elementy bluesowe, które tu pojawiają się tylko momentami jako drobne smaczki i dodatki do całości. Mocniej i ciężej gra na basie Errie Von, który - podobnie jak kombinujący z rytmiką i przejściami Chuck Biscuits - dostaje swoje pięć minut w poszczególnych utworach. Muzyka całościowo jest ostrzejsza. Dominują szybkie, czadowe, ciężkie utwory z wplecionymi w nie spokojniejszymi dodatkami. Jest też tylko jedna ballada. Mimo postawienia na mrok oraz ciemny, jesienny klimat, nie ma w muzyce Danzig zbyt wielu klawiszy czy dodatkowych instrumentów, a całość wciąż bazuje na klasycznym, rockowo-metalowym instrumentarium z gitarami, basem i perkusją. Jest za to sporo różnego rodzaju pisków, sprzężeń i zawodzeń wydobywanych z gitary, jak również spokojnego, akustycznego brzdąkania. Wciąż w rewelacyjnej formie jest wokalista, potrafiący zarówno agresywnie krzyczeć, melodyjnie i technicznie śpiewać ale też czarować słuchacza niską, stonowaną barwą, przypominającą krzyżówkę Jima Morrisona i Elvisa Presleya.
"How the Gods Kill" przynosi kolejną porcję świetnych kompozycji, które poza drobnymi fragmentami nie mają słabych punktów. Co ciekawie, tym razem jest nie tylko tradycyjnie zwrotkowo-refrenowo. W kilku utworach Glenn postawił na otwarte i zaskakujące rozwiązaniami struktury. W dalszym ciągu wszystko jest przebojowe i szybko zapadające w pamięć. Z rzucającej się w uszy agresywnej formuły, niewątpliwie charakterystyczny jest otwierający całość "Godless" - ambitna i zmienna klimatycznie kompozycja, w której odnaleźć można zarówno szybkie, gitarowe piłowanie, mroczne, zwolnienia akcji z zawodzącym dość nieprzyjemnie Glennem, a także porcję bardzo ciekawych solówek. Podobne urozmaicenie i ambicje pojawiają się w zaskakująco szybkim i agresywnym "Do You Wear the Mark". Natomiast trzeci z najostrzejszych utworów, galopujący przed siebie, ozdobiony wyrazistym brzmieniem basu i konkretnymi, metalowymi riffami "Left Hand Black" jest prostszy i przy tym klasycznie zbudowany. Wolne, ciężkie i jednocześnie bliskie rockowi granie muzycy serwują w podbitym bluesowym feelingiem, zadziornie zaśpiewanym i ozdobionym przybrudzonymi solami oraz wyrazistą linią basu "Bodies", najbardziej przebojowym, wzbogaconym mrocznymi riffami i świetną rytmiką "Dirty Black Summer", bujającym i melodyjnym, rozpoczynającym się ciekawym popisem wokalnym Glenna "Heart of the Devil" oraz najbardziej zwięzłym, emocjonalnym i dość ponurym "When the Dying Calls". Dla wszystkich lubiących Danziga w wersji przeplatającej ciężar z subtelnością i klimatem przygotowano melodyjny, nastrojowy, świetnie zaśpiewany "Anything" oraz powolny najbardziej mroczny i dołujący utwór tytułowy. Trzeba też wspomnieć o największej perełce tego albumu w postaci delikatnej, klimatycznej ballady "Sistinas", będącej też, za sprawą trzeciej zwrotki, jednym z najlepszych wokalnych popisów Glenna w całej jego karierze.
"Danzig III: How the Gods Kill" to płyta przełomowa dla zespołu i jedno z najważniejszych jego osiągnięć. Wyraźne skierowanie się w rejony mroczne, klimatyczne i ponure, a także oprawienie całości prawie metalowym ciężarem miało się okazać trwałe w stylistyce zespołu i w przyszłości do takiego grania miał on często wracać. Ten etap rozwoju twórczości Danzig został zaakceptowany przez fanów, którzy "trójkę" polubili tak samo, jak jej poprzedniczki. I choć osobiście cenię ten krążek odrobinę mniej od "Lucifuge" i "IV", bez dwóch zdań zaliczam go do klasyki, którą powinien znać każdy fan zespołu. Zbyt wiele tu świetnego grania i za dużo doskonałych utworów, by te płytę skreślać czy odkładać na półkę. Z kolei laikom w pierwszej kolejności polecałbym którykolwiek inny z pierwszych czterech klasycznych albumów Amerykanów. "Danzig III: How the Gods Kill" jest z nich bowiem najmniej przystępna i wymaga największej uwagi.
Artysta: Danzig
Tytuł: Danzig III: How the Gods Kill
Wytwórnia: Def American
Rok wydania: 1992
Gatunek: Heavy Metal
Czas trwania: 49:08
Ocena muzyki
Komentarze