Ostatnia część filmowo-muzycznej trylogii "The Lord of the Rings" ukazała się pod koniec 2003 roku. Olbrzymia dyscyplina czasowa, narzucona zarówno przez reżysera Petera Jacksona jak i kompozytora Howarda Shore'a sprawiła, że w niecałe trzy lata powstało kilkanaście godzin filmu i muzyki, z których zaledwie 1/3 zamieszczono na promujących epopeję soundtrackach. Ta wręcz benedyktyńska praca mogła skończyć się przemęczeniem kompozytorskim, skutkującym obniżeniem poziomu płyt zawierających dźwięki słyszane w kolejnych częściach filmu. I faktycznie, zwieńczający trylogię "Powrót Króla" nie robi na słuchaczu aż takiego wrażenia, jak jego dwie poprzedniczki. Ale trudno też mówić o rozczarowaniu.
Kiedy dowiedziałem się, że zupełnie nieznany utwór zupełnie nieznanego polskiego młodego rapera z dnia na dzień stał się hitem, a na nabicie kilku milionów wyświetleń na YouTube potrzebował zaledwie dobę, nie zdziwiłem się. Czasy, w których rozumiałem, jakimi zasadami rządzi się popularność w sieci minęły bezpowrotnie. A potem przełamałem się, posłuchałem tej słynnej "Patointeligencji". "OK, chłopak ma coś do powiedzenia, dajmy mu szansę" - pomyślałem i sięgnąłem po jego debiutancki album - "100 dni do matury". Co z tego wyniknęło?
Ja mam inne odczucie - za kilka lat raczej nie ujrzymy tego chłopca wśród grona wykonawców, o których ciągle będzie głośno... Może się mylę, ale mogę przyjąć zakład.
Druga połowa lat dziewięćdziesiąych XX wieku była najlepszym okresem w historii muzyki elektronicznej. W tym czasie powstało mnóstwo albumów wprowadzających świeżość i wysoki poziom ambicji do gatunku, który wcześniej był zarezerwowany głównie dla fanów prostego, przebojowego popu. Jednym z krążków, który stał się prawdziwą sensacją był trzeci, wydany w 1998 roku krążek brytyjskiej grupy Massive Attack. Rychło stał się on pozycją kultową, rewolucjonizującą zarówno estetykę trip-hopową jak i całą muzykę popową. Wywarł przy tym olbrzymi wpływ na wielu artystów, w tym także tych najbardziej utytułowanych i sprzedających miliony krążków. A jak się miało okazać, także dla samego Massive Attack stał się zwrotnym punktem w historii.
Generalnie słucham klasycznego rocka z przełomu lat 60/70 (blues, hard rock, progresja), ale Massive Attack, a w szczególności "Mezzanine" zrobiła na mnie wrażenie (podobnie jak trzy pierwsze płyty Portishead) i odzyskałem wiarę, że jeszcze coś ciekawego może dziać się we współczesnej muzyce około-r...
Ciężko uwierzyć, że od śmierci Leonarda Cohena minęły już trzy lata. Ciężko również podejść bez emocji do pośmiertnych wydawnictw różnych artystów. W przypadku "Thanks For The Dance" zadanie to było o tyle trudne, że z jednej strony otrzymaliśmy nowy materiał, składający się z niewykorzystanych nagrań z ostatnich sesji, z drugiej natomiast zebrało się tego tak mało, że płyta nie trwa nawet pół godziny. Średnio to idzie w parze z ceną albumu, który na półce jest wart tyle, co pełnoprawne wydawnictwa. Jest to ewidentne przegięcie ze strony wytwórni, jednak sam artysta stoi gdzieś ponad tym i za pomocą dziewięciu utworów rekompensuje słuchaczowi wszelkie wątpliwości związane z cenówką przyklejoną do opakowania.
