Po wydaniu "świętej trójcy" losy Bad Religion bywały różne. Czasem wydawali płyty genialne, czasem mniej udane. Trafiały się też rzeczy przeciętne i takie, których mogłoby nie być. Aż tu nagle przyszedł rok 2002, a wraz z nim "The Process Of Belief" - album, którym zespół udowodnił, że wciąż ma dużo do powiedzenia i zaoferowania. Wszystko zaczyna się świetnie. Pierwsze trzy utwory: "Supersonic", "Prove It" i Can't Stop It" trwają łącznie niewiele ponad 4 minuty. To powrót do starych dobrych czasów, czyli szybko, krótko, zwięźle i na temat. Dalej album wcale nie zwalnia.
Ten album jeszcze do niedawna był najnowszym dzieckiem Bad Religion. Przed premierą w sieci pojawiały się informacje jakoby "The Dissent Of Man" miał być powrotem do korzeni, do grania z czasów "Suffer", "No Control" i "Against The Grain". Czy te zapowiedzi się potwierdziły? Niespecjalnie... Początek albumu jest genialny, zespół atakuje słuchacza krótkim prawym prostym w postaci trwającego niespełna 90 sekund "The Day That The Earth Stalled". Dalej jest co najmniej równie ciekawie, bo "Only Rain" jest (moim zdaniem) jednym z najlepszych utworów, które Bad Religion stworzyli na przestrzeni ostatnich lat. Wysoki poziom utrzymuje jeszcze bardzo szybki "The Resist Stance". Licznik w wieży przeskakuje na ścieżkę numer cztery i tu gwałtownie zwalniamy.
Screaming Trees z nazwy znam od wielu lat, ale po ich twórczość sięgnąłem dopiero kilka miesięcy temu. Głównie ze względu na to, że kolekcja grunge'owa mi się przejadła i potrzebowałem czegoś nowego. Dodatkowym atutem było to, że kilka ich albumów "chodzi" na angielskim Amazonie za śmieszne pieniądze. W ten sposób stałem się posiadaczem "Uncle Anesthesia". Pierwsze, co na starcie rzuca się w uszy, to mała zawartość grunge'u w grunge'u. Zespół, mimo że podczepiany pod ten gatunek, brzmi trochę inaczej, niż pozostali jego przedstawiciele. Wikipedia i Sputnik Music podciągają tę grupę pod psychodelię i rock alternatywny. Coś w tym jest, bo już pierwszy utwór - "Beyond This Horizon" pachnie trochę klimatem progresywnym. Nie za mocno, ale jednak lekką nutkę tego nurtu czuć. Reszta brzmi już zdecydowanie bardziej "normalnie".
Dodam, że Cornell jest wymieniony jako producent, gdyż angaż załatwiła mu żona, znana menadżerka. Lanegan twierdzi, że właściwie to Chris cały czas grał w kosza, a robotę odwalił Terry Date.
Moja przygoda z Armią zaczęła się od "Legendy" (a dokładniej "Opowieści Zimowej"). Później był "Der Prozess" i "Triodante". Z szacunku dla artysty dokupiłem też resztę dyskografii. "Pocałunek Mongolskiego Księcia" dotarł do mnie w pechowym dla siebie okresie - akurat było wtedy kilka ciekawych premier, więc krążka Armii posłuchałem na wariata i pieprznąłem w kąt. Swoje tam odleżał - pewnie ze dwa lata albo i więcej. Jakiś czas temu rzucił mi się w oczy. Stwierdziłem, że skoro już go mam, to od biedy można posłuchać, bo coś ciekawego chyba tam było. I faktycznie jest - dziewięć utworów. Nie wiem, jakim cudem "PMK" nie wpadł mi ucho od razu po zakupie. Nie mam zielonego pojęcia. Jak by nie było - naprawiłem swój błąd i album Armii z 2003 roku będzie zdecydowanie częściej gościł w moim odtwarzaczu. A co my tu właściwie mamy? Osiem utworów autorskich i dwa covery - "W Kamień Zaklęci" 2+1 oraz "Sodoma i Gomora" Misty In Roots. Tym czymś "co tam było całkiem ciekawego" jest "Nostalgia" - kawał genialnego grania, galopujący numer ze świetną waltornią Banana. Numer jest niesamowicie nośny, głowa sama się buja, noga tupie, refren od razu wpada w ucho.
