Nowy album Pink Floyd? Jeszcze pół roku temu wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, że grupa jeszcze kiedykolwiek wyda premierowy materiał. Kiedy w 2005 roku Roger Waters, David Gilmour, Rick Wright i Nick Mason stanęli razem na scenie, aby ledwie dwudziestominutowym występem uświetnić charytatywny koncert Live 8, wielu fanów miało pewnie nadzieje, że na tym się nie skończy, że powstanie nowy materiał. Niestety, przez kolejne trzy lata nic w tej kwestii się nie działo, a wszelkie nadzieje pogrzebała śmierć Wrighta w 2008 roku. Zawsze jednak można odkurzyć stare, nigdy nie wydane nagrania, trochę je poprzerabiać i sprzedawać jako nowy album. Tak postanowili zrobić Gilmour i Mason. Bez udziału Watersa, przez co wielu fanów spisało "The Endless River" na straty już na starcie. Zupełnie niesłusznie, bowiem pozostała dwójka sięgnęła po materiał, który zarejestrowali już po burzliwym rozstaniu z Watersem. Nie brał udziału w oryginalnych sesjach, jaki więc sens miałoby ściąganie go teraz? Cofnijmy się w czasie o dwadzieścia jeden lat. W 1993 roku Gilmour, Wright i Mason pracowali nad albumem "The Division Bell" - jak się później miało okazać, ostatnim przed zawieszeniem działalności.
Dokładnie 30 lat temu ukazał się jeden z najlepszych comebackowych albumów w historii muzyki. Po dziewięciu latach przerwy Deep Purple wrócił w najsłynniejszym składzie - tym samym, który nagrał takie arcydzieła, jak "In Rock", "Machine Head" czy koncertowy "Made in Japan". Długa nieobecność zaowocowała albumem, który śmiało można postawić w jednym rzędzie z wyżej wymienionymi. Albumem, który zachwyca już od pierwszych dźwięków otwierającego go "Knocking at Your Back Door". Na początek charakterystyczny organowy motyw, do którego kolejno dołączają pozostałe instrumenty - bas, perkusja i gitara. Główny riff, na którym oparto większość utworu, to jeden z najbardziej chwytliwych, jakie wyszły spod palców Ritchiego Blackmore'a. Kawałek zachwyca także partią wokalną Iana Gillana, który wciąż jeszcze był w swojej najwyższej formie. Oczywiście nie brak też długich solówek. Cały utwór trwa trochę ponad siedem minut, ale ani przez chwilę nie nudzi. Warto też zwrócić uwagę na brzmienie.
Najnowszy album Lunatic Soul - solowego projektu Mariusza Dudy z Riverside - dla wielu może być sporym zaskoczeniem. Po dwóch albumach z muzyką balansującą pomiędzy akustycznym folkiem, a klimatami etnicznymi w stylu dokonań Dead Can Dance i Petera Gabriela ("Lunatic Soul", "Lunatic Soul II"), oraz jednym z instrumentalną muzyką ambientową ("Impressions"), Duda postanowił pójść w zupełnie nowym kierunku. Dobrą zapowiedzią tego, czego można się spodziewać po całym albumie, jest promujący go na singlu utwór "Cold". Dominuje w nim dość mroczna i - zgodnie z tytułem - zimna elektronika, wzbogacona gitarowym motywem. Utwór wywołuje natychmiastowe skojarzenia z twórczością Depeche Mode, szczególnie zaś z utworem "Dream On". Inny jest jednak charakter obu kompozycji. "Cold" ma zdecydowanie mniej przebojową melodię, chociaż w pamięć zapada równie mocno - a może nawet bardziej - za sprawą transowego, wciągającego klimatu. Taki jest cały longplay - zimny, elektroniczny i transowy, a zarazem bardzo wciągający.