Tylko rok trzeba było czekać na następcę świetnego debiutu Run The Jewels. Killer Mike i El-P postanowili kuć żelazo póki gorące i szybko oddać w ręce fanów drugi album kolaboracyjnej formacji, zatytułowany ponownie jej nazwą, ale z dodaniem "dwójki". Zapewniali przy tym, że sukces debiutu nie był przypadkiem, a druga płyta go przebije. I faktycznie tak się stało. "Run The Jewels 2" ponownie przynosi niezbyt długą, tym razem około 40-minutową porcję ognistego, dynamicznego hip-hopu z żywą rytmiką i zwięzłymi, przebojowymi utworami.
Massive Attack nie jest zespołem często nagrywającym nowe płyty. Członkowie formacji wolą w ciszy i skupieniu szlifować swoje kompozycje, by po długich przygotowaniach pokazać światu dopracowane do perfekcji dzieła. Taką taktykę stosowali już od początku istnienia grupy, gdy na następcę świetnie przyjętego, debiutanckiego "Blue Lines" kazali czekać fanom aż trzy lata, a więc, jak na debiutantów, bardzo długo. Gdy już nowa pozycja w zespołowej dyskografii wreszcie się ukazała, wywołała sporo dyskusji i podziałów. Jedni uznali, że to krok do przodu i udoskonalenie oryginalnej estetyki trip-hopowej. Inni natomiast wyrazili pogląd, że zespół nie udźwignął sukcesu "jedynki" i nagrał słabszy jakościowo album. Co ciekawe, takie kontrowersje miały towarzyszyć prawie każdej nowej płycie Brytyjczyków, co stanowi najlepszy dowód ich wielkości.
Na swoją drugą płytę Leonard Cohen kazał czekać fanom dwa lata. Dłuższe, często nieregularne przerwy pomiędzy wydawnictwami staną się normą dla Kanadyjczyka wyznającego zasadę, że nie należy się spieszyć z nagrywaniem kolejnych albumów. Czasy, w których powstawała płyta "Songs From a Room" nie były za wesołe, bo upływały pod znakiem wojny w Wietnamie, niepokojów związanych z rewolucją hippisowską i konfliktów społecznych o podłożu rasistowskim w Stanach Zjednoczonych. Nie sprzyjało to pisaniu optymistycznych i pogodnych piosenek, którymi kanadyjski bard zdobył serca fanów w 1967 roku. Być może dlatego "dwójka" otrzymała o wiele bardziej ponury, smutny, a przy okazji mniej komercyjny sznyt od swojej poprzedniczki. Niestety, okazała się przy tym mniej udana od debiutanckiego krążka "Songs of Leonard Cohen".
Druga część zarówno filmu, jak i soundtracku do ekranizacji powieści J.R.R. Tolkiena ukazała się dokładnie rok po kultowej "Drużynie Pierścienia". Sequel filmu przyniósł zmiany w klimacie i sposobie prezentowanej w nim opowieści. Można było więc przypuszczać, że także muzyka dołączona do obrazu będzie się różnić od tej zawartej na albumie "The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring". I faktycznie, Howard Shore, bazując na podobnym schemacie i sposobie pisania poszczególnych utworów, wprowadził do nich trochę niespodzianek, przynoszących miejscami duże zaskoczenie dla słuchacza. Warstwa muzyczna tego albumu to - podobnie, jak w przypadku pierwszej części - przede wszystkim faktury rozbudowanej i wielobarwnej orkiestry (tym razem w całości zagrane przez The London Philharmonic Orchestra), do której od czasu do czasu dołączają potężne, klimatyczne chóry męskie i żeńskie, a także głosy kilku solistów. Tym razem skorzystano z usług osób trochę mniej znanych wśród fanów muzyki rockowej i popowej, niż miało to miejsce w przypadku "Drużyny Pierścienia". Tak, jak na poprzedniczce, tak i tym razem pierwsza połowa płyty wprowadza kilka nowych wątków, bardzo plastycznie dobranych do opisywanej postaci i krainy, w której toczy się fabuła filmu. Dalej następuje wyraźny, odróżniający się od reszty punkt kulminacyjny, po którym zostaje przedstawiony zarys fabuły filmu, tym razem opisujący zarówno podróż Froda, Sama i Golluma do Mordoru, jak i równolegle wojnę pomiędzy Isengardem a Rohanem. Tak, jak w "Drużynie Pierścienia", tak i tym razem w trakcie lektury dźwięków, słuchacz ma przed oczami sceny z poszczególnych fragmentów filmu i łatwo odnajduje moment, w którym aktualnie toczy się akcja.
