Wśród powiększającej się rzeszy zespołów rodzi się tradycja wypuszczania do sieci każdego nowego wydawnictwa. Niektóre kapele zachęcają do kupna nowego krążka prezentując urywki nowych utworów, a inni idą na całość i ujawniają wszystko. Z takiego założenia wyszła Kylesa publikując w formie elektronicznej swój najnowszy album - "Ultraviolet" - na kilkanaście dni przed premierą. Mam pewien dylemat dotyczący takiej formy odsłuchu nowych nagrań. Z jednej strony to fajne - człowiek wie, z czym ma do czynienia i nie kupuje kota w worku. Może zrezygnować z inwestycji, jeśli nowe nagrania nie odpowiadają jego oczekiwaniom. Z drugiej - umiera element zaskoczenia, wszystko mamy podane na tacy, a po zakupie krążka w wersji fizycznej nie ma tego czaru odkrywania całości - do poznania pozostaje tylko książeczka. Z racji tego, że w ostatnim roku kilka albumów na które niecierpliwie czekałem okazało się totalnymi bublami, teraz jednak staram się korzystać ze streamów, jeśli takie się pojawiają. A czy "Ultraviolet" spełnia moje oczekiwania?
Wydany w 2011 roku krążek to jak do tej pory najnowsze dziecko Black Tuska. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to inna stylizacja okładki. Niby to ten sam Baizley co zwykle, ale jednak inny, brudny, bardziej oszczędny w formie i kolorach. Zdecydowanie wolę jego inne prace, chociaż ta też ma w sobie coś intrygującego. Przechodzimy do muzyki. Odpalamy krążek i już na starcie atakuje nas niespełna dwuminutowy, instrumentalny "Brewing The Storm". Rzecz bardzo przyjemna, oswaja słuchacza z tym, co nastąpi już za chwilę. A to coś zaczyna się od "Bring Me Darkness" - utworu, który spokojnie można by wsadzić na "Taste The Sin" - idealnie by tam pasował. Podobnie sytuacja przedstawia się w przypadku "Ender Of All", "Carved In Stone" i paru innych utworów. Pojawia się tu też kilka eksperymentów, kawałków utrzymanych w trochę innej stylistyce.
Po nagraniu bardzo dobrego "Dante XXI", Sepulturę czekało bardzo trudne zadanie. Trudne o tyle, że ich kolejny album też miał być conceptem. Tym razem muzycy na warsztat wzięli "Mechaniczną Pomarańczę" autorstwa Anthony'ego Burgessa. Każdy, kto zaliczył tę pozycję pewnie potwierdzi, że jest to raczej specyficzna literatura. Świetna, ale skierowana do wąskiego grona odbiorców - koneserów. Podobnie jest z tym albumem. Rozbieżności w jego ocenie są duże. Jedni narzekają, że są to tylko marne popłuczyny po wcześniejszej twórczości, inni widzą tu światełko w tunelu, a jeszcze inni odcinają się od przeszłości i starają się oceniać to, co jest tu i teraz. I właśnie z tej perspektywy album wypada co najmniej dobrze. Nie umiem wyjaśnić jak to jest dokładnie, ale osobiście do niektórych zespołów nie potrafię podejść nie patrząc w przeszłość, natomiast w przypadku innych przychodzi mi to bez problemów. Tak właśnie mam z Sepulturą. Może dlatego, że moja przygoda z tym zespołem rozpoczęła się, gdy Maxa od dawna już w nim nie było?
Po wydaniu kilku świetnych płyt pod rząd, większość zespołów dalej kroczyłaby tą drogą i tworzyła rzeczy sprawdzone - podobające się słuchaczom. Problem w tym, że Killing Joke nie należy do większości i nie jest to normalny zespół. Po wydaniu w 2003 roku albumu świetnie przyjętego przez fanów, grupa nie odcięła kuponów od własnego sukcesu, tylko zamknęła się w piwnicy gdzieś w Pradze (Jaz jest zafascynowany tym miastem, ja w gruncie rzeczy też) i nagrała najbardziej bezkompromisowe dzieło w swoim dorobku. I jednocześnie najtrudniejsze w odbiorze. Lekko ponad 62 minuty grania zostało zamknięte w 9 utworach. Najkrótszy z nich trwa 4 minuty i 15 sekund, a najdłuższemu niewiele brakuje do 10 minut. Otwierający "This Tribal Antidote" nie zapowiada jeszcze w pełni tego, co ma dopiero nadejść. Utwór jest w miarę normalny jak na twórczość Killing Joke. Gdyby trochę zluzować ciężar, to klimatem mógłby się wpasować w "Pandemonium".