Muzyczną wersję "Wojny Światów" Jeffa Wayne'a po raz pierwszy w życiu usłyszałem kilkadziesiąt lat temu w Trójce. Były to czasy, kiedy w radiu można było usłyszeć całe albumy, a redaktorzy przed włączeniem muzyki mówili, jaką kasetę należy przygotować w celu poprawnego jej nagrania. Na "Jeff Wayne's Musical Version of the War of the Worlds" była potrzebna cała kaseta C-90, ponieważ oryginalnie dzieło zostało wydane na dwupłytowym albumie winylowym. Mam tę kasetę do dzisiaj. Jest zgrana do cna, bo muzyka od lat wywiera na mnie ogromne wrażenie swoim rozmachem, potęgą brzmienia i dramatyzmem.
Dzień dobry. Ano, ano płyta od lat nie schodzi z piedestału wydawniczego i nadal jest najbardziej ciekawą propozycją publikacji płytowych. Moje pierwsze spotkanie z tym albumem (wersja Vinyl) to bazar w Warszawie tu gdzie teraz stoi Muzeum Sportu i Turystyki... Fakt dawne czasy. Spotkanie jakie wywa...
Z muzyków występujących w Uriah Heep w latach siedemdziesiątych pozostał tylko Mick Box. Z obecnego składu najdłużej, bo od 1989 roku i albumu "Raging Silence", towarzyszą mu wokalista Bernie Shaw i klawiszowiec Phil Lanzon. Znacznie krótszy staż ma sekcja rytmiczna - perkusista Russell Gilbrook zajął miejsce Lee Kerslake'a w 2007 roku, natomiast basista Davey Rimmer dopiero w 2013 roku zastąpił chorego na raka Trevora Boldera (zmarłego niedługo później) i "Outsider" jest pierwszym albumem nagranym z jego udziałem. Odświeżenie składu nie wpłynęło jednak na muzykę zespołu, który trzyma się tutaj stylu wypracowanego na albumie "Sonic Origami" z 1998 roku i kontynuowanego później na albumach "Wake the Sleeper" (2008) i "Into the Wild" (2011), a zatem dalekiego od plastikowych koszmarków, którymi różne składy Uriah Heep raczyły słuchaczy w latach 70-90. Szczególnie tragiczne były zaś propozycje z lat osiemdziesiątych, wpisujące się w tandetny klimat tamtej dekady.
"Naszym rodakom żyje się coraz lepiej. Młodzi ludzie chętnie zakładają rodziny bo ich na to stać. Mają swoje cztery kąty, dobrą, perspektywiczną pracę i wysokie zarobki. Służba zdrowia pracuje jak należy, nie ma kolejek do specjalistów, wszelkie zabiegi wykonywane są od ręki. Wszyscy poruszamy się po drogach ekspresowych i autostradach, ewentualnie ultra szybkimi pociągami. Buntownicy, dezerterzy, maruderzy nie mają racji bytu, bo tak na prawdę nie ma na co narzekać, przeciwko czemu się buntować i przeciwko czemu protestować." Pewnie są miejsca na Ziemi, w których ludzie mogą tak mówić. My natomiast od ćwierćwiecza żyjemy w "nowej" rzeczywistości, w najwspanialszym i najbardziej efektywnym systemie wymyślonym przez ludzi... Buntownicy, maruderzy i ludzie będący na "nie" mają się bardzo dobrze. Bardzo dobrze ma się również Dezerter, który od ponad trzydziestu lat celnie punktuje i piętnuje różne chore zjawiska zachodzące nie tylko w naszym kraju. W XXI wieku ekipie Matery, Grabowskiego i Chrzanowskiego zdarza się to zdecydowanie rzadziej niż w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, ale jak już się gorycz i niezadowolenie nazbiera to mamy jak w banku, że zespół nagra nowy materiał.
