Płytowe Podsumowanie Roku 2018
- Kategoria: Płyty
- StereoLife
Koniec roku to czas podsumowań, analiz i wniosków, a także postanowień i planów na najbliższe dwanaście miesięcy. Czym zaskoczy nas kolejny rok, tego jeszcze nie wiemy, ale zgodnie z tradycją, postanowiliśmy natomiast przygotować zestawienie najciekawszych płyt wydanych w tym, który niebawem pożegnamy. Choć kiepskiej muzyki nigdy nie brakowało, w dwóch poprzednich podsumowaniach nie pisaliśmy o ewidentnych rozczarowaniach. Nie nazbierało się ich wówczas aż tak dużo, w związku z czym doszliśmy do wniosku, że lepiej wymienić premiery, których naprawdę warto posłuchać, niż pastwić się nad kilkoma porażkami. Tym razem będzie inaczej i oprócz wielu, wielu hitów, musimy wspomnieć o albumach, które sprawiły nam ogromny zawód. Na szczęście godnych uwagi wydawnictw uzbierało się więcej, o czym świadczy chociażby ostateczny kształt listy przygotowanej przez dzielnych wojowników naszego działu muzycznego. Podsumowanie roku daje nam także szansę częściowego nadrobienia zaległości i wyróżnienia płyt, których nie zdążyliśmy zrecenzować. Jak to w życiu bywa, z różnych powodów, ale przede wszystkim z tak powszechnego w dzisiejszych czasach pośpiechu. Wartościowych albumów ukazało się w mijającym roku tak dużo, że zwyczajnie nie byliśmy w stanie pochylić się nad wszystkimi. Możemy jednak wspomnieć o nich teraz, co z przyjemnością czynimy.
Choć w styczniu nic jeszcze na to nie wskazywało, bilans ostatnich dwunastu miesięcy okazał się bardzo ciekawy. Jeśli chodzi o nowe wydawnictwa, mijający rok nie zaczął się spektakularnymi sukcesami i lawiną długo wyczekiwanych premier, ale później powoli się rozkręcił. Na łamach naszego portalu ukazało się w tym okresie aż 75 recenzji - dokładnie o 30 więcej, niż rok wcześniej. Przy okazji udało nam się przebić liczbę 400 płyt wrzuconych na stronę od początku działalności działu muzycznego, i to z dużym zapasem. Interesująco prezentuje się także lista dziesięciu najchętniej czytanych pozycji. Największym powodzeniem cieszyły się albumy Greta Van Fleet - Anthem Of The Peaceful Army, Lonker See - One Eye Sees Red, John Coltrane - A Love Supreme, Miles Davis - Kind of Blue, Riverside - Wasteland, The Prodigy - No Tourists, Alice In Chains - Rainier Fog, Blaze Bayley - The Redemption of William Black, John Coltrane - Both Directions at Once: The Lost Album oraz Trys Saulės - ***. Należy jednak zwrócić uwagę na to, że nie mówimy tu wyłącznie o płytach wydanych w 2018 roku, a pozycja danej recenzji na liście jest mocno uzależniona od daty jej publikacji. Starsze wpisy miały trochę więcej czasu na "nabicie" statystyk, ale w tym momencie pierwsza dziesiątka mocno ucieka pozostałym recenzjom. Jeśli chodzi o liczby, to by było na tyle, bo najbardziej interesuje nas muzyka. Czego warto posłuchać, co szczególnie zapadło nam w pamięć? Jakie płyty nas ominęły, a jakie należy omijać szerokim łukiem? Oto nasza lista muzycznych hitów i rozczarowań 2018 roku!
Hity
Alameda 4 - Czarna Woda
Alameda to jeden z ciekawszych polskich projektów muzycznych ostatnich lat. Choć można mieć zarzut jej lidera, Jakuba Ziołka, że za bardzo rozmienia ją na drobne, wciąż rotując skład i skacząc między różnymi stylami, od shoegaze'u po folk, mimo wszystko każdy z albumów Alamedy jest dziełem przynajmniej udanym. Wyjątkiem nie jest też "Czarna Woda". Dość zachowawcze fragmenty, brzmiące jak shoegaze zubożony o efekt ściany gitar, sprawnie przeplatają się z tymi znacznie mocniejszymi, którym towarzyszą niemal blackmetalowe wrzaski Ziołka. Gdyby tylko muzycy tak nie szafowali motywami i skupili się na spójności materiału, mielibyśmy jeszcze więcej powodów do zadowolenia.
