Pomysł przerobienia ścieżki dźwiękowej do serialu "Miasteczko Twin Peaks" przez Xiu Xiu paradoksalnie był równie szalony, co niegłupi. Z jednej strony, legendarny album Angelo Badalamentiego to materiał kompletny, który nie potrzebuje aktualizowania do potrzeb naszych czasów. To longplej zanurzony w magii ponadczasowego piękna, który dziś brzmi tak samo eterycznie, jak dwadzieścia sześć lat temu, a nieco przestarzała produkcja dodaje mu tylko uroku. Z drugiej strony, jeśli ktoś miałby się siłować z tak wyjątkowym dziełem, to tylko wyjątkowy artysta, a takim bez wątpienia jest Jamie Stewart. Spiritus movens projektu Xiu Xiu to jeden z najbardziej nietypowych i najodważniejszych muzyków alternatywnych dwudziestego pierwszego wieku. CV Stewarta to istny labirynt brzmieniowego eklektyzmu - od zabaw z alternatywnym synth-popem, przez łączenie tradycyjnych piosenek folkowych z Karaibów i Ameryki z szumiącymi eksperymentami z muzyką ambient, po rzeczy tak nieprzystępne, jak "Merzxiu" - album nagrany w duecie z Merzbow, który w dwóch utworach trwających łącznie trzydzieści siedem minut zawarł dźwięki, którym bliżej do białego szumu niż do tradycyjnej muzyki. Co więcej, Stewartowi nie są obce przeróbki twórczości innych muzyków. Xiu Xiu nagrali między innymi krążek z awangardowymi interpretacjami utworów Niny Simone, "Don't Cha" The Pussycat Dolls w mrocznej, niemalże piekielnej odsłonie, czy niepokojąco komiczną wersję "Under Pressure" Queen i Davida Bowie z gościnnym udziałem Michaela Gira ze Swans. Przerobienie muzyki do "Miasteczka Twin Peaks" to wariacki pomysł, a Jamie Stewart zdecydowanie jest wariackim muzykiem.
W światowej sieci od dawna istnieje niezwykle popularne słówko - shitstorm. Dotarło ono również w nasze rejony i tak "gównoburza" hula sobie co jakiś czas w polskim Internecie. Jednym z najnowszych przykładów tego ciekawego zjawiska jest album "2005 YU55" Comy, na który spadła olbrzymia fala hejtu (kolejne bardzo popularne słówko w ostatnim czasie) na długo przed premierą krążka. Co ciekawe, nie była to burza prostacka i oparta wyłącznie na niechęci do zespołu, ale czasami nawet konstruktywna i poparta logicznymi argumentami. Sama niechęć również nie była skierowana bezpośrednio w stronę całego zespołu, a raczej jego lidera i wokalisty - Piotra Roguckiego - osoby bardzo specyficznej, kontrowersyjnej i raczej oderwanej od rzeczywistości. Główny strumień hejtu skierowany był w stronę tekstów zawartych na krążku. Żal byłoby nie skorzystać z nadarzającej się okazji i pochylić się nad jednym z bardziej kontrowersyjnych polskich dzieł tego roku. Zadanie to jest dla mnie o tyle ciekawe, że przez ostatnie kilkanaście lat skutecznie udawało mi się omijać twórczość łódzkiej grupy. Zatem nieskażony przeszłością Comy zasiadłem do "2005 YU55". Po kilku przesłuchaniach uzbierała się garść przemyśleń.
Nie lubię muzyki popularnej. Szerokim łukiem staram się omijać wszelkie stacje radiowe i pseudo-muzyczne kanały telewizyjne pełne kiczu, tandety i dźwięków, które nie nadają się nawet do słuchania w tle. Przy takim nastawieniu istnieje duża szansa, że pośród ton śmieci umknie mi jakaś perełka - coś, na co warto zwrócić uwagę. Gaba Kulka przewinęła się w moim dotychczasowym życiu kilkukrotnie, między innymi z okazji gościnnego występu na płycie Hey. Nigdy jednak nie czułem potrzeby, aby zagłębić się w jej twórczość. Głupio byłoby nie skorzystać, gdy nadarzyła się okazja aby jej najnowsze dziecko trafiło w moje ręce. I już po pierwszym przesłuchaniu nagle pojawiła się wyżej wspomniana potrzeba.
Jeszcze kilka tygodni temu sądziłem, że mam już ułożony w głowie ranking najlepszych albumów 2015 roku. Aż tu nagle pojawił się Kuba Ziołek ze swoim projektem Stara Rzeka i rozwalił moją koncepcję w drobny mak. Wszystko zaczęło się od bardzo pozytywnej recenzji w jednym z zachodnich serwisów muzycznych, gdzie polska muzyka gości rzadziej niż wysoki poziom rozgrywek na boiskach piłkarskiej Ekstraklasy. Już wtedy był to sygnał, że jest to coś nietuzinkowego. Niedługo później zaczęły pojawiać się równie pozytywne opinie w polskim Internecie. "Zamknęły Się Oczy Ziemi" kupiłem praktycznie w ciemno - po przesłuchaniu kilku minut poprzedniego albumu czyli "Cienia Chmury Nad Ukrytym Polem" czując, że jest to coś wyjątkowego. Kilka dni temu brytyjski magazyn muzyki alternatywnej "The Quietus" opublikował ranking 100 najlepszych "niepopularnych" albumów 2015 roku. W zestawieniu znalazły się cztery polskie krążki. "Zamknęły Się Oczy Ziemi" uplasował się na drugiej pozycji.