Jeśli ktoś po "Tied To A Star" spodziewał się rewolucji, to srogo się zawiedzie. J Mascis solo jest totalnym zaprzeczeniem twórczości z jego kapelą macierzystą - Dinosaur Jr. W tej kwestii nic się nie zmieniło i najnowsze dziecko Mascisa to bezpośrednia kontynuacja "Several Shades Of Why" ze wszystkimi jej zaletami i wadami (bo pewnie niektórzy i takie znajdą). Ja Mascisa bardzo lubię w obu odsłonach, więc widzę tu zdecydowanie więcej plusów niż minusów. Jednym z największych atutów tego krążka jest "Wide Awake" z gościnnym udziałem Cat Power na wokalu. Kawałek oparty praktycznie na samej delikatnej gitarze powala delikatnością i urokiem. Do tego dochodzi idealnie dopasowany damski głos i w efekcie otrzymujemy najpiękniejszy fragment albumu. Po drugiej stronie barykady stoi "Every Morning" - rzecz energiczna, dynamiczna i niesamowicie pozytywna. Utwór ten brzmi jakby był odegrany przez pełnoprawną, kilkuosobową kapelę - oprócz akustyka pojawia się gitara elektryczna (ta pojawia się jeszcze w świetnym "Trailing Off"), perkusja i całe potrzebne zaplecze. Obok "Every Morning" możemy postawić instrumentalny kawałek "Drifter" jakby żywcem wyciągnięty ze ścieżki dźwiękowej do "Into The Wild" - jest to kolejna wisienka na torcie.
Zgodnie z współczesnymi standardami, najnowsza koncertówka Queen, zawierająca materiał zarejestrowany równo czterdzieści lat temu, została wydana w wielu różnych formatach (CD, winyl, DVD, Blu-ray) i wersjach (podstawowe, rozszerzone i - oczywiście - deluxe). Dla mnie oczywiste było, że muszę mieć wydanie winylowe. Do wyboru miałem wersję dwupłytową, zawierającą fragmenty dwóch występów grupy (z 31 marca i 20 listopada 1974 roku, obu z londyńskiego Rainbow Theater) lub czteropłytowy boks, zawierający kompletne zapisy obu tych występów. Względy finansowe (ponad dwieście złotych różnicy) zadecydowały o wyborze tańszej wersji. Pierwsza płyta przynosi dwanaście utworów (licząc gitarowe i perkusyjne solówki, wyróżnione jako osobne ścieżki, oraz repryzy "Son and Daughter" i "Keep Yourself Alive") z marcowego występu, który odbył się w ramach trasy promującej drugi album zespołu, "Queen II". Wybór utworów nie jest przypadkowy - to dokładne odwzorowanie albumu "Live at the Rainbow", który został zmiksowany i zremasterowany już w 1974 roku, ale ostatecznie nie został nigdy wydany, ponieważ muzycy w międzyczasie zdążyli nagrać trzeci album studyjny.
Wszyscy, którzy chcieliby powrotu do twórczości Opeth elementów death metalu, mogą w ogóle nie tracić czasu na poznawanie najnowszego dzieła zespołu. "Pale Communion" to w pewnym sensie kontynuacja wydanego trzy lata temu "Heritage" - nie ma tu żadnych growli, a cięższe gitary pojawiają się tylko jako urozmaicenie w kilku utworach. Zamiast tego grupa jeszcze bardziej idzie w stronę rocka progresywnego w klimacie lat 70. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę - od razu przywodzącą na myśl "Pictures at an Exhibition" Emerson, Lake & Palmer (choć jest też mrok znany z okładek Opeth sprzed "Heritage"). O ile jednak poprzedni album sprawiał wrażenie dziwnego - i momentami niezbyt udanego - eksperymentu, tak tutaj słychać, że muzycy doskonale czują się w takim graniu. Odnaleźli swój nowy styl, będący wypadkową dawnego Opeth i wyraźnej inspiracji muzyką sprzed czterech dekad.
Niewiele jest gatunków muzycznych, które tak słabo radziłyby sobie z próbą czasu jak nu metal. Boom na ten rodzaj grania był swego czasu nieziemski. Chyba każdy na przełomie wieków musiał spotkać się z takimi nazwami, jak Limp Bizkit, P.O.D. czy Linkin Park a w mniejszym stopniu również Korn, który od zawsze był czymś więcej niż tylko nu metalem. Media różnego rodzaju bombardowały nas twórczością tych kapel w niemiłosierny sposób. Wielkiego szału z tym gatunkiem nie było, ale w tamtych czasach fajnie to grało i pasowało do wizerunku zbuntowanego nastolatka. Ale te czasy szybko minęły. W zasadzie po tylu latach tylko nazwa Korn wywołuje u mnie czasami szybsze bicie serca, ale i ten zespół przeplata udane wydawnictwa kompletnymi klopsami. Limp Bizkit na płycie "Gold Cobra" stworzył kilka fajnych numerów, ale ogólnie album nie powalał. Ekipa P.O.D. również od czasu do czasu coś nagrywa i chyba mało kogo to już obchodzi. Ze wszystkich zespołów chyba właśnie Linkin Park cieszy się największą popularnością. Moje zainteresowanie nimi skończyło się w 2003 roku po wydaniu "Meteory". Późniejsze twory z milionami remiksów bardziej odpychały, niż zachęcały do dalszego obcowania z zespołem.
