Behemoth - The Shit Ov God
- Kategoria: Metal
- Karol Otkała
Krótko po premierze poprzedniego albumu Behemotha trafiłem w Internecie na opinię, że świat zaczął interesować się zespołem w momencie, gdy tak naprawdę nie ma już czym. Oczywiście pod komentarzem rozpoczęła się zagorzała dyskusja, gdzie pełno było zarówno entuzjastów, jak i antyfanów twórczości Gdańszczan. Sama wypowiedź może i była trochę nieszczęśliwa, ale jednak dawała do myślenia. Metalowy świat Behemotha znał już dużo wcześniej, przeciętny Kowalski też - głównie ze względu na związek Nergala z Dodą i procesy o obrazę uczuć religijnych. Był też oczywiście album "The Satanist", który namieszał w 2014 roku, zdobywając wiele wyróżnień, również na rodzimym rynku. Jednak ten "przeciętny Kowalski" często nie zdawał sobie sprawy, że Behemoth był już wtedy pełnoletnią grupą i miał na koncie prawie 10 wydawnictw cieszących się uznaniem w świecie black i death metalu. Albumy te weszły do gatunkowych kanonów i sprawiły, że Behemoth mógł jechać na tournée po świecie bez obaw o zapełnienie sal koncertowych. Z rodzimego podwórka chyba jedynie Vader mógł i nadal może cieszyć się taką renomą.
Wraz ze wzrostem popularności i zainteresowania szerokiej publiczności nastąpił lekki spadek formy czy może raczej zmiana formuły, bo po płycie "Evangelion" zespół skręcił w trochę inne rejony niż te, w których obracał się wcześniej. I tak jak na "The Satanist" to działało, tak dwa kolejne albumy nie robiły już takiego wrażenia i do "I Loved You at Your Darkest" zdarza mi się czasem wracać w czasie biegania, natomiast nie pamiętam, kiedy ostatni raz słuchałem "Opvs Contra Natvram". Czy zatem trzy lata przerwy wpłynęły dobrze na ekipę z Gdańska i mamy tu do czynienia z powrotem do formy?
Przyznam, że pierwsza zapowiedź albumu, czyli utwór tytułowy, wywołała u mnie lekki uśmiech zażenowania. "The Shit Ov God"... Serio? Świat się zmienił. Coś, co kiedyś było kontrowersyjne, dziś już niekoniecznie jest i będzie tylko wzbudzać gównoburzę u ortodoksów. I to tak na siłę. A szkoda, bo utwór sam w sobie jest naprawdę dobry i wpada w ucho. Jedyne, co razi, to tekst i mówię to jako osoba, której z religią jest od dawna nie po drodze. Na szczęście dalej było już lepiej, bo "The Shadow Elite" nie próbuje być na siłę kontrowersyjny. Muzycznie jest to powrót do czasów "The Satanist" i wcześniejszych. Nie ma tutaj zbędnej pompy. Jest za to dużo ciężaru, ciekawych riffów, świetnie wypada też perkusja, która jednak jest trochę za mocno zdominowana przez inne instrumenty. Bardzo dużo dzieje się w drugiej połowie utworu. Właśnie o takiego Behemotha "nic nie robiłem". Równie dobrze jest w "Sowing Seeds", który od pierwszej sekundy przytłacza ciężarem. Nie trwa to długo, bo po chwili mamy już zwolnienie i zdecydowanie lżejszy klimat, ale ta huśtawka nastrojów powtarza się wielokrotnie, co sprawia, że utwór jest jednym z ciekawszych fragmentów wydawnictwa.
"Lvciferaeon" i "To Drown The Svn In Wine" również nie biorą jeńców, atakując słuchacza brutalnością i ciężarem. Po nich następuje pewna konsternacja w postaci "Nomen Barbarvm", gdzie w swego rodzaju intro możemy usłyszeć "abra cadabra". Serio? Na szczęście trwa to tylko kilkadziesiąt sekund, po których utwór robi już zdecydowanie pozytywne wrażenie. Podobnie jest zamykającym album "Avgvr", który jest swego rodzajem strzałem w pysk na do widzenia. Po drodze mamy jeszcze "O Venus, Come!", którego pierwsza część wypada najsłabiej z całości. Na szczęście w drugiej połowie utworu robi się już zdecydowanie lepiej.
I tak, po niespełna 38 minutach, kończy się nowe wydawnictwo Behemotha. Jest to najkrótszy album Gdańszczan od czasów "Satanica" z 1999 roku. Co ważne, czas trwania pozwolił na uniknięcie większych mielizn, nie zostawiając jednocześnie poczucia niedosytu. Można powiedzieć, że jest optymalnie. Pod kątem kompozycyjnym album wypada zdecydowanie lepiej od poprzednika, zostawiając po sobie sporo fragmentów, do których chce się wrócić. Do plusów ponownie zaliczyć trzeba fizyczne wydanie albumu, ale tutaj od wielu lat nic się nie zmienia i nadal utrzymany jest najwyższy, światowy poziom. Minusy? Tytuł albumu jest kontrowersyjny na siłę. A niby po co? Akurat ten materiał nie potrzebuje dodatkowego szumu wokół siebie, ponieważ całkiem dobrze broni się sam, muzycznie. Miejmy nadzieję, że "The Shit Ov God" jest początkiem tendencji wzrostowej i w wykonaniu ekipy Nergala usłyszymy jeszcze coś wielkiego.
Artysta: Behemoth
Tytuł: The Shit Ov God
Wytwórnia: Mystic
Rok wydania: 2025
Gatunek: Metal, Death Metal, Black Metal
Czas trwania: 37:54
Ocena muzyki
Ocena wydania
-
Marcin
StereoLife to fajna strona, ale niepotrzebnie ma ciągoty do satanizmu. Ja wiem, wolność i takie tam. Szkoda tylko duszy, która zatraci się w tym bagnie. Z muzyką ma to niewiele wspólnego, chyba tylko to że również używają instrumentów. Przeciętny audiofil nie interesuje się takim czymś. Szkoda na to drogiego sprzętu. Więc po co te reportaże na stronie StereoLife? Aby odstraszyć normalnych ludzi czy przyciągnąć demony? Pozdrawiam i życzę zmiany gustu.
0 Lubię -
Grzegorz
Panie Marcinie, komentarz równie żenujący jak tytuł nowej płyty Behemotha... Rozumiem, że udzielił się Panu audiofilski ekskluzywizm, gdzie tylko jazz, klasyka i jakieś plumkania w strefie pomiędzy się liczą. I z całym szacunkiem - może Pan się zacząć udzielać na stronach, na których już dawno zapomniano, czy słucha się muzyki, czy sprzętu. Ja też jestem zatwardziałym metalem i miło, że jest grupa ludzi, którzy potrafią połączyć sprzeczne poniekąd żywioły. Tak więc - nie zna się Pan, to niech Pan zostawi męskie zabawy dużym chłopcom ]:->
1 Lubię
Komentarze (2)