Siedem lat musieli czekać fani na nowy - pierwszy w XXI wieku - album Killing Joke. Czy drugi krążek w dorobku zespołu był tego warty? Jakby to powiedział były premier: "Yes, yes, yes!". Killing Joke w wersji 2003 jest wybitny. Jest też swego rodzaju fenomenem - brzmi jednocześnie nowocześnie i klasycznie. Już od pierwszych dźwięków "The Death & Ressurection Show" czuć, że mamy do czynienia właśnie z ekipą Colemana. Gitary są od razu rozpoznawalne ale jednocześnie jakby świeższe i bardziej wyraziste, niż na Pandemonium. W błąd może początkowo wprowadzić Jaz brzmiący delikatniej niż zwykle. Ale po kilkudziesięciu sekundach od startu uruchamia swój "wydzier" i już wszystko znajduje się na swoim miejscu, a sam utwór daje słuchaczowi porządnego kopa. Jednak ten kop jest niczym w porównaniu z uderzeniem, które serwuje nam trio "Asteroid", "Implant" oraz "Blood On Your Hands".
Podczas gdy zespoły Mastodon i Baroness wyszły z cienia i stały się na swój sposób popularne (szczególnie Mastodon w ostatnich latach, Baroness już troszkę mniej), Kylesa nadal pozostaje w cieniu i jest w miarę niszowa. Co nie zmienia faktu, że dla chcącego nic trudnego - poszukiwacze z pewnością w końcu trafią na kapelę, która powstała w 2001 roku w Savannah - amerykańskim zagłębiu sludge'a. Kylesa ma na swoim koncie pięć albumów. Moja przygoda z tym zespołem zaczęła się parę miesięcy temu. Podczas grzebania w serwisie Sputnik Music, Kylesa pojawiła mi się w gronie zespołów grających podobnie do Baroness. Posłuchałem kilku utworów na YouTubie i nie ma co ukrywać - to brzmienie od razu wpadło w ucho. Od kilku dni jestem szczęśliwym posiadaczem ich najnowszego dziecka - "Spiral Shadow".
Przeczytałem gdzieś, że okładka najlepiej oddaje to z czym mamy do czynienia na tym wydawnictwie. W sumie racja ale nie wszyscy wiedzą, kto to jest John Baizley, nie znają jego twórczości "okładkowej" i muzycznej, więc czas na szybkie wprowadzenie. Black Tusk to ekipa złożona trzech gości z Savannah, obracająca się w klimatach sceny sludge-metalowej. Czyli koledzy Baroness, Kylesy i Mastodona (ze szczególnym naciskiem na Kylesę). "Taste The Sin" to ich drugi album. Na fali fascynacji sludgem sięgnąłem po ich płyty i zacząłem właśnie od tego krążka. Zaczyna się niepozornie - "Embrace The Madness" ma delikatne wprowadzenie trwające raptem kilkanaście sekund. Ale po nim pojawiają się gitary. O kurde, stoner! Kocham to strojenie (tu idealnie przypomina "Welcome To Sky Valley" Kyussa, jest tylko jeszcze cięższe). Już jestem w siódmym niebie. Muzyka wgniata w fotel, miażdży, nie to co niektóre produkcje, które mimo fajnego materiału są płaskie niczym piersi baletnicy. Tu może i muzyka nie jest ambitna, ale doznania podczas jej słuchania są niesamowite (przebrnijcie przez cały album).
W XXI wiek Biohazard wszedł odmieniony. Wydany w 2001 roku "Uncivilization" znacząco odbiega od tego, co zespół prezentował jeszcze w ubiegłym milenium. Ale prawdziwy przełom miał dopiero nadejść. Dwa lata później zespół nagrał album, który poszedł jeszcze dalej (o kilka kroków). "Kill Or Be Killed" nie bierze jeńców - jest to najbardziej bezkompromisowy krążek w dyskografii grupy. I jednocześnie najbardziej niedoceniony, bo spotkał się raczej z przeciętnymi i negatywnymi ocenami. W ogóle tego nie rozumiem bo jest o wiele bardziej wyrazisty i interesujący, niż chociażby "New World Disorder". Od początku do końca mamy tu samo "gęste". Po krótkim intro rozpoczyna się rzeź, która trwa praktycznie do końca albumu.
