Uwielbiam polską niszową scenę muzyczną, ponieważ za każdym razem, gdy myślę, że słyszałem już wszystko i nic mnie nie zaskoczy, pojawia się album lub zespół, który burzy ten spokój i okupuje playlistę przez wiele dni. Ostatnim takim odkryciem jest toruński zespół Dola, który na swój sposób jest fenomenem. Trio powstało w 2018 roku, dwa lata później ukazał się ich debiut, zatytułowany po prostu "Dola", a niewiele ponad rok później muzycy własnym sumptem wydali drugi album - "Czasy". Trzeba przyznać, że ekipa ma zawrotne tempo. Można tu też mówić o niesamowitej sile mediów społecznościowych, bo sam na Dolę trafiłem zupełnie przez przypadek, przeglądając Facebooka. Na swoim fanpejdżu link do albumu zamieścił wrocławski raper Młody Dzban. Zwróciłem uwagę na ten wpis chyba tylko dlatego, że bardzo spodobała mi się okładka opisywanego wydawnictwa, no i dalej już poszło.
Moja relacja z Red Fang jest wyjątkowo specyficzna. Bardzo lubię ekipę z Portland, ale z ich dyskografii wracam praktycznie tylko do debiutu. Pozostałe albumy również mam w swojej kolekcji, ale mimo upływu lat nadal kojarzę z nich tylko pojedyncze utwory. Mimo to przy każdej kolejnej premierze cieszę się jak dziecko, ale mój entuzjazm opada po publikacji kolejnych zapowiedzi i w końcu efektu końcowego prac muzyków. Nie inaczej było i tym razem.
Chyba wszystkich fanów Lao Che zasmuciła ogłoszona w listopadzie 2019 roku informacja o zawieszeniu działalności zespołu. Miała je poprzedzać pożegnalna trasa koncertowa, która ze względu na pandemię nie została zakończona do dziś. Czas oczekiwania na jej wznowienie umili z pewnością Spięty, który po trzynastu latach solowej ciszy wraca z następcą albumu "Antyszanty". "Black Mental" przynosi 12 premierowych utworów i już samym tytułem sugeruje, że nic tu nie będzie jasne i oczywiste, a tym bardziej dosłowne. Potwierdzeniem tych przypuszczeń była pierwsza zapowiedź albumu - "Trybuna Małpoludu", gdzie artysta bardzo intensywnie bawi się grami słownymi i tworzy ciekawe neologizmy. Można tu wychwycić wiele świetnych, wyjątkowo kreatywnych fragmentów.
Jeśli spojrzymy na dyskografię Fear Factory, szybko zauważymy, że "Genexus" i "Aggression Continuum" dzieli najdłuższa, sześcioletnia przerwa wydawnicza. W tym czasie w zespole pojawiło się wyjątkowo dużo złej krwi, czego efektem było odejście Burtona C. Bella jeszcze przed premierą albumu. Zanim "Aggression Continuum" ujrzał światło dzienne, działy się jeszcze tak dziwne rzeczy jak zbiórka pieniędzy na ponowne nagranie albumu, który według wokalisty Fear Factory był gotowy wraz z okładką niespełna cztery lata temu. Zebranie kwoty 25000 dolarów miało pozwolić gitarzyście Dino Cazaresowi na opłacenie prawnika i kosztów sądowych w sprawie o prawo do nazwy zespołu. Cazares natomiast zbiórkę tłumaczył tym, że w 2017 roku płyta może i była gotowa, ale w oparciu o automaty perkusyjne, które trzy lata później gitarzysta postanowił zastąpić prawdziwymi bębnami, na których zagrał muzyk sesyjny, Mike Heller. Po ich zarejestrowaniu Dino uznał, że warto byłoby od nowa nagrać partie gitar i basu. Stąd prośba o pieniądze, ponieważ tych nie chciała już dać wytwórnia. Istny cyrk na kółkach, który nie napawał fanów optymizmem.
Zespół jest ikoną gatunku. Słucham ich od 20 lat. Mam nadzieję, że się dogadają, żeby nie było takich akcji jak przy tym albumie. Niech grają i tworzą muzykę za którą ich kochamy.
Często po meczach polskiej reprezentacji w piłce nożnej w Internecie pojawia się pewien mem z nosaczem. Obrazek ten idealnie obrazuje sytuację, jaka od wielu lat towarzyszy mi w przypadku premiery każdego nowego albumu Kultu, bo tutaj również "niby człowiek wiedzioł, a jednak się łudził". Mimo to za każdym razem informacja o nadchodzącym wydawnictwie wywołuje u większości fanów Kultu szybsze bicie serca i nadzieję na powrót do świetnej formy twórczej jeszcze z ubiegłego wieku. Niestety, zespół nie daje im powodów do przesadnego entuzjazmu, nagrywając kolejne albumy, które są co najwyżej takie sobie. Ten najnowszy i poprzedni - "Wstyd" - dzieli najdłuższa, pięcioletnia przerwa. W tym czasie pod szyldem Kultu ukazały się tylko dwie części koncertówki "Made In Poland" oraz zapis występu z Pol'And'Rock Festival. Kazik natomiast wzbił się na wyżyny, nagrywając z Kwartetem ProForma bardzo udaną, trzecią część utworów Taty Kazika,. a także obniżył loty solową "Zarazą". W czasie tych pięciu lat doszło również do sporych roszad w składzie zespołu. Niemniej jednak czasu na stworzenie solidnego materiału, na który chyba wszyscy czekamy, było sporo.
