Deep Purple - inFinite
- Kategoria: Rock
- Paweł Pałasz
"inFinite" to dwudziesty - i być może ostatni - album tej zasłużonej, lecz od dawna nieekscytującej grupy. Przedpremierowe zapowiedzi nie nastrajały pozytywnie. Po przesłuchaniu longplaya mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że oba single dały dobry pogląd na to, czego spodziewać się po całości. "Time for Bedlam" - pierwszy ujawniony utwór, a zarazem otwieracz albumu - to taki typowy hardrockowy kawałek w szybkim tempie, lecz wygładzony brzmieniowo i pozbawiony dobrej melodii. Zaskoczeniem była elektroniczna klamra utworu, z przetworzonym głosem Iana Gillana, brzmiąca kuriozalnie i zbyt pretensjonalnie. Jak się okazuje, to nie jedyny utwór, w którym zespół próbuje ukryć braki kompozytorskie udziwnioną, taką niby-nowoczesną aranżacją. W "On Top of the World" pojawia się niemal identyczny fragment z deklamacją Gillana i elektronicznym podkładem, ale umieszczony w środku kompozycji. Z kolei "Get Me Outta Here" w całości opiera się na elektroniczne zniekształconym brzmieniu sekcji rytmicznej, które kompletnie nie pasuje do reszty utworu. Aranżacje są sporym problemem tego albumu. Chociażby ten fortepian bezsensownie plumkający w "One Night in Vegas", tworząc rażący dysonans z dość zadziornym brzmieniem pozostałych instrumentów.
Drugą zapowiedzią albumu był "All I Got Is You" - spokojniejszy, momentami wręcz poprockowy, ale dość chwytliwy i po kilku przesłuchaniach nawet wpadający w ucho, ponadto wyróżniający się nietypowym dla grupy użyciem syntezatorów. Na tle całości wypada całkiem przyzwoicie. Zdecydowanie lepiej od innych kawałków, w których muzycy zbliżają się do popu - "Johnny's Band" ze sztampowym refrenem i kiczowatym brzmieniem klawiszy, oraz mdłym i znów nieco udziwnionym "Birds of Prey". Nieco różnorodności zapewniają trzy pozostałe utwory. "Hip Boots" to najbardziej energetyczny fragment albumu, nawet niezły pod względem melodycznym, a zarazem najbardziej purplowy. Choć bardziej odpowiada mi instrumentalna wersja z EP-ki "Time for Bedlam", bo partia Gillana pozostawia wiele do życzenia - ale do tego wrócę jeszcze później. "The Suprising" to z kolei próba stworzenia utworu... Progrockowego. Można się domyślić z jakim skutkiem - cała "progresywność" ogranicza się do kilku zmian nastroju i wszechobecnego patosu. Najbardziej zaskakuje finał albumu. Zespół, po raz pierwszy od czasu niezatytułowanego albumu z 1969 roku, postanowił umieścić na longplayu cudzą kompozycję. Wybór niespodziewanie padł na "Roadhouse Blues" The Doors. Wersja Purpli utrzymana jest w bluesowym klimacie oryginału, nie zrezygnowano z partii harmonijki i fortepianu, zdecydowanie jednak brakuje energii, jaką miał pierwowzór. Zamiast tego utwór został niepotrzebnie rozwleczony.
Brak dobrych melodii i energii, wygładzone brzmienie, oraz udziwnione aranżacje to nie jedyne wady "inFinite". Wykonanie jest tu rzemieślnicze, a wiec solidne i poprawne, lecz nie porywające. Klawiszowe solówki Dona Aireya i gitarowe Steve'a Morse'a utrzymane są w typowej dla grupy konwencji, lecz nie mają nic do zaoferowania poza samą techniką. Brakuje wyrazistych, zapamiętywalnych motywów i riffów. Sekcja rytmiczna ogranicza się do trzymania rytmu. Największym problemem jest jednak głos Gillana. Wiadomo, że od ponad dwudziestu lat ma problemy ze śpiewaniem, ale obecnie jest już naprawdę tragicznie. W wielu utworach bardziej mówi, niż śpiewa, a gdy już decyduje się na to drugie, brzmi po prostu krucho, jakby robił to już resztami sił. Nie przypadkiem jego wokal jest tutaj tak często modyfikowany elektronicznymi efektami. Podsumowując to wszystko, uważam "inFinite" za jeden z najgorszych albumów w historii Deep Purple. Chyba tylko "Slaves and Masters" stawiam niżej.
Artysta: Deep Purple
Tytuł: inFinite
Wytwórnia: earMUSIC
Rok wydania: 2017
Gatunek: Rock
Czas trwania: 45:37
Ocena muzyki
Komentarze