To taki mój szaleńczy zakup. Usłyszałem w radiu "Lucy Phere" i odleciałem. Tak pięknej ballady z tak kapitalnym tekstem już dawno nie słyszałem! ten fortepianowy podkład i spokojny śpiew Muńka Staszczyka trochę przypomina mi piosenki z "The Boatman's Call" Nicka Cave'a. I takich utworów oczekiwałem na nowej płycie T.Love, ale trochę się zawiodłem, bo reszta materiału jest zupełnie inna. Po przesłuchaniu obu krążków uczucie zawodu szybko minęło, ponieważ muzyka jest raczej zacna. Płyta jest hołdem złożonym wykonawcom grającym wszystko od bluesa, poprzez jazz aż do country. Według mnie sprawia to, że jest trochę nierówna i ciężko ją całościowo opisać. Są tu kawałki genialne, jak na przykład "Black And White" i "Frontline". Są też utwory z bardzo dobrymi tekstami, jak chociażby wspomniany wyżej "Lucy Phere" czy też "Skomplikowany (Nowy Świat)".
Z reguły nie kupuję wszelkiego rodzaju kompilacji, składanek, płyt typu "The Best Of" itp. Jeśli już lubię jakiś zespół, to mam w domu całą jego dyskografię, więc takie wydawnictwa są raczej dla niedzielnych słuchaczy albo fanatyków chcących mieć wszystko, co zostało wydane przez daną grupę. Pewnie nigdy nie zostałbym posiadaczem "Rearviewmirror" gdyby nie to, że przy hurtowych zakupach przez sieć trafiłem na egzemplarz w idealnym stanie za 2 funty, więc został u mnie w domu. Dlaczego? O tym za chwilę. "Rearviewmirror" to zasadniczo typowy "The Best Of" ale też nie do końca. Mamy tu klasyki grupy, w tym kilka w odświeżonych wersjach. Do tego dochodzi kilka smaczków - "State Of Love And Trust" - genialny utwór z filmu Singles, "I Got Shit/ID" z Merkin Ball, "Man Of The Hour" z Big Fish, "Last Kiss" ze świątecznego singla oraz "Yellow Ledbetter" z singla "Jeremy" (dwa ostatnie były dostępne na wydanym w 2003 roku "Lost Dogs", reszta to rzeczy "premierowe"). Wychodzi nam pięć rodzynków, w tym dwa lekko używane, pozostałe świeżutkie i pachnące.
O reedycji tego kultowego albumu dowiedziałem się z pewnego bloga muzycznego i, szczerze powiedziawszy, z wielką niecierpliwością czekałem na to wydawnictwo. Co prawda, mając już w posiadaniu inne wydanie tej płyty (Sonic), zastanawiałem się czy jest sens kupować "poprawioną" wersję. Zwłaszcza, że kosztuje ona prawie 50 zł, a ta wspomniana poprzednio jest dostępna za 10 zł bez grosika. Na szczęście znalazłem wyjście z tej sytuacji i z czystym sumieniem kupiłem płytę za punkty jednego z programów lojalnościowych. Wprawdzie mogłem za nie dostać wagę łazienkową, suszarkę, termos lub coś równie fascynującego, ale wybrałem płytę i nie żałuję.
Bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się o nowej płycie Riverside! Najpierw poczytałem o niej na blogu Karola Otkały, a kilka dni temu wreszcie ją kupiłem w wersji dwupłytowej. Pięknie wydany album! W formie książki, z porządnymi, plastikowymi przegródkami na krążki i książeczką z tekstami i grafikami. Samo trzymanie w rękach tego wydawnictwa to czysta przyjemność! Po zachwytach czysto wizualnych pora na włożenie płyty do odtwarzacza i wygodne usadowienie się w fotelu. Pierwsze dźwięki i... Hej, to rzeczywiście jakby Pink Floyd! Potem to odczucie powoli mija, ale pozostaje jakże miłe pierwsze wrażenie.
