Nie ukrywam, że "Gold & Grey" znajdował się w mojej ścisłej czołówce najbardziej oczekiwanych tegorocznych premier. Wielki entuzjazm co jakiś czas próbowały ostudzić kolejne albumowe zapowiedzi. "Borderlines" za pierwszym razem nie przesłuchałem do końca. Utwór podszedł mi dopiero po kilkudziesięciu próbach. Z "Seasons" było lepiej, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby mnie porwał. Z trójki przedstawionej przed premierą najlepiej wypadł "Throw Me An Anchor". Jest to o tyle dziwne, że kawałek ten jest najbardziej banalny i oklepany. Jednak, z drugiej strony, najmocniej przypomina starą odsłonę Baroness - tę którą znam i lubię. W przypadku całej trójki w oczy (a właściwie uszy) rzucała się jedna rzecz - produkcja. Słuchając zapowiedzi, słabszą jakość brzmienia zrzuciłem oczywiście na to, że były one dostępne na YouTubie i w muzycznych serwisach streamingowych. Okazało się, że niesłusznie bo cały "Gold & Grey" tak brzmi - dziwnie, ciasno, klaustrofobicznie. Nie wiem czy taki był zamysł Baizleya i spółki, ale najnowszy krążek Baroness z miejsca zasiada na tronie z napisem "najgorsza produkcja". Nie jest to poziom "Death Magnetic" Metalliki, ale przytłumienie i ubicie klarowności momentami męczy.
Koniec lat siedemdziesiątych. Prog rock dogorywa w malignie opuszczenia pośród wijących się dokoła szyderczych i plwających nań oblicz punkrockowej rewolucji. Nieliczni niedobitkowie próbują eksperymentować, czy to z popowym mainstreamem, czy jazzem, czy z kolei z czczą elektroniką, starając się odnaleźć swoją nową tożsamość w tych odprogowionych realiach. Na placu boju pozostaje jednak samotna załoga brytyjskich wyjadaczy, którzy na gruzach swoich macierzystych kapel tworzą supergrupę nazwaną, jakże by inaczej, UK. Po niespodziewanej zagładzie "czerwonego" składu King Crimson, osieroceni przez Frippa John Wetton i Bill Bruford dobierają sobie wielce utalentowanego gitarzystę Alana Holdswortha oraz znanego ze współpracy z Roxy Music i Frankiem Zappą klawiszowca Eddiego Jobsona.
Po nagraniu dwóch bardzo dobrych, mających swój styl, ale jednak dość typowych dla rocka progresywnego albumów, członkowie Marillion postanowili po raz pierwszy (choć nie ostatni) wywrócić do góry nogami swoją muzykę, tworząc płytę kompletnie odmienną od tego, co było wcześniej. Efektem tej koncepcji miał się stać krążek, który przyniósł zespołowi gigantyczną sławę o światowym wymiarze. Jego wydanie okazało się wydarzeniem historycznym, zmieniającym oblicze rocka progresywnego i bedącym wzorem do naśladowania dla niezliczonej ilości zespołów z kręgów zarówno rockowych, jak i metalowych. "Misplaced Childhood" zrywa z klasycznym podziałem płyt Marillion na oddzielone od siebie piosenki. Wzorem słynnego "The Wall" Pink Floyd, jest to jednolity concept album, podzielony na dwie, stanowiące jedną całość, długie suity, tworzące w ramach pierwotnego winylowego wydania stronę A i B albumu. Przeplatają się tutaj kompozycje proste i przebojowe, zbudowane na klasycznym zwrotkowo-refrenowym schemacie, utwory pourywane w punkcie kulminacyjnym, prowokujące do pytań, jak wyglądałoby ich rozwinięcie i wydłużenie do rozmiarów standardowej piosenki, a także długie, wielowątkowe eposy o niestandardowej i otwartej budowie. Tworzy to całość trudniejszą w odbiorze, która wprawdzie wciąż składa się z przeplatanki momentów klimatycznych i stonowanych z ostrzejszymi i dynamicznymi, ale nie jest to takie oczywiste i proste jak wcześniej.