Albumy koncepcyjne są bardzo specyficzną gałęzią w branży muzycznej. Z jednej strony ich niewątpliwą zaletą jest fakt, że jeden temat przewodni pozwala na przedstawienie dłuższej historii, którą można zainteresować słuchacza. Z drugiej natomiast słuchacz ów musi znaleźć czas na poznanie tej historii, co przy codziennej gonitwie i wariackim trybie życia może być trudne. Dodatkowo koncepty (nawet te świetnie broniące się jako całość) mogą wypadać średnio gdy słuchane są na wyrywki. Do mediów też nie pasują, bo jak tu zrozumieć fragmenty wyrwane z większego kontekstu? Z ekonomicznego punktu widzenia taki interes jest do niczego - nie dość, że się człowiek namęczy tworząc materiał, to w mediach się go nie wypromuje, zatem album słabiej się sprzeda, a na koncertach grać całość też bez sensu - lepiej zmieścić w 3 minutach to, że ona "ma czarne oczy" i "rudy się żeni"... Na szczęście nie wszystkie zespoły wychodzą z takiego założenia i co jakiś czas bardziej wymagającym słuchaczom trafia się nie lada uczta. Jeśli chodzi o zagranicę, takich pozycji mamy na pęczki. W Polsce jest z tym zdecydowanie gorzej. Z pełnokrwistych konceptów tak na szybko przychodzi mi do głowy tylko Blindead ze swoimi "Affliction..." i "Absence" oraz "Der Prozess" Armii. Pewnie przy głębszym zastanowieniu wyszukałbym jeszcze kilka kolejnych. Ale dziś gwiazdą programu jest "Powstanie Warszawskie" Lao Che.
Od premiery tego albumu nie minęło jeszcze tak wiele czasu, ale krążek został już prześwietlony praktycznie z każdej strony. Na czynniki pierwsze rozłożono wszystkie utwory, czy to pod kątem tekstowym, czy muzycznym. Ogólny odbiór jest bardzo pozytywny. W Internecie pełno jest "ochów" i "achów" na jego temat. Zatem nadeszła pora abym i ja dorzucił do tematu swoje pięć groszy. Będzie to (mam nadzieję) o tyle ciekawa opinia, że napisana przez osobę totalnie z zewnątrz, pozbawioną jakichkolwiek punktów odniesienia. Nigdy nie byłem wielkim fanem Lao Che. Ignorowałem zachwyty znajomych nad "Powstaniem Warszawskim", na zeszłorocznym Woodstocku udało mi się ominąć ich koncert, nigdy nie czułem parcia na poznanie ich twórczości, a jeśli już próbowałem ugryźć któryś z ich albumów, to szybko odpuszczałem. Gdyby ktoś wyrwał mnie z łóżka o północy i kazał wymienić tytuł któregoś z utworów, to na 100% byłby to "Zombi!" - innych w ogóle nie kojarzę.
Społeczeństwo na świecie staje się coraz głupsze, czego ostatni przykład widzieliśmy podczas Eurowizji. Przez kilka dni w Polsce mieliśmy do czynienia z wielkim oburzeniem, zniesmaczeniem i cholera wie czym jeszcze. A prawda jest taka, że ludzi normalnych nie obchodzą konkursy sztuki miałkiej i nijakiej. Podobnie jak Michaela Giry nie obchodzą coraz to głupsze trendy muzyczne. Chłop razem z zespołem robi swoje i po niecałych dwóch latach od premiery "The Seer" zaprasza nas ponownie w podróż przez swój muzyczny świat - świat muzyki brzydkiej, trudnej, męczącej i wymagającej. Podróż ta jest nie byle jaka, bo trwa jeszcze dłużej niż poprzedni album. Łabędziom należy się ogromny szacunek za tempo pracy. W dzisiejszych czasach trudno jest w ogóle nagrać ciekawy materiał. Przykładem może być tu Tool, którego członkowie już od ośmiu lat próbują spłodzić coś, co ma ręce i nogi. Na razie im nie wychodzi. Gira i spółka potrzebowali niecałych dwóch lat na stworzenie dwóch godzin nowego materiału. Myślałem, że po "The Seer" już niewiele rzeczy będzie w stanie mnie zaskoczyć. A tu niespodzianka!