Wielu producentów sprzętu audio potrzebuje przynajmniej kilka lat, aby ktoś ich zauważył i docenił. Owszem, zdarzają się przypadki, kiedy już pierwsze zaprezentowane publicznie urządzenie staje się hitem, jednak najczęściej jest...
NAD (New Acoustic Dimension) to jedna z firm, które od samego początku umiejętnie łączyły innowacje i czysto naukowe podejście do tematu ze wspaniałym zmysłem biznesowym i wyczuciem sytuacji na rynku....
Rosnące zainteresowanie audiofilów wzmacniaczami dzielonymi jest jednym z najbardziej zaskakujących trendów, jakie ostatnio obserwujemy. Wydawało się przecież, że rynek zmierza w przeciwnym kierunku, a niebawem w sklepach dostępne będą niemal...
Bannery boczne
Komentarze
a.s.
Nasz zmysł słuchu nie ma "liniowej charakterystyki przetwarzania". Sygnały o takim samym natężeniu, ale o różnej częstotliwości, wywołują wrażenia różnej głośno...
Witam. Posiadam głośniki 120 Club od JBL i te 12 godzin nie wiem na jakiej mocy jest. Podłączyliśmy konsole kablami i dwa głośniki ze sobą też na kable i nieste...
Wiem, że o switche można się kłócić tak jak o kable, generalnie nie jestem hejterem różnych niekonwencjonalnych urządzeń audio ale polecam taki eksperyment: w t...
@Garfield - Coś nam podpowiada, że chętni się znajdą. Ceny nie są jeszcze tak zaporowe jak u niektórych specjalistów od hi-endu. Patrząc na trendy w salonach au...
Wszystko ładnie, pięknie, tylko ja nigdy nie rozumiem w tych wzmacniaczach, w których lampy są schowane w obudowie, jak człowiek ma potem je wymienić, bez narus...
Gramofony, szlifierki, odtwarzacze czarnych płyt, adaptery, patefony, odtwarzacze analogowe, fonografy... Jakkolwiek byśmy nie nazwali tych poczciwych urządzeń, które są z nami już od ponad 130 lat, możemy zawsze powiedzieć o nich to samo - od dziesięcioleci dostarczają nam niezapomnianych przeżyć związanych z odtwarzaniem ukochanych utworów. Wielu melomanów pamięta o ich...
Triangle Electroacoustique is one of the oldest French loudspeaker manufacturers. Although the latest anniversary models, still available for sale, were introduced on the occasion of the company's fortieth birthday, at this point we are already halfway to another round anniversary...
In Norse mythology, Thor is known as the god of thunder, lightning, marriage, vitality, agriculture, and the home hearth. He was said to be more sympathetic to humans than his father, Odin, though equally violent. He traveled in a chariot...
Manufacturers of hi-fi equipment like to brag about their peak performance, but in any company's product lineup, the key role is played by the models that simply sell best. They are the ones that provide funds for further development and...
Co przychodzi nam do głowy, kiedy myślimy o Francji? Wiadomo - świetna kuchnia, doskonałe wina i sery, luksusowe perfumy, nowoczesna architektura, pokazy mody, festiwale filmowe, słynni malarze i wiecznie zakorkowane uliczki Paryża. Dla amatorów sprzętu hi-fi jest to także jeden z najważniejszych krajów na audiofilskiej mapie świata. To właśnie tutaj...
Cytaty
Strona używa plików cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Dowiedz się więcej na temat danych osobowych, zapoznając się z naszą polityką prywatności.
Marek