Stali na wzgórzu jaśniejącym odblaskiem eksplozji tysiąca słońc, spływającej zeń kaskadami pogiętej blachy i dymiących rusztowań, krzykliwie wyginających swoje pogniecione kończyny ku krwistoczerwonemu niebu. Wtuleni w siebie, łapczywie obejmowali się tym, co pozostało z ich zmurszałych dłoni, próbując ni to głaskać, ni pieścić swoje wysuszone na wiór ciała. Ich gorejące oczodoły wodziły po płonącym horyzoncie poprzecinanym dogasającymi wrakami pojazdów, których kierowcy przeminęli niczym żar zgaszonego naprędce papierosa. Wzdłuż zasłanej dymiącym pogorzeliskiem autostrady chyliły się nikomu już niepotrzebne plansze billboardów, zionące reklamami produktów, które nikomu już nie przyniosą konsumpcyjnego ukontentowania. Na strzelistych niegdyś masztach powiewały sztandary, za których rozgwieżdżoną zgorzelą nie kryły się już żadne wzniosłe idee. Nic za co można by walczyć, czy oddać cokolwiek cennego, co ludzie zwykli oddawać za czcze wymysły innych ludzi, przynoszące korzyści każdemu, tylko nie im samym. Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał czule w gasnące oczy swej towarzyszki. Jesteś piękna - wymamrotał chropowatym głosem. Była. Kiedyś z pewnością. W tym jednak momencie jej uroda odbijała się w refleksach otaczającego ich stopionego metalu, chłonąc zabójcze tchnienie tego co pozostało ze świata. Ich świata. Zanurzyli się w namiętnym pocałunku, którego każda sekunda wydawała im się wiecznością. Spękane wargi stały się jednością. W ich sercach pulsowało gorączkowe pożądanie. I już nie było dokoła nich kakofonii zgniecionych ręką nieznanego giganta budynków. Nie było wyschniętych rzek, których głodnymi wody korytami sucho bulgotał pustynny wiatr. Nie było groteskowych kształtów ludzkich powłok odbitych bezdusznym cieniem na rozpalonym asfalcie. Zamętu porzuconego obuwia. Pozwijanych krawężników. Poprzewracanych dziecięcych wózków. Potłuczonych sklepowych witryn zapraszających do wewnątrz resztkami próchniejących ekspozycji. Zastygli tak. Na całą wieczność. A obok nich leżały porozrzucane portfele. I każdy jeden wypełniony był krwią...
Kiedy ekipa Bad Religion ogłaszała, że "True North" będzie ich ostatnim albumem, miałem ambiwalentne odczucia. Z jednej strony, muzyka tego zespołu towarzyszyła mi przez wiele lat i do dziś często wracam do kilku albumów. Z drugiej - krążek nie powalał i był gorszą kopią tych wcześniejszych, z kilkoma lepszymi momentami. W tym momencie można było pomyśleć, że sam zespół doszedł do takiego samego wniosku i - nie chcąc odcinać kuponów - postanowił zakończyć działalność studyjną. Silnej woli wystarczyło na sześć lat. Mamy rok 2019 i oczom słuchaczy okazuje się "Age Of Unreason", który w zasadzie można podsumować jednym zdaniem - jest to jeszcze gorsza kopia wcześniejszych dokonań niż "True North".
Dwa lata po wydaniu debiutanckiego albumu swojego najbardziej znanego zespołu, wielki miłośnik kulturystyki Glenn Danzig postanowił przypomnieć się światu ponownie. Konsekwentnie nazwał swoją drugą płytę kolejnym rzymskim numerem, tym razem dodając też nazwę własną krążka. Jak się miało okazać w przyszłości, płyta ta stała się jednym z największych komercyjnych sukcesów w historii amerykańskiego zespołu. Zapisała się też złotymi zgłoskami w annałach muzyki rockowej. "Danzig II: Lucifuge" to płyta idąca podobnym, muzycznym szlakiem co jej poprzedniczka. Tym razem Glenn również eksploruje obszary tradycyjnego amerykańskiego i brytyjskiego hardrocka, nie uciekając w swojej twórczości od wpływów AC/DC, Aerosmith, Motörhead czy Black Sabbath, a w warstwie wokalnej od naśladowania Jima Morrisona i Elvisa Presleya. Nie brakuje również odwołań do bujającego, amerykańskiego bluesa z południowych obszarów USA. Ponownie w warstwie dźwiękowej jest dość surowo z użyciem klasycznego, rockowego instrumentarium - gitary, basu i perkusji ze śladowymi dodatkami w postaci klawiszy, organów, skrzypiec czy mniej typowych instrumentów perkusyjnych. Utwory są proste, tradycyjnie zbudowane i niesamowicie przebojowe, głównie za sprawą świetnych, dość ambitnych refrenów. W przeciwieństwie do ascetycznego i jednolitego muzycznie debiutu, na "dwójce" Glenn postawił na różnorodność, częste zmiany klimatu i nastoju oraz bogactwo aranżacji. Oprócz czadowych, dynamicznych rockerów pojawiły się również kompozycje wolniejsze, w których przeplatają się kontrasty między momentami stonowanymi a ciężkimi. Jest też kilka utworów, które spokojnie można nazwać "danzigową" wersją doom metalu, a także dwie klasyczne, nastrojowe ballady.