Anna von Hausswolff - Dead Magic
Najnowszy album szwedzkiej artystki to doskonała propozycja dla wszystkich, których rozczarowało tegoroczne wydawnictwo Dead Can Dance (i, oczywiście, nie tylko dla nich). Poruszając się w podobnych klimatach, Szwedka zaproponowała dzieło bardziej dojrzałe i przemyślne. Prawdziwie intrygujące swoim mistycznym klimatem (momentami nawet bliższym Popol Vuh), czasem eterycznymi, a czasem bardzo ekspresyjnymi partiami wokalnymi oraz majestatycznym pięknem kościelnych organów, które stanowią podstawę brzmienia tego albumu.
Baayon Duo - First Date
Ach, pierwsza randka... Może pójść różnie, prawda? Ale w przypadku Baayon Duo nie ma wątpliwości, że zrealizował się najbardziej oczekiwany scenariusz czyli obustronne zauroczenie. Dorota i Paweł Motyczyńscy są pianistami, którzy ukończyli swe studia solowe z najwyższymi notami. Dorota jest absolwentką bogatej w tradycje i sukcesy Katowickiej Akademii Muzycznej, Paweł natomiast wykształcenie odebrał w Krakowie, a jego muzyczne drzewo genealogiczne sięga słynnej rosyjskiej szkoły pianistycznej. Poznali się jako finaliści Ogólnopolskiego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, gdzie rywalizację zastąpiła żywa wzajemna fascynacja postrzeganiem muzyki. "First Date" to fortepianowa uczta na cztery ręce. Artyści sięgnęli po twórczość Clementiego, Debussy'ego i Rachmaninova. Ich gra jest spontanicznym dialogiem, w którym nad różnicami charakterów dominuje jednak dążenie do wspólnego celu. Niewątpliwym plusem albumu jest także jego oprawa graficzna. Pomysłowa, nowoczesna, wesoła i pełna subtelnych odniesień do historii powstania tego materiału. Ciekawe i piękne wydawnictwo pełne muzycznych emocji.
Beach House - 7
Siódmy album książąt dream popu to jeden z najambitniejszych, ale i zarazem najbardziej przystępnych krążków grupy. "7" wciąż odznacza się rozmarzonym wokalem Victorii Legrand upiększającej swym śpiewem śliczne melodie na senną gitarę i leniwe klawisze, ale tym razem Amerykanie pozwolili sobie na skrzyżowanie typowych sobie ballad w średnim tempie z fragmentami głośniejszymi, rozjaśniając swoją zwyczajową nostalgiczność odrobiną optymizmu. Płyta na refleksyjne zimowe wieczory.
Daughters - You Won't Get What You Want
Czwarty album studyjny Daughters to materiał równie nieprzyjemny i ponury, co przykra obietnica niepowodzenia zawarta w jego tytule. "You Won't Get What You Want" to krążek ciężki, cienisty i poniekąd wrogi słuchaczowi, używający swego ciemnego majestatu estetycznego jako dominanty dramatycznej wymaganej do zrozumienia dzieła. Innymi słowy, forma jest tu treścią, a nie tylko jej dopełnieniem. W tym depresyjnym mroku rozrywanym nihilistycznym jazgotem są jednak duże pokłady czarnej magii nie pozwalającej słuchaczowi wyrwać się z tego grząskiego bagna smolistej produkcji. Longplej przyciągający swoją nieprzystępnością.
Dave Holland - Uncharted Territories
Każda płyta jednego z najwybitniejszych kontrabasistów w historii to rzecz przynajmniej interesująca. Free jazz, do którego zazwyczaj ten materiał jest przypisywany, to bardzo dobry trop, choć wiele fragmentów tego bardzo długiego albumu zbliża się już do free improvisation. To muzyka całkowicie nieprzewidywalna, pozbawiona jakichkolwiek struktur, tylko momentami tworząca słyszalne melodie. Tym samym polecam ją głównie osobom, które z taką twórczością już wcześniej się zetknęły (kłaniają się na przykład Chick Corea, Anthony Braxton czy sam Holland). Nie jest to płyta wybitna, a kilka kompozycji z niej można by sobie darować, ale na tle całego 2018 roku prezentuje się bardzo dobrze. Słuchając jej ze szczerą, muzyczną ciekawością, powinno się być przynajmniej zaintrygowanym.