Massive Attack to zespół, który obok takich sław, jak Tricky czy Portishead, uznawany jest za prekursora stylistyki trip-hopowej, a przez wielu także za najdoskonalszego przedstawiciela tego gatunku. Choć w ostatniej kwestii zdania mogą być podzielone, formacja pochodząca z Bristolu jest niewątpliwie najstarszym zespołem, który sporo namieszał w muzyce popowej i elektronicznej w latach dziewięćdziesiątych, wpływając również na kilka innych gatunków, w tym nawet metal. Formacja została założona jeszcze w latach osiemdziesiątych przez trójkę współpracujących ze sobą muzyków - Roberta Del Naja, Granta Marshalla oraz Andrew Volwesa. Dzięki pomocy kilku starszych artystów (w tym dość znanej w tamtych czasach piosenkarki R&B Neneh Cherry), szybko nawiązała współpracę z gigantem fonograficznym Virgin Records, który w 1991 roku najpierw wypuścił na rynek kilka singli (w tym cieszący się największą popularnością "Unfinished Sympathy") i wreszcie debiutancki krążek "Blue Lines". Album sporo namieszał w muzyce popularnej, mimo, że w porównaniu z kolejnymi dokonaniami Massive Attack prezentuje się jeszcze dość skromnie i tradycyjnie.
Powstanie formacji Run The Jewels było efektem bardzo udanej współpracy dwóch znanych na amerykańskiej scenie raperów - El-P i Killer Mike'a. Punktem wyjścia był rok 2012, kiedy to panowie nagrywali album "R.A.P. Music" tego ostatniego. Gdy płyta okazała się olbrzymim sukcesem, zarówno artystycznym, jak i komercyjnym (zdobyła między innymi nagrodę Grammy), obaj muzycy postanowili kontynuować kolaborację, tym razem już pod nowym szyldem. Fani nie musieli długo czekać na pierwszy album tej formacji, bo już w 2013 roku ukazała się jej pierwsza płyta, zatytułowana po prostu nazwą zespołu. Jak się można było spodziewać, krążek osiągnął olbrzymi sukces, stając się pozycją kultową wśród fanów hip-hopu i jednym z najciekawszych wydawnictw gatunku nagranych w drugiej dekadzie XXI wieku.
Muszę przyznać, że od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z poczynaniami Audio Physica. Był taki moment, kiedy wiedziałem niemal wszystko na temat każdej nowej konstrukcji niemieckiej marki, a kiedy...
Po niespełna dwudziestu latach recenzowania sprzętu audio rzadko kiedy odwiedzam sklepy z taką aparaturą, aby coś kupić. Jeśli już, najczęściej brakuje mi jakiegoś kabla albo czegoś w rodzaju płynu do...
Można powiedzieć, że jeszcze niespełna półtora roku temu byłem nausznikowym ortodoksem, który nie uznawał słuchawek dokanałowych. Moje podejście zmieniło się diametralnie, gdy w moje ręce wpadły "pchełki" AG TWS04K. Okazało...
Bannery boczne
Komentarze
Mariuisz
Brakuje tu jednego aspektu, który omijają również producenci. Chodzi o regulację barwy i balans. Nie każdy ma super słuch, nie w każdym wieku dobrze słyszymy wy...
Mam u siebie ten streamer podłączony od 2 dni optykiem do Topping DX3Pro+ i powiem, że w porównaniu ze źródłem jakim był laptop daje się usłyszeć większą głębie...
Piotr