Mam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o pośmiertne albumy poszczególnych artystów lub zespołów. Często takie wydawnictwa publikowane są tylko po to, aby żerować na portfelach wiernych fanów. Najlepszym przykładem takiego zabiegu może być Nirvana, w przypadku której odnalezienie jednego nieopublikowanego utworu było idealnym argumentem, aby wypuścić "The best of" właśnie z tym kawałkiem. W przypadku The Cranberries podobny zabieg zastosowano dwa lata temu w przypadku "Something Else", na którym premierowe utwory można było policzyć na palcach jednej ręki. Fakt faktem - pozostałe zostały nagrane w innych aranżacjach, ale spójrzmy prawdzie w oczy - było to ewidentne i jawne odgrzewanie kotletów. Dlatego do "In The End" podchodziłem z dużą rezerwą. Bez odliczania dni do premiery czy śledzenia genezy powstania albumu. Jak się okazało, moje sceptyczne nastawienie było zupełnie bezpodstawne ponieważ najnowszy, prawdopodobnie ostatni album The Cranberries, przynosi nam całkowicie premierowy materiał.
Czy przytrafiła się Wam kiedyś taka sytuacja, że znacie jakiś zespół praktycznie od zawsze, ale tylko z największych przebojów puszczanych w radiu i telewizji? I to nie ze wszystkich, tylko tych najbardziej oklepanych. W dyskografię tego artysty czy zespołu nigdy się nie zagłębialiście. W pewnym momencie nadchodzi przełamanie i zaczynacie poznawać całą twórczość. Pośród kilkunastu albumów pojawia się ten jedyny, który z miejsca staje się dla Was bardzo ważny i od momentu pierwszego przesłuchania zostaje Waszym najlepszym przyjacielem, bez którego nie wyobrażacie sobie dnia. Gdzieś w natłoku rzeczy do zrobienia i w codziennym wariactwie, musi się znaleźć chociaż chwila tylko dla niego. Ja mam tak z "Disintegration".
Uwielbiam tę płytę. Taki idealny, odprężający kawał klimatycznej muzyki, płynącej sobie bez pośpiechu i na luzie w jesiennym, listopadowym, zamglonym klimacie. Robert Smith jest mistrzem tworzenia takich kawałków. Co do dobrym albumów trwających ponad 70 minut to jak dla mnie mistrzem w tym zakresie...
Piękna, piękna, piękna... A jednak przeszła bez echa. Choć przez wielu tak wyczekiwana. Bo czasem piękno przechodzi bez zbytniej emfazy, a sycić się nim mogą tylko ci nieliczni, którzy kopali tak długo, aż odnaleźli głęboko skryte muzyczne skarby. Cóż więc tu mamy? Ano trzecią część trylogii kalifornijskiego magika, malującego farbą progresywnych dźwięków Xaviera Phideaux. Trzecią, następującą dekadę po wcześniejszej Doomsday Afternoon, która wstrząsnęła światem retro-progrocka pierwszej dekady XXI wieku. Rozbudowana opowieść o wyimaginowanym świecie zapadającym się w odmęty ekologicznej katastrofy, ukazana za pomocą muzycznych środków wyrazu w sposób cudnie baśniowy i tryskający feerią dźwiękowych barw. Zespół muzyków pod wodzą Xaviera gra na tych samych strunach wyobraźni co gabrielowski Genesis czy wczesny Camel. Przepiękne przestrzenie i malownicze krajobrazy. Czasem trafiają się co prawda ciemne zakamarki, ale zazwyczaj są nacechowane tak niesamowitą bajkowością, że koniec końców jawią się całkiem przyjaźnie, niczym w swoistej melancholii. I obdarzone są przecudną melodyką, bez większych rokokowych ornamentów, ultratrudnych solówek czy elektronicznych erupcji. Bo i po co? Nie ma takiej potrzeby. Po prostu. Gdyż wszechobecne jest tutaj niebywale subtelne art rockowe piękno...