Po nowy krążek Old Man Coyote sięgałem, nie mając zielonego pojęcia na temat tego projektu. Sama okładka również niewiele mówiła i mogła stanowić tło dla wielu gatunków muzycznych. Podobnie było z tytułami utworów. Celowałem w stoner rock. Po włożeniu płyty do odtwarzacza przeżyłem szok, ponieważ ten jasno pokazał mi czas trwania wynoszący niecałe 18 minut. Nic dziwnego, ponieważ po krótkim poszukiwaniu informacji na temat krążka okazało się, że "Prologue" to EP-ka i to debiutancka. Jednak tercet tworzący The Old Man Coyote to nie żółtodzioby, ale muzycy z doświadczeniem nabytym chociażby w takich zespołach jak Moanaa, Grimmer i C-4. Sam projekt powstał w lecie ubiegłego roku, a na efekty pracy muzyków nie trzeba było długo czekać, bo EP-ka ukazała się pod koniec pierwszego kwartału 2020.
Nie od dziś wiadomo, że polska scena szeroko rozumianego grania stonerowego ma się bardzo dobrze. Albumy chociażby takich zespołów jak Red Scalp, Sunnata, Weedpecker, Belzebong czy Dopelord trafiają do rocznych podsumowań prasy i portali branżowych. Mamy też w kraju zespoły, które nie zdobyły jeszcze takiej popularności jak wyżej wymienione, a w pełni na to zasługują. Do tego grona z pewnością należy zaliczyć wrocławski MuN, o którym, mimo kilkuletniego stażu na scenie, dowiedziałem się dopiero po premierze "Presomnii" - trzeciego albumu w dorobku tego kwartetu.
Po wydaniu trzyczęściowej opowieści "Infinite Entanglement" Blaze Bayley zrobił sobie dłuższą przerwę. Na jego nowy krążek przyszło nam czekać trzy lata. W tym czasie w ekipie byłego wokalisty Iron Maiden niewiele się zmieniło. Zespołu nie dotknęły spektakularne roszady w składzie, a "War Within Me" udowadnia, że mimo upływu lat Blaze jest nadal świetnym wokalistą. Udowadniają to również współpracujący z nim muzycy, ponieważ tak jak na poprzednich wydawnictwach, tak i tu mamy do czynienia ze sporym kawałkiem bardzo dobrego heavy metalu. Tym razem słuchaczy nie spotka tu zwięzła historia i concept album. "War Within Me" jest zbiorem dziesięciu bardzo luźno powiązanych utworów - momentami tak luźno, że powiązań tych trzeba byłoby doszukiwać się na siłę.
Już od kilkunastu miesięcy wyczekiwałem jakiejkolwiek informacji na temat nowego wydawnictwa ekipy z Amherst. Gdyby nie pandemia, doczekałbym się jej około rok temu, ponieważ "Sweep It Into Space" jest jedną z wielu ofiar wirusa. Mimo wielkiego opóźnienia w końcu się udało i następca "Give A Glimpse Of What Yer Not" ujrzał światło dzienne. Przed premierą krążek promowały dwie zapowiedzi, ale jeszcze wcześniej ujawniono okładkę albumu, która standardowo pokazuje turpistyczne zapędy muzyków. I choć od ekipy Mascisa oczekiwałem kontynuacji stylu obranego po powrocie do grania w 2007 roku, czyli głośnego noise'a, ściany gitar i rockowego kopa, moje oczekiwania otrzymały solidnego pstryczka w nos.
Przez ostatnie lata muzycy Gojiry zawzięcie testowali wytrwałość swoich fanów, wystawiając ich na najdłuższą przerwę wydawniczą w dotychczasowej karierze. "Magmę" i "Fortitude" dzieli pięć lat. Francuzi umilili fanom tę przerwę świetnym występem na festiwalu Pol'And'Rock w 2018 roku (koncert dostępny w całości na YouTube) oraz zapowiedziami nadchodzącego albumu, który zaczął powstawać jeszcze przed wybuchem pandemii. Pierwsza ukazała się już na początku sierpnia zeszłego roku, czyli na prawie dziewięć miesięcy przed premierą, a trzy kolejne - zdecydowanie później. Po ich przesłuchaniu można było stwierdzić jedynie to, że Gojira na pewno nie zdecyduje się na muzyczny powrót w klimaty z początku kariery. Reszta pozostawała wielką zagadką, ponieważ każdy utwór różnił się od pozostałych i w żaden sposób nie naprowadzał słuchacza na to, czego możemy oczekiwać po efekcie końcowym.
Muszę przyznać, że od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z poczynaniami Audio Physica. Był taki moment, kiedy wiedziałem niemal wszystko na temat każdej nowej konstrukcji niemieckiej marki, a kiedy...
Po niespełna dwudziestu latach recenzowania sprzętu audio rzadko kiedy odwiedzam sklepy z taką aparaturą, aby coś kupić. Jeśli już, najczęściej brakuje mi jakiegoś kabla albo czegoś w rodzaju płynu do...
Można powiedzieć, że jeszcze niespełna półtora roku temu byłem nausznikowym ortodoksem, który nie uznawał słuchawek dokanałowych. Moje podejście zmieniło się diametralnie, gdy w moje ręce wpadły "pchełki" AG TWS04K. Okazało...
Bannery boczne
Komentarze
Mariuisz
Brakuje tu jednego aspektu, który omijają również producenci. Chodzi o regulację barwy i balans. Nie każdy ma super słuch, nie w każdym wieku dobrze słyszymy wy...
Mam u siebie ten streamer podłączony od 2 dni optykiem do Topping DX3Pro+ i powiem, że w porównaniu ze źródłem jakim był laptop daje się usłyszeć większą głębie...
obsolete