Zespół Thesis powstał w 2007 roku. Swoją muzykę określa jako psychodeliczny progresywny post rock. Wystarczyłyby jednak te dwa ostatnie słowa – nie wystarczy grać kilkunastominutowych utworów, żeby być zespołem progresywnym, a i psychodelicznych odlotów w ich twórczości nie zaznamy. Debiutancki album "Channel 1" ukazał się w 2009 roku. Od tamtego czasu dyskografia zespołu poszerzyła się o kilka EP-ek, a za kilka dni ukaże się ich drugi długogrający album - "Z dnia na dzień na gorsze". Zasadnicza różnica pomiędzy nim, a poprzednimi wydawnictwami, polega na tym, że zespół zdecydował się zrezygnować z angielskich tekstów na rzecz polskich. Pod względem muzycznym nie ma natomiast wielkich zmian, może tylko słychać mniej inspiracji Toolem, a więcej własnej inwencji. Album rozpoczyna się od 10-minutowego utworu "Jedno słowo". Na otwarcie kilkadziesiąt sekund gitarowych zgrzytów i pisków, z których powoli wyłania się spokojna melodia. W takim klimacie utwór będzie utrzymany niemal do końca.
Ten album ściągnąłem ze strony zespołu już kilka lat temu, ponieważ został udostępniony za darmo. Leżał na dysku i kurzył się bez nawet jednego odsłuchu. Przypomniałem sobie o nim dopiero kilkanaście dni temu robiąc komputerowe porządki. Odpaliłem go i teraz nadal okupuje mój dysk, a dodatkowo pendrive’a i telefon. Wydawnictwo totalnie mnie wkręciło. Kolejny dowód na to, że meloman powinien drążyć, poszukiwać i poszerzać horyzonty. A z czym to się je? "Dolne Miasto" to concept album tudzież soundtrack do filmu, którego nie ma. Cała koncepcja opiera się na kryminałach noir. Jeśli ktoś kiedyś podjąłby się ekranizacji, ja widziałbym ten obraz w okolicach Sin City - czarno-biały, komiksowy klimat z innymi kolorami tylko w przypadku kluczowych momentów, podobny system narracji i tak dalej. No właśnie – słowo klucz to narracja. W "Dolnym Mieście" raczej się nie śpiewa (chociaż są i takie momenty), warstwa tekstowa jest głównie opowiadana i skupia się na zabójstwie luksusowej prostytutki. Wszystko to nakreślone jest z perspektywy narratora, detektywa i mordercy.
Oto debiutancki album Lewych Łokci - formacji z Częstochowy nad którą pieczę sprawuje wytwórnia fyh!records. Płyta wydana została w marcu tego roku w 200 numerowanych egzemplarzach na wypalanych płytach CD-R, ale jakość wydania stoi na dobrym poziomie. Jak widać na zdjęciu, samo opakowanie nie jest zwykłą papierową kopertą, tylko porządnym digipackiem. Z okładki wpatruje się w nas apatycznym wzrokiem chłopiec ze złamaną ręką i papierosem w ustach. Ten obraz oddaje trochę klimat muzyki Lewych Łokci. Jazgotliwe, gitarowe dźwięki czasem popadające w proste, dosyć przewidywalne, aczkolwiek przyjemne dla ucha melodie podparte są tekstami o wszechobecnej beznadziejności, której jakoś trzeba dać odpór (ot, chociażby zakładając zespół, aby pograć wspólnie z kumplami) łatwo wpadają w ucho. Bardzo przyjemnie się tego słucha. Na pierwszy plan wybija się według mnie króciutki, refleksyjno-balladowy, zaledwie pótoraminutowy "Noc/Poranek" wybrzdąkany tak naprawdę na gitarze. Trafia prosto do serca. Podobna w brzmieniu jest "Młodość" aczkolwiek trzeba przyznać, że stylistycznie oba kawałki są zupełnie inne, niż reszta płyty. Może dlatego mi się najbardziej podobają?
Muszę przyznać, że od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z poczynaniami Audio Physica. Był taki moment, kiedy wiedziałem niemal wszystko na temat każdej nowej konstrukcji niemieckiej marki, a kiedy...
Po niespełna dwudziestu latach recenzowania sprzętu audio rzadko kiedy odwiedzam sklepy z taką aparaturą, aby coś kupić. Jeśli już, najczęściej brakuje mi jakiegoś kabla albo czegoś w rodzaju płynu do...
Można powiedzieć, że jeszcze niespełna półtora roku temu byłem nausznikowym ortodoksem, który nie uznawał słuchawek dokanałowych. Moje podejście zmieniło się diametralnie, gdy w moje ręce wpadły "pchełki" AG TWS04K. Okazało...
Bannery boczne
Komentarze
Mariuisz
Brakuje tu jednego aspektu, który omijają również producenci. Chodzi o regulację barwy i balans. Nie każdy ma super słuch, nie w każdym wieku dobrze słyszymy wy...
Mam u siebie ten streamer podłączony od 2 dni optykiem do Topping DX3Pro+ i powiem, że w porównaniu ze źródłem jakim był laptop daje się usłyszeć większą głębie...