Dead Can Dance - Dionysus
Niewiele jest zespołów, które po wieloletniej przerwie w działalności były w stanie powrócić w tak pięknym stylu, jak Dead Can Dance. Choć "Dionysus" znacznie ustępuje wydanemu sześć lat wcześniej "Anastasis", wciąż prezentuje wysoki poziom. Jest tu wszystko, za co można pokochać ten duet, począwszy od bogatego instrumentarium, a skończywszy na niepowtarzalnym klimacie. Po opublikowaniu recenzji zastanawialiśmy się, czy słusznie nie przyznaliśmy jej rekomendacji, choć przy kolejnym odsłuchu wciąż doskwierało nam udawanie, że kilka utworów to tak naprawdę jeden (sztuczne połączenie siedmiu ścieżek w dwie duże) i brak naprawdę mocarnej kompozycji, jakich na poprzedniku "Dionysusa" było kilka. Mimo to, zdecydowanie warto sięgnąć po ten album.
Entropia - Vacuum
Za sprawą zespołu z Oleśnicy i tak mocna już polska scena metalowa stała się jeszcze silniejsza i bogatsza, ponieważ najnowszy album Entropii wykracza mocno poza ramy gatunku, łącząc elementy post black metalu z psychodelią, transem i nie wiadomo czym jeszcze. W efekcie "Vacuum" jest jedną z najświeższych i najbardziej oryginalnych płyt ostatnich lat i to nie tylko w swoim gatunku. Nie jest to z pewnością pozycja dla wszystkich, ale ci, którzy nie zrezygnują w połowie otwierającego album "Poison", z pewnością będą zachwyceni lub co najmniej bardzo zadowoleni z muzycznej podróży, w którą zabierze ich ekipa Entropii.
Fire! - The Hands
Szósty studyjny album szwedzkiego tria składającego się z saksofonisty Matsa Gustafssona, basisty Johana Berthlinga i perkusisty Andreasa Werliina powinien zainteresować nie tylko wielbicieli jazzu. Muzycy połączyli tutaj ostre, dysonansowe partie saksofonu, o często freejazzowym charakterze, ze zdecydowanie rockową grą sekcji rytmicznej, z często przesterowaną gitarą basową, dodającą wręcz stonerowego brudu. Całość brzmi naprawdę potężnie, choć nie brakuje też kilku momentów wyciszenia. Zespół zaproponował bardzo świeże podejście do fuzji jazzu i rocka, na miarę XXI wieku.
GAS - Rausch
Wolfgang Voight, lepiej znany pod pseudonimem GAS, w zeszłym roku powrócił z bardzo dobrym albumem "Narkopop" (pierwszym od siedemnastu lat sygnowanym tym szyldem). W tym roku wydał nawet jeszcze bardziej udany "Raush". To godzina muzyki (podzielona na siedem niezatytułowanych ścieżek), intrygująca i wciągająca ambientowym klimatem oraz transową monotonnością.
Ghost - Prequelle
Najwięksi jajcarze współczesnego rocka po raz kolejny pokazali, że są w świetnej formie. Być może zawdzięczają to właśnie całkowicie niepoważnemu podejściu do swojej stylistyki i zabawie muzyką. Na swoim czwartym albumie Ghost nawet nie próbuje udawać, że spoważniał choćby o jotę. Przeciwnie, jest tu jeszcze więcej kiczu i popowych melodyjek, a wpływy metalu i psychodelii są już otwarcie odsunięte na dalszy plan. Mimo tego, to wciąż świetna muzyka. Tobias Forge pozostaje jednym z lepszych współczesnych wokalistów, a melodii mógłby Ghostowi pozazdrościć niejeden "klasyczny" zespół. To muzyka wyłącznie do dobrej zabawy, a im mniej poważnie się ją traktuje, tym odbiór będzie lepszy.
Greenleaf - Hear The Rivers
Baliśmy się nowego albumu ze względu na poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko przez dwie poprzednie płyty - "Trails And Passes" oraz "Rise Above The Meadow". Jak się okazuje, nasze obawy były całkowicie bezpodstawne, a nagrany w lekko zmienionym składzie "Hear The Rivers" jest godnym następcą poprzedników i dowodem na to, że w gitarowym świecie jest jeszcze wiele do powiedzenia. Praktycznie każdy z dziesięciu utworów mógłby być potencjalnym przebojem. A nie zapominajmy o tym, że to stoner, a nie mainstreamowy pop rock.