Trzeci album Nirvany to w zasadzie zbiór B-side'ów, coverów, przeróbek i rzeczy wcześniej niewydanych. Czyli odgrzewanie kotletów i polowanie na kasę fanów? Niekoniecznie, bo tak naprawdę mamy tu do czynienia z bardzo ciekawym materiałem. Zacznijmy od coverów. Na warsztat zespół wziął "Turnaround" Devo oraz "Molly's Lips" i "Son Of A Gun" The Vaselines. Utwory te nie odbiegają drastycznie od nagrań oryginalnych, ubrane zostały tylko w nirvanowe szaty i dostały gitarowego kopa. "Turnaround" brzmi jakby był nagrywany w warunkach domowych, z dalszej odległości. W "Molly's Lips" zmieniono trochę tekst. Dzięki tym coverom dotarłem do ich pierwowzorów - te mimo lekkiej archaiczności są całkiem ciekawe i taki "Son Of A Gun" fajnie brzmi w wersji z damskim wokalem. Na Incesticide tuningowi została poddana "Polly", której podczas sesji nagraniowej dla BBC dorzucono nieco ciężaru i narzucono o wiele szybsze tempo. Ucierpiał na tym klimat, ale wersję klimatyczną mamy przecież na "Nevermind" i jedna w zupełności wystarczy.
Gdzieś kiedyś spotkałem się z takim stwierdzeniem, że Stone Temple Pilots to taka grunge’owa druga liga. No i z jednej strony ciężko temu nie przytaknąć, bo faktycznie zespół nigdy nawet nie zbliżył się poziomem sławy do takiej np. Nirvany, AIC czy PJ. Z drugiej natomiast - nikt chyba do końca nie wie dlaczego tak się stało. Bo ekipie Stone Temple Pilots tak na prawdę niczego nie brakuje/brakowało do osiągnięcia wielkiego sukcesu. Charyzmatyczny wokalista? Jest - Scott Weiland. Grunge’owe klimaty? Są. Potencjalne przeboje? Też są. I tu zasadniczo pojawia się problem tudzież częściowe wyjaśnienie braku sukcesu - po dwóch naprawdę świetnych albumach zespół zaczął eksperymentować, gubić się, jakkolwiek by tego nie nazwać. W każdym razie troszkę się to rozjechało i poziomu dwóch pierwszych albumów nie utrzymano. Nie zmienia to faktu, że "Core" i "Purple" to świetne wydawnictwa, które bez kompleksów mogą konkurować z klasyką "tych wielkich". Dziś słów kilka o debiucie ekipy, czyli "Core". W sumie album ten można by podsumować jednym zdaniem - kopalnia grunge’owych pocisków. Już od pierwszych sekund "Dead And Bloated" słychać, że Weiland nie jest jakimś tam pierwszym lepszym śpiewakiem z ulicy.
Muszę przyznać, że od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z poczynaniami Audio Physica. Był taki moment, kiedy wiedziałem niemal wszystko na temat każdej nowej konstrukcji niemieckiej marki, a kiedy...
Po niespełna dwudziestu latach recenzowania sprzętu audio rzadko kiedy odwiedzam sklepy z taką aparaturą, aby coś kupić. Jeśli już, najczęściej brakuje mi jakiegoś kabla albo czegoś w rodzaju płynu do...
Można powiedzieć, że jeszcze niespełna półtora roku temu byłem nausznikowym ortodoksem, który nie uznawał słuchawek dokanałowych. Moje podejście zmieniło się diametralnie, gdy w moje ręce wpadły "pchełki" AG TWS04K. Okazało...
Bannery boczne
Komentarze
Mariuisz
Brakuje tu jednego aspektu, który omijają również producenci. Chodzi o regulację barwy i balans. Nie każdy ma super słuch, nie w każdym wieku dobrze słyszymy wy...
Mam u siebie ten streamer podłączony od 2 dni optykiem do Topping DX3Pro+ i powiem, że w porównaniu ze źródłem jakim był laptop daje się usłyszeć większą głębie...
haiko