Czy aby posłuchać rasowego, bagiennego blues rocka podlanego sporą dawką stonera trzeba jechać do Stanów? Niekoniecznie. Europejczycy już dawno temu udowodnili, że w tych klimatach czują się bardzo dobrze i wcale nie odstają od swoich amerykańskich kolegów. Enklawą stonera stała się Skandynawia, skąd pochodzą między innymi członkowie Spiritual Beggars, Greenleaf czy też The Devil And The Almighty Blues. Ten ostatni coraz bardziej bezczelnie pcha się do światowej elity. Dwa poprzednie albumy udowodniły, że muzycy z Norwegii mają zarówno spore umiejętności, jak i mnóstwo pomysłów na ciekawe granie. Czy tak samo jest z ich najnowszym wydawnictwem?
Wielu producentów sprzętu audio potrzebuje przynajmniej kilka lat, aby ktoś ich zauważył i docenił. Owszem, zdarzają się przypadki, kiedy już pierwsze zaprezentowane publicznie urządzenie staje się hitem, jednak najczęściej jest...
NAD (New Acoustic Dimension) to jedna z firm, które od samego początku umiejętnie łączyły innowacje i czysto naukowe podejście do tematu ze wspaniałym zmysłem biznesowym i wyczuciem sytuacji na rynku....
Rosnące zainteresowanie audiofilów wzmacniaczami dzielonymi jest jednym z najbardziej zaskakujących trendów, jakie ostatnio obserwujemy. Wydawało się przecież, że rynek zmierza w przeciwnym kierunku, a niebawem w sklepach dostępne będą niemal...
Bannery boczne
Komentarze
a.s.
Nasz zmysł słuchu nie ma "liniowej charakterystyki przetwarzania". Sygnały o takim samym natężeniu, ale o różnej częstotliwości, wywołują wrażenia różnej głośno...
Witam. Posiadam głośniki 120 Club od JBL i te 12 godzin nie wiem na jakiej mocy jest. Podłączyliśmy konsole kablami i dwa głośniki ze sobą też na kable i nieste...
Wiem, że o switche można się kłócić tak jak o kable, generalnie nie jestem hejterem różnych niekonwencjonalnych urządzeń audio ale polecam taki eksperyment: w t...
@Garfield - Coś nam podpowiada, że chętni się znajdą. Ceny nie są jeszcze tak zaporowe jak u niektórych specjalistów od hi-endu. Patrząc na trendy w salonach au...
Wszystko ładnie, pięknie, tylko ja nigdy nie rozumiem w tych wzmacniaczach, w których lampy są schowane w obudowie, jak człowiek ma potem je wymienić, bez narus...
Z badań i raportów dotyczących udziału poszczególnych nośników i platform w rynku muzycznym wynika, że pliki i serwisy streamingowe wyprzedzają konkurencję o kilka okrążeń. Temat nośników fizycznych wydaje się zamknięty i nawet ogarniająca cały świat moda na winyle i gramofony nie jest w stanie odwrócić losów tej wojny. O ile...
Triangle Electroacoustique is one of the oldest French loudspeaker manufacturers. Although the latest anniversary models, still available for sale, were introduced on the occasion of the company's fortieth birthday, at this point we are already halfway to another round anniversary...
In Norse mythology, Thor is known as the god of thunder, lightning, marriage, vitality, agriculture, and the home hearth. He was said to be more sympathetic to humans than his father, Odin, though equally violent. He traveled in a chariot...
Manufacturers of hi-fi equipment like to brag about their peak performance, but in any company's product lineup, the key role is played by the models that simply sell best. They are the ones that provide funds for further development and...
Dual to jedna z marek, do których audiofile, a w szczególności miłośnicy czarnych płyt, odnoszą się z wielkim szacunkiem. Ma to swoje uzasadnienie. Niemiecka manufaktura wydała na świat tyle znakomitych gramofonów, że aż ciężko je policzyć. Dobrze zachowana szlifierka tej marki to sprzęt, który po renowacji można bez kompleksów podłączyć...
Cytaty
Strona używa plików cookie zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Dowiedz się więcej na temat danych osobowych, zapoznając się z naszą polityką prywatności.
Stream