Płytowe Podsumowanie Roku 2021
- Kategoria: Płyty
- StereoLife
Pisząc zeszłoroczne podsumowanie, nazwaliśmy rok 2020 wyjątkowym, licząc trochę naiwnie, że ten kolejny przyniesie nam powrót do normalności. Niestety, w temacie pandemii wciąż znajdujemy się praktycznie w tym samym miejscu, bez realnych widoków na poprawę, za to z całą garścią innych problemów, takich jak kryzys na granicy, inflacja widoczna gołym okiem czy mocno ograniczona dostępność niektórych towarów i usług. Jedyną różnicą w stosunku do roku ubiegłego jest to, że chyba przywykliśmy już do obecnej sytuacji i staramy się w niej normalnie żyć. Trochę lepsza sytuacja nastała też w świecie muzycznym, ponieważ część festiwali wróciła już na muzyczną mapę, odbywa się też dużo pojedynczych koncertów, a "ruch w interesie" najwyraźniej zmotywował artystów do działania, bo w tym roku pojawiło się sporo ciekawych premier. Staraliśmy się za nimi nadążać, choć oczywiście nie udało nam się opisać wszystkich godnych uwagi wydawnictw, dlatego tradycyjnie postanowiliśmy przygotować płytowe podsumowanie mijającego roku obejmujące zarówno płyty, których recenzje można było przeczytać na łamach naszego portalu, jak i te, których nie zdążyliśmy opisać na bieżąco.
Rok 2021 był szczególnie interesujący dla fanów polskich artystów. W poprzednich latach w naszych zestawieniach królowały wydawnictwa Instant Classic. Teraz rolę lidera przejęła wytwórnia Pagan Records, pod której szyldem ukazało się sporo "mięsistego" grania. Radę dała również zagranica, która zaliczyła kilka bardzo udanych powrotów po dłuższej przerwie. Jak to w życiu, nie obyło się również bez wpadek. Pierwotnie nasze podsumowanie chcieliśmy podzielić na hity i rozczarowania, jednak tych drugich było naprawdę niewiele. Tak naprawdę moglibyśmy zamknąć ten rozdział na ostatnich płytach Kultu (za żerowanie na oddanych fanach i wypuszczenie płyty brzmiącej jak piąta herbata zaparzona z tej samej torebki), Adele (za brak nowych pomysłów oraz fakt, że fanów najwyraźniej bardziej interesuje to, jak artystka wygląda, niż jak i o czym śpiewa) i Maty (za piosenki o stawianiu kloca nana-nana-nanana i to, jak szybko ten dobrze zapowiadający się raper został przerobiony na maszynkę do sprzedawania hamburgerów). Zostawiamy więc tylko to, co najlepsze, w kolejności alfabetycznej. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że 2022 rok przyniesie jeszcze więcej powracających festiwali, koncertów i ciekawych premier. Wszystkiego dobrego!
Hity
Arlo Parks - Collapsed In Sunbeams
Anaïs Oluwatoyin Estelle Marinho, znana jako Arlo Parks, to brytyjska piosenkarka i poetka. Wydany w styczniu debiutancki album zdaje się być odpowiedzią na problemy wzmocnione przez pandemię - życie w czterech ścianach, nieodwzajemnione pożądanie, seksualność, zły obraz ciała, uprzedzenia, zdradę i depresję. Parks wyłania się tutaj jako pocieszający głos. Dla wielu słuchaczy ta muzyka jest dokładnie tym, co potrzebowali usłyszeć w czasie lockdownu. Na całym swoim debiutanckim albumie młodziutka, dwudziestoletnia wokalistka dostarcza nam ukojenia. "Collapsed In Sunbeams" jest albumem pełnym rozpoznawalnych postaci, szczegółów z życia młodego pokolenia i płynnych, wpadających w ucho bitów. Zdaniem niektórych jest to tylko nudny, mało ambitny, popowy album, ale przecież to dopiero pierwsza płyta Arlo Parks. Poczekajmy, co będzie dalej, bo możliwe, że ta artystka dopiero się rozkręca.
Billie Eilish - Happier Than Ever
Pierwsza płyta Billie Eilish, "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?", wstrząsnęła światem muzyki, na nowo definiując to, jak może brzmieć pop i jak otwarci na eksperymenty mogą być zarówno młodsi, jak i nieco starsi melomani. Nic dziwnego, że oczekiwania względem drugiego albumu młodej artystki były bardzo wysokie. W końcu nawet dwa lata po premierze debiutanckiego albumu wszystkim brzmiały w głowach takie hity jak "Bad Guy" czy "You Should See Me in a Crown". Billie najwyraźniej doskonale zdawała sobie z tego sprawę, bowiem na "Happier Than Ever" postanowiła zmierzyć się ze swoimi demonami, zostawiając odbiorców z utworami traktującymi o zmianach, jakie zaszły w jej życiu, jak i mieszanką wielu innych obserwacji. Przede wszystkim dała nam jednak trwającą niecałą godzinę płytę, na której praktycznie nie ma przynudzania. Może być hip-hopowo ("I Didn't Change My Number"), przyjemnie i lekko ("Billie Bossa Nova"), upiornie ("Oxytocin"), optymistycznie ("My Future") albo rockowo, jak w utworze tytułowym. Zupełnie jakby Billie nagrała kilka różnych płyt, następnie z każdej z nich wzięła po dwa lub trzy najlepsze kawałki, pomieszała je ze sobą, przepuściła przez "przyciemniający" filtr i zaserwowała je fanom w formie jednego albumu, którego z zaciekawieniem słucha się od początku do końca.
Converge & Chelsea Wolfe - Bloodmoon I
Jedna z najbardziej nieoczywistych muzycznych kooperacji ostatnich lat wywołuje skrajne emocje, od zachwytu po oblewanie pomyjami. W naszym przypadku pierwszych kilka kontaktów z albumem można było określić jednym słowem - rozczarowanie. Dopiero po jakimś czasie i odstawieniu na bok wyimaginowanych oczekiwań i wzorców dotychczasowej twórczości Converge i Wolfe coś wreszcie "zaskoczyło" i teraz słuchanie "Bloodmoon I" sprawia nam ogromną przyjemność. Przemycenie do spokojniejszej odsłony ikony mathcore'u elementów charakterystycznych dla Chelsea przyniosło bardzo dobry efekt."Jedynka" w tytule albumu daje nadzieję na kontynuację. Obyśmy doczekali się jej jak najszybciej.
Dezerter - Kłamstwo To Nowa Prawda
Po siedmiu latach milczenia Dezerter powrócił z albumem na pewno nie najlepszym w dyskografii, ale z pewnością najtrafniejszym i najbardziej dosadnym tekstowo na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Bieżąca sytuacja nie napawa optymizmem i zespół mówi o tym bez owijania w bawełnę, piętnując to, co dziś boli najbardziej. Szkoda tylko, że muzyka nie ma takiej mocy sprawczej, która wyciągnęłaby ludzi na ulice. Dawny bunt rodaków z okolic początków kariery zespołu przeistoczył się w antyrządowe memy w Internecie. Ale czy tędy droga?
Dola - Czasy
W przeciągu lekko ponad roku toruński zespół wypuścił na rynek dwa albumy, które spokojnie można uznać za jedne z najciekawszych wydarzeń ostatnich lat na polskiej scenie okołometalowej. Takie stwierdzenie zdarza nam się dość często i gdy myślimy, że jakiś zespół wspiął się na szczyt naszych rodzimych możliwości, pojawia się kolejny i dołącza do zestawienia. Tak właśnie było z Dolą i ich ciężką do zaszufladkowania mieszanką post metalu, atmospheric black metalu, sludge'u i pewnie jeszcze kilku innych naleciałości. Trzymamy kciuki za dalszy rozwój kariery i kolejne równie dobre albumy.
Evile - Hell Unleashed
Brytyjczycy wrócili w lekko zmienionym składzie po ośmiu latach studyjnego milczenia i z miejsca pozamiatali na scenie nowoczesnego thrashu, dając kolejny sygnał, że nawet po przejściu na emeryturę filarów gatunku ten nadal będzie miał się dobrze. "Hell Unleashed" brzmi w wielu momentach jak Slayer na sterydach z najlepszych lat kariery, czyli jest szybko i potężnie. Nad wszystkim pieczę trzyma tu pan chaosu, jednak chaos ten jest jedynie iluzją, ponieważ bałagan jest tu wyjątkowo przemyślany i poukładany.
Exodus - Persona Non Grata
Ile lat przyszło fanom legendy thrashu czekać na następcę "Blood In Blood Out"? Zdecydowanie zbyt wiele, bo ponad siedem. I choć przygoda Holta ze Slayerem zakończyła się ponad dwa lata temu, to premiera nowego albumu i tak obsunęła się ze względu na pandemię, a także chorobę Toma Huntinga. Na szczęście w końcu się udało i "Persona Non Grata" ujrzała światło dzienne, kolejny raz udowadniając, że Exodus jest jednym z najmocniejszych graczy starej sceny thrashu, który mimo 42 lat stażu nadal ma wiele do zaoferowania. Oby na kolejne wydawnictwo przyszło czekać nam zdecydowanie krócej.
Fear Factory - Aggression Continuum
Jeśli muzycy Fear Factory się nie pogodzą i "Aggression Continuum" okaże się ich ostatnim albumem z Burtonem C. Bellem w roli wokalisty, to jest to pożegnanie w świetnym stylu. Na kilku poprzednich wydawnictwach zespół momentami błądził i niepotrzebnie eksperymentował. Tutaj natomiast muzycy wrócili na właściwe tory i nagrali jeden z lepszych materiałów w tym stuleciu, przywołujący bardzo miłe wspomnienia końcówki ubiegłego wieku. Na szczególną uwagę zasługuje produkcja - tak precyzyjnie, zimno i bezdusznie zespół brzmiał ostatnio na "Mechanize".
Fisz Emade Tworzywo - Ballady i Protesty
Nasza fascynacja hip hopem minęła co najmniej kilkanaście lat temu i dziś zaciekawić nas nowym materiałem może w zasadzie tylko Łona i Eldo. "Porapową" twórczość Fisza, Emade i Tworzywa znaliśmy pobieżnie, mocniej wgryzając się w nią dopiero w tym roku, jeszcze przed premierą "Ballad i Protestów". Nowy album kupił nas już po pierwszym przesłuchaniu ze względu na mnogość nawiązań do początków kariery, świetną warstwę muzyczną oraz jeszcze lepszą tekstową, która w dzisiejszych czasach trafia do słuchacza wyjątkowo dosadnie. Co ważne, "Ballady i Protesty" trwają prawie 100 minut i ani przez moment nie nudzą.
Godspeed You! Black Emperor - G_d's Pee at State's End!
Kanadyjczycy przyzwyczaili słuchaczy do "nieoczywistości", jednak w przypadku nowego albumu jest to jeszcze wyraźniejsze niż zwykle, poczynając od tytułu wydawnictwa, utworów i szczątkowych informacji o nadchodzącej premierze. Album nie prezentuje poziomu krążków z lat 1997-2012, ale z pewnością prezentuje równiejszy poziom od dwóch poprzednich płyt. Fani GY!BE będą zadowoleni i z przyjemnością nie raz zanurzą się w instrumentalny klimat muzycznych ekscentryków z kraju syropu klonowego.
Gojira - Fortitude
"Another World", który pojawił się jeszcze w 2020 roku, zwyczajnie nie powalał. Na szczęście kolejne zapowiedzi "Fortitude" były już zdecydowanie lepsze i nastawiały słuchacza na to, że album będzie odbiegał od dotychczasowej twórczości zespołu. I faktycznie - Gojira pozwala tu sobie na więcej eksperymentów, bardziej lub mniej udanych, pozostając jednak w ramach charakterystycznego stylu zespołu. W efekcie otrzymaliśmy wydawnictwo bardziej zróżnicowane, a przez to ciekawsze od "Magmy", chociaż tym zróżnicowaniem dające spore pole do popisu malkontentom.
Greenleaf - Echoes From A Mass
Każdy kolejny album szwedzkiej ekipy to murowany kandydat do podsumowań rocznych. Nie inaczej jest i tym razem. "Echoes From A Mass" kontynuuje drogę obraną przez zespół kilka albumów temu, zatem nadal mamy tu do czynienia z przebojowym stonerem, który powinien bez problemu trafić w gusta nie tylko fanów gatunku, ale również słuchaczy lubiących ogólnie pojęte granie gitarowe. Najlepszą reklamą wydawnictwa niech będzie to, że pochodzący z niego "Love Undone" był najczęściej słuchanym przez nas utworem w tym roku.
Hania Rani i Dobrawa Czocher - "Inner Symphonies"
Hani Rani, czyli Hanna Raniszewska, jest artystką, o której z pewnością usłyszymy jeszcze nie raz. Ma ogromną wyobraźnię i wyjątkową muzyczną wrażliwość, a jej styl jest w zasadzie nie do podrobienia. Z samego tylko fortepianu potrafi wyczarować brzmienie, w którym słuchacz ma ochotę zanurzyć się po czubek głowy. Nic dziwnego, że mimo młodego wieku brała już udział w wielu, wielu projektach i została doceniona przez innych muzyków, krytyków i wreszcie samych słuchaczy. Z jej dotychczasowych dokonań szczególnie spodobały nam się debiutancka płyta duetu Tęskno (z Joanną Longić) oraz solowy album "Home". Z wiolonczelistką Dobrawą Czocher Hania współpracowała już w 2015 roku, nagrywając płytę "