High On Fire - Electric Messiah
Album, który wskoczył do zestawienia w ostatnim momencie. Z pewnością nie jest to wydawnictwo innowacyjne, nowatorskie czy przełomowe. Od kilkunastu lat Matt Pike wraz z zespołem kroczy wytyczoną przez siebie ścieżką i praktycznie z niej nie zbacza. Przez to przy każdej kolejnej premierze High On Fire nie ma praktycznie żadnego zaskoczenia. Zamiast tego mamy pewność, że w nasze ręce wpadnie wydawnictwo co najmniej równie solidne, jak jego poprzednicy. Nie inaczej jest i tym razem. "Electric Messiah" stanowi kolejny bardzo mocny punkt w dyskografii stonerowej wersji Motörhead (na takie porównanie trafiłem jakiś czas temu w Internecie i całkowicie się z nim zgadzam) i daje fanom to na co czekali.
Iceage - Beyondless
To nie tylko jeden z najlepszych albumów wydanych w 2018 roku, ale też jedno z największych dzieł całego post-punku. O ile wymyślenie czegoś nowego w obrębie rocka jest już właściwie niemożliwe, to grupa Iceage pokazała, że wciąż można brzmieć naprawdę ciekawie. Świetne kompozycje, zgrabnie wplecione wpływy jazzowe i typowa dla takiej muzyki młodzieńcza bezczelność tworzą mieszankę, której fantastycznie się słucha. Także dzięki temu, że muzycy niczego niepotrzebnie nie komplikują. Prostota środków wyrazu może być tak wadą, jak i zaletą. Ekipa Iceage zdołała przekuć ją w prawdziwe złoto.
Idles - Joy as an Act of Resistance
Solidna porcja punkowego uderzenia z fantastycznymi melodyjnymi elementami i potężnymi refrenami. Mieszanka typowej dla tego gatunku energii z ciekawymi tekstami odwołującymi się zarówno do najbardziej aktualnych, jak i bardziej uniwersalnych problemów. Chłopakom z Bristolu nie brakuje pomysłów, a ich twórczość w najmniejszym stopniu nie zalatuje nudą. "Joy as an Act of Resistance" to po prostu bezkompromisowa przejażdżka po emocjach i podkręcający głośność kopniak adrenaliny.
Jimi Hendrix - Both Sides of the Sky
Bardzo smutne, że jednym z najlepszych wydawnictw 2018 roku jest zbiór utworów nagranych niemal pół wieku temu. Z drugiej strony cieszymy się, że w końcu zaczęto traktować poważnie spuściznę najlepszego gitarzysty w historii muzyki. Na wiele pośmiertnych studyjnych wydawnictw Hendrixa trafiały różnego rodzaju śmieci w postaci urywek z sesji nagraniowych, nieudanych podejść czy dziesiątych, prezentujących coraz gorszy poziom, wykonań tego samego utworu. Ten album nie uniknął ostatniego z wymienionych zarzutów (niekończąca się opowieść w postaci "Hear My Train A Comin'"), ale w zamian usłyszymy aż cztery premierowe kompozycje, w tym dwie nagrane ze Stephenem Stillsem. To jeden z najsensowniejszych albumów z muzyką Hendrixa wydanych po jego śmierci, co w połączeniu z sygnującym go szyldem powinno być wystarczającą zachętą.
John Coltrane - Both Directions at Once: The Lost Album
Jedną z największych tegorocznych niespodzianek jest premierowy materiał nieżyjącego od pięciu dekad wybitnego saksofonisty Johna Coltrane'a. Cudowanie odnalezione taśmy z zapisem zapomnianej sesji z marca 1963 roku (w tak zwanym "klasycznym kwartecie" z pianistą McCoyem Tynerem, basistą Jimmym Garrisonem i perkusistą Elvinem Jonesem) pokazują twórczość Trane'a w ciekawym momencie, tuż przed nagraniem przełomowych albumów "A Love Supreme" i "Ascension". Tutaj kwartet gra jeszcze w bardziej tradycyjnie bopowy sposób, ale już delikatnie kierując się w stronę uduchowionego free jazzu.
Lonker See - One Eye Sees Red
Z roku na rok coraz chętniej powtarzamy "God bless Instant Classic". Ta niewielka, krakowska wytwórnia nie ma na swoim koncie nietrafionych i słabych pozycji. Praktycznie każda kolejna premiera wywołuje szybsze bicie serca oraz swego rodzaju poczucie pewności, że to, czego zaraz posłuchamy, na pewno będzie dobre. "One Eye Sees Red" pochłonął nas od pierwszego przesłuchania urzekając atmosferą w bardzo wyraźny sposób nawiązującą do pewnego pięknego miejsca znajdującego się na kulturalnej mapie Szczecina - Domku Grabarza. Najnowszy album Lonker See to tylko trzy utwory, ale trwające łącznie ponad 40 minut i przenoszące słuchacza do instrumentalnego świata, w którym wielką rolę odgrywa bardzo powolne budowanie atmosfery i niecodziennego klimatu, z którego bardzo ciężko powrócić do rzeczywistości. Świetny album wieńczy piękna okładka.
Low - Double Negative
Płyta, która rzuca wyzwanie ciszy, skutecznie starając się zrobić jak największe wrażenie przy oszczędnie wykorzystywanym spektrum brzmieniowym, skupiając uwagę na leniwie, niespiesznie i niegłośno nakładanych na siebie dźwiękach. Materiał do długiego i cierpliwego wsłuchiwania się, o jednocześnie ciepłych i niepokojących pejzażach melodyjnych, gdzie urokliwość piosenki krzyżuje się z niepokojem eksperymentalnej aranżacji. Być może najbardziej nieoczywiście piękna płyta roku.
Mako Sica & Hamid Drake - Ronda
Kolejny przedstawiciel wytwórni Instant Classic, tym razem oparty w całości o obcokrajowców. "Ronda" jest efektem współpracy chicagowskiego free rockowego trio z legendarnym perkusistą muzyki improwizowanej - Hamidem Drake'em. Amerykański kwartet stworzył ponad godzinną ścieżkę dźwiękową do codziennego życia w jednym z miast, gdzieś na Bliskim Wschodzie. Ich instrumentalne dzieło, oparte o improwizację i minimalizm, jest przepełnione orientalnymi wpływami i klimatem, który nie pozwala oderwać się od "Rondy". Jednak ilość nagranego materiału oraz jego specyfika sprawią, że do ostatnich dźwięków wytrwają tylko nieliczni. Niemniej, krakowskiej wytwórni należą się brawa za promowanie takiej muzyki, bo "Ronda" to album wyjątkowy, nietuzinkowy i niecodzienny.
Miłosz Bazarnik Trio - Trip of a Lifetime
Debiutancki album tria Miłosza Bazarnika to dzieło może nie wybitne, ale z pewnością godne uwagi. Płyta będąca owocem wieloletniej współpracy lidera z basistą Krystianem Teliżynem i perkusistką Lilianą Zieniawą wpisuje się w skandynawską szkołę jazzu spod znaku Esbjörna Svenssona. Młodzi, polscy muzycy otwarcie przyznają, że inspirowali się jego twórczością, ale też niczego nie kopiowali na siłę. Wydaje się, że wynika to z pewnego podobieństwa charakterów i wrażliwości, a nie z prostej chęci naśladowania tego charakterystycznego grania. To ten sam rodzaj klarownej, bardzo dokładnej muzyki, tyle że jeszcze bardziej wykalkulowanej, zagranej ze stoickim spokojem i pozbawionej wyraźnego kontrastu między momentami spokojnymi i dynamicznymi. Muzykom nie można odmówić dużych umiejętności. W ich grze słychać doświadczenie. Czuć, że są zgrani, słuchają siebie nawzajem i odpowiednio reagują. Ambitny, bardzo obiecujący zespół zaliczył bardzo interesujący debiut. Pozostaje trzymać kciuki, aby szedł w tym kierunku dalej.
Mythic Sunship - Another Shape of Psychedelic Music
Duńska grupa Mythic Sunship w ciągu niespełna dekady działalności zdołała wydać aż siedem albumów. Nic dziwnego, skoro muzycy nie zawracają sobie głowy komponowaniem, stawiając na granie długich instrumentalnych jamów, inspirowanych rockiem psychodelicznym i stoner rockiem. Dotąd wychodziło to raczej średnio, poszczególne nagrania były zupełnie niecharakterystyczne. Zmieniło się to na najnowszym wydawnictwie, nagranym z pomocą saksofonisty Sørena Skova, który wniósł do twórczości zespołu wyraźnie jazzowy pierwiastek. Efekt jest naprawdę świetny i nie przeszkadza nawet, że album jest bardzo długi - trwa dobrze ponad siedemdziesiąt minut.