Zasadniczo nie przepadam za albumami z coverami. Jeden przerobiony (najlepiej w ciekawej, innej aranżacji, a nie czysta zżyna z oryginału) utwór wciśnięty między autorski materiał jest w porządku, ale cały krążek to już zdecydowanie za dużo. Nie dotyczy to Acid Drinkersów i ich "Fishdicków". "Kwasożłopy" to straszni jajcarze, ludzie z wielkim dystansem do siebie i tego, co robią. Bo kto inny ruszyłby klasykę w postaci "Seasons In The Abyss" Slayera i przerobił ten kawałek na country? Albo "Nothing Else Matters" na folklor z akordeonem i Mozilem na wokalu? A takich rodzynków jest tu więcej.
Prawdę powiedziawszy, praktycznie nigdy wcześniej nie słuchałem Manowara. Płytę kupiłem tylko dlatego, że kumpel bardzo lubi ten zespół, a album był przeceniony na niecałe 10 zł. Był to całkowicie przypadkowy zakup. Jakież było moje zdziwienie, gdy szukając informacji o tej grupie przeczytałem, że "The Triumph of Steel" jest jedną z najlepszych pozycji w jej dyskografii Niestety, pierwsze przesłuchanie przyniosło mieszane odczucia. Tak zachwalana perkusyjna solówka według mnie brzmi jak wprawki i ćwiczenia gry na tym instrumencie (owszem, technicznie jest rewelacyjnie, ale brak jej jakiegoś, cholera, polotu), a poziom patosu na minutę troszkę mnie przerastał.
NAD (New Acoustic Dimension) to jedna z firm, które od samego początku umiejętnie łączyły innowacje i czysto naukowe podejście do tematu ze wspaniałym zmysłem biznesowym i wyczuciem sytuacji na rynku....
Rosnące zainteresowanie audiofilów wzmacniaczami dzielonymi jest jednym z najbardziej zaskakujących trendów, jakie ostatnio obserwujemy. Wydawało się przecież, że rynek zmierza w przeciwnym kierunku, a niebawem w sklepach dostępne będą niemal...
Kim jest Peter Lyngdorf? Genialnym inżynierem, czy może raczej wizjonerem i utalentowanym przedsiębiorcą? Tego nie podejmuję się rozsądzać, ale jedno jest pewne - facet nie lubi się nudzić i wspiera...
Bannery boczne
Komentarze
a.s.
Nasz zmysł słuchu nie ma "liniowej charakterystyki przetwarzania". Sygnały o takim samym natężeniu, ale o różnej częstotliwości, wywołują wrażenia różnej głośno...
Witam. Posiadam głośniki 120 Club od JBL i te 12 godzin nie wiem na jakiej mocy jest. Podłączyliśmy konsole kablami i dwa głośniki ze sobą też na kable i nieste...
Wiem, że o switche można się kłócić tak jak o kable, generalnie nie jestem hejterem różnych niekonwencjonalnych urządzeń audio ale polecam taki eksperyment: w t...
@Garfield - Coś nam podpowiada, że chętni się znajdą. Ceny nie są jeszcze tak zaporowe jak u niektórych specjalistów od hi-endu. Patrząc na trendy w salonach au...
Wszystko ładnie, pięknie, tylko ja nigdy nie rozumiem w tych wzmacniaczach, w których lampy są schowane w obudowie, jak człowiek ma potem je wymienić, bez narus...
Podczas jednej z ostatnich rodzinnych wizyt prezentowałem zainteresowanemu członkowi rodziny swój zestaw grający. Usłyszałem wtedy dość intrygujące pytania: "A wzmacniacz nie powinien mieć korektora? Ma tylko pokrętło głośności?". Padły one z ust osoby, dla której czymś całkowicie naturalnym jest, że nawet współczesny amplituner kina domowego, z którego zresztą obecnie korzysta,...
Triangle Electroacoustique is one of the oldest French loudspeaker manufacturers. Although the latest anniversary models, still available for sale, were introduced on the occasion of the company's fortieth birthday, at this point we are already halfway to another round anniversary...
In Norse mythology, Thor is known as the god of thunder, lightning, marriage, vitality, agriculture, and the home hearth. He was said to be more sympathetic to humans than his father, Odin, though equally violent. He traveled in a chariot...
Manufacturers of hi-fi equipment like to brag about their peak performance, but in any company's product lineup, the key role is played by the models that simply sell best. They are the ones that provide funds for further development and...
Rega - nazwa znana i ceniona w całym świecie audio, głównie z powodu znakomitych gramofonów, ale także innych komponentów hi-fi. Każdy, kto choć trochę interesuje się sprzętem grającym, doskonale woe, że produkty brytyjskiej legendy są uważane za jedne z najlepszych na świecie i chyba każdy marzy, aby chociaż raz sprawdzić...
Cytaty
Strona używa plików cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Dowiedz się więcej na temat danych osobowych, zapoznając się z naszą polityką prywatności.
Wombat Alfred