Oneohtrix Point Never - Age Of/Love In the Time of Lexapro/Good Time
Oneohtrix Point Never zaliczył w mijającym roku znakomity hat-trick złożony z filmowej ścieżki dźwiękowej, studyjnego longpleja i EP-ki, wszystkie wysokiej jakości. Zestaw tworzy hipnotyzującą, zamkniętą całość prezentującą imponującą zdolność Lopatina do tworzenia muzyki eklektycznej kompozycyjnie, głębokiej emocjonalnie i zwyczajnie wciągającej. Nawet pomimo pozornej nieprzystępności awangardowej elektroniki, która wymaga od słuchacza cierpliwości w odkrywaniu smaczków produkcyjnych. Na deser duet z Iggym Popem i remiks autorstwa laureata Oscara, Ryuichiego Sakamoto, a byle kucharzyna nie może sobie pozwolić na tak smakowite kąski.
Palmer Eldritch - Sidereal
Polski duet Palmer Eldritch to kolejny wykonawca w tym zestawieniu, któremu udało się przeskoczyć poprzeczkę wysoko ustawioną zeszłorocznym albumem ("Natural Disaster"). Zespół zaprezentował intrygującą muzykę w klimatach downtempo, mającą w sobie często coś rytualnego i mistycznego (na przykład obie części "The Thing Called Time", "Midnight Sun"), choć nie brakuje też bardziej tanecznych momentów ("Stop Being Yourself", "Stop Being Myself").
Sunnata - Outlands
Pierwsze skojarzenie? Minsk. Zdecydowanie. "Lucid Dream" brzmi momentami jak jakiś zagubiony fragment z "Ritual Fires Of Abandonment". Jednak im dalej w las, tym więcej różnic. Sunnata operuje środkami podobnymi do tych wykorzystywanych przez kolegów ze Stanów. Obracamy się w klimacie rytualnym/plemiennym. Mimo to, na przestrzeni trzech albumów grupie udało się wypracować swój indywidualny styl, który jest na tyle charakterystyczny, że "Outlands" nie da się pomylić z twórczością żadnego innego zespołu. Trudno również w świecie post/stoner/sludge znaleźć drugi skład grający podobnie do Warszawiaków, którzy w umiejętny sposób połączyli plemienny trans z przytłaczającym ciężarem, a delikatność z brutalnością. Wszystko to wieńczy gwałtowny koniec, po którym następuje tylko cisza i niepokój. Sunnata świetnie brzmi na żywo a ponadto, poza sceną, to bardzo fajni ludzie, o czym można było się przekonać chociażby na Red Smoke Festivalu w Pleszewie.
The Ocean - Phanerozoic I: Palaeozoic
Chciałoby się napisać, że każdy kolejny album The Ocean to idealna okazja do zapoznania się z aktualnym składem. Jednak w obliczu tego, że przez niecałe 20 lat istnienia zespołu przewinęło się przez niego kilkudziesięciu muzyków, wydaje się być to bezcelowe. Okazja przychodzi jednak inna. Każdy kolejny album Niemców przynosi nie tylko muzykę, ale i świetną okazję do poszerzenia swojej wiedzy z różnych zakresów. Każdy zainteresowany fan mógł dowiedzieć się czym jest antropocentryzm i heliocentryzm, a także poznać budowę oceanów i cofnąć się do czasów prekambryjskich. Nowe wydawnictwo (pierwsza część, druga ma ukazać się w 2020 roku) to powrót do Fanerozoiku czyli najmłodszego eonu w dziejach Ziemi. Na "Phanerozoic" nie usłyszymy muzycznej rewolucji. The Ocean nadal kroczy drogą obraną na poprzednich wydawnictwach i wciąż jest na tej drodze bezkonkurencyjny.
Weedpecker - III
Już 5 dni po rozpoczęciu nowego roku ukazał się album, który przez niektórych speców z branży został okrzyknięty mocnym kandydatem do miana albumu roku w kategorii psychedelic/space/progressive rock. Co ciekawe, słowa uznania płynęły głównie z zagranicy, natomiast w Polsce, poza fanami gatunku, album przeszedł w zasadzie bez echa. A szkoda, bo "III" to naprawdę inteligentna, ambitna i wyróżniająca się pozycja. Bardzo podoba nam się określenie kolegi z branży, który najnowszy album Weedpeckera nazwał dryfującym w kosmos "Crack The Skye". Jednak pozbawiony konceptu "III" wydaje się być lżejszy i łatwiej przyswajalny dla przeciętnego odbiorcy, zatem nie powinien odstraszyć nawet muzycznego ignoranta.
Rozczarowania
Agnieszka Chylińska - Pink Punk
Nowy album Agnieszki Chylińskiej najlepiej opisują dwa utwory znajdujące się na krążku - "Szok", który doskonale obrazuje to, co czujemy po każdym kolejnym utworze, puentując je pytaniem artystki "nie do wiary, co to jest?" oraz "Mam Zły Dzień", który chyba idealnie oddaje jej stan ducha w momencie nagrywania krążka. A także - niestety - słuchaczy, w momencie jego słuchania. Po pierwszym odtworzeniu "Pink Punkt" byliśmy w szoku i zdecydowanie mieliśmy zły dzień. Ten album nie powinien powstać. Kryzys wieku średniego można rozwiązać w inny, mniej szkodliwy dla otoczenia, sposób. W historii polskiej muzyki trafiło się kilka albumów nagranych "dla jaj". Chyba najlepszym przykładem będą tu Kury i ich "P.O.L.O.V.I.R.U.S.", jednak projekt Tymańskiego był nagrany ewidentnie z przymrużeniem oka. "Pink Punk" zdaje się być propozycją na serio. No, chyba, że nie zrozumieliśmy dowcipu. Jest to o tyle dziwne, że Agnieszka Chylińska jest naprawdę inteligentną osobą. Nie do końca wiadomo co poszło nie tak, że świat został uraczony tym potworkiem.
A Perfect Circle - Eat The Elephant
Nie jesteśmy w stanie zrozumieć pozytywnych opinii na temat tego wydawnictwa. Po piętnastu latach studyjnego milczenia mogliśmy oczekiwać czegoś na miarę "Mer De Noms" albo "Thirteenth Step", a otrzymaliśmy album do bólu miałki i nijaki. Nawet lepsze fragmenty, jak "Disillusioned", są tylko gorszą kopią wcześniejszych dokonań A Perfect Circle. Większość z prawie godziny spędzonej z "Eat The Elephant" to czas stracony. Tego powrotu spokojnie mogłoby nie być.
Greta Van Fleet - Anthem Of Peaceful Army
Za tą pozycją kryje się rozczarowanie nie tyle jakością tego materiału, bo nie spodziewałem się po nim zbyt wiele, a raczej poważnym upadkiem standardów, którego dowodem jest właśnie ta grupa. Subiektywne opinie na temat jej twórczości to jedno, ale nachalne promowanie tak bezczelnej kopii Led Zeppelin, a także ignorowanie (lub - co gorsza - niedostrzeganie) jej wtórności to coś, czego po prostu nie potrafimy zrozumieć. W Internecie pojawiały się autentyczne głosy mówiące o tym, że Greta Van Fleet to świeży zespół, dający nadzieję na uzdrowienie muzyki rockowej. Jeśli faktycznie jej kondycja będzie się opierać na takich właśnie grupach, będziemy mieli raczej do czynienia z chodzącym, sztucznie utrzymywanym przy życiu trupem. Osoby, które sięgnęły po "Anthem Of Peaceful Army" z tęsknoty za porządnym hard rockiem i poczucia braku jakichkolwiek alternatyw poza wielką trójką (Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath), zachęcamy do przeczytania pełnej recenzji tego albumu, a konkretnie zamieszczonych pod nią komentarzy. Wymienionych jest tam wiele zespołów grających świetną muzykę mniej lub bardziej zbliżoną do takich klimatów.
Lao Che - Wiedza o Społeczeństwie
Bardzo lubimy Lao Che, ale chyba nie pasujemy do grupy normalnych fanów tego zespołu. Najbardziej podoba nam się ich "Prąd Stały/Prąd Zmienny", który większość przedstawicieli tego grona uważa za najgorszą płytę w całym dorobku Lao Che. Co zatem można powiedzieć o albumie, którego słuchaliśmy kilkukrotnie po premierze, a później ani razu nie mieliśmy najmniejszej ochoty do niego wracać? W zasadzie nadal nie jesteśmy w stanie powiedzieć o nim nic. Szkoda.
Machine Head - Catharsis
Kariera zespołu Roba Flynna to istna sinusoida. Po genialnym starcie, nadeszły gorsze czasy, które zostały zrekompensowane dwoma świetnymi albumami - "Through The Ashes Of Empires" i "The Blackening", który można uznać za szczytowe osiągnięcie grupy. Niestety, później mieliśmy do czynienia jedynie z coraz szybszym spadkiem formy. I tak, jak "Unto The Locust" i "Bloodstone & Diamonds" można bez problemu przesłuchać w całości, tak obcowanie z "Catharsis" sprawia ból. Jest to zdecydowanie najgorszy album w dotychczasowej dyskografii Machine Head i jasny sygnał, że coś jest nie tak. Potwierdzeniem tej tezy może być ewakuacja kilku muzyków z zespołu. Potknięcie zawsze można wybaczyć, ale kolejny taki album to może być już za dużo…
Nosowska - Basta
Bardzo szanujemy Kasię Nosowską za to, co do pewnego momentu robiła z Hey i za praktycznie całą twórczość solową. Mimo upływu lat, bardzo często wracamy do "Puk Puk", "Milena" i "Sushi". Jednak w przypadku "Basty" mamy bardzo silne uczucie, że coś poszło nie tak, że artystka próbowała być modna na siłę, zatracając przy tym swoje dotychczasowe ideały. Do premiery odliczaliśmy dni, jednak albumowe zapowiedzi skutecznie ostudziły nasz entuzjazm. Skończyło się na tym, że po dwóch miesiącach od premiery nie mamy ochoty wracać do tego wydawnictwa. Oczywiście "Basta" ma lepsze momenty. Chociażby "Boję Się" z gościnnym udziałem Łony jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie Nosowska popełniła w ostatnich latach (świetny fragment o koniach i Morskim Oku), jednak album jako całość broni się średnio i wypada najsłabiej w dotychczasowej dyskografii artystki.
Soft Machine - Hidden Details
Najbardziej niepotrzebny i nieuzasadniony powrót ostatnich lat. Soft Machine zakończył działalność pod koniec lat siedemdziesiątych i tak powinno pozostać. Niestety, John Marshall, Roy Babbington i John Etheridge - muzycy, którzy nawet nie grali na najwcześniejszych, czyli najważniejszych i najlepszych albumach zespołu - najwyraźniej odczuli brak gotówki, bo postanowili odkurzyć słynny szyld i wydać pod nim nowy album (składu dopełnił saksofonista Theo Travis, który nie grał na żadnym dotychczasowym albumie). Może nie aż tak do końca nowy, bo odświeżono także kilka starszych kompozycji, zaprezentowanych tutaj w znacznie mniej ciekawych wersjach. Premierowy materiał jeszcze bardziej rozczarowuje, jest zbyt konwencjonalny i zachowawczy, zupełnie niecharakterystyczny i wykonany bez odrobiny dawnej kreatywności.
-
ar2r
Oczywiście takie rankingi to zabawa i subiektywna ocena, dla zasady z gustami się nie dyskutuje. Żeby zasada była zasadą musi być wyjątek i teraz go czynię - Lao Che "Wiedza o Społeczeństwie"... Rozczarowanie? Uwaga, będę złośliwy - to się może zgadzać, bo autorzy słuchali tej płyty, a trzeba ją zrozumieć. Znacie może taki tytuł Kultu "Spokojne"? Śmiem twierdzić, że "Wiedza o Społeczeństwie" jest tym dla naszych czasów, czym "Spokojnie" było w roku 1988. Pozdrawiam.
0 Lubię -
Rolu
@ar2r - Może wypowiem się jako osoba, która wrzuciła Lao Che do rozczarowań. Uwaga - nie będę złośliwy. Co więcej, z okazji dnia wolnego odpaliłem dziś "Wiedzę o Społeczeństwie" i... Nadal uważam, że to najsłabszy album w dorobku Płocczan. Żeby nie było - album nie jest zły, jest nijaki i odstaje "in minus" od poprzedników. Stąd wrzut do rozczarowań. bo po takim zespole można oczekiwać czegoś więcej.
Co do słuchania i rozumienia - nie doszukiwałbym się wszędzie drugiego czy trzeciego dna. Rozumiem i lubię zabawę słowem, jaką prezentuje Spięty. Czasem wypada to świetnie i na długo zapamiętuje się niektóre wersy. Czasem artysta ten mógłby jednak przybić sobie grafomańską "piątkę" z Eldo. Jak już "nie dyskutujemy" o gustach, to warstwa muzyczna krążka również jest najsłabsza ze wszystkich dotychczasowych. Ale szanuję Twoją opinię.
Jeszcze na koniec słów kilka o przytoczonym porównaniu. Jak dla mnie zestawianie opus magnum Kultu i jednego z najważniejszych albumów w historii polskiej muzyki z "Wiedzą o Społeczeństwie" jest co najmniej lekkim nadużyciem. Mogę się założyć, że za 30 lat o tej pozycji Lao Che mało kto będzie pamiętał. W tym samym czasie każdy przeciętny Polak pewnie dalej będzie wiedział co to "Arahja", "Czarne Słońca" czy "Niejeden". Pozdrawiam i życzę dużo fajnej muzyki w Nowym Roku!0 Lubię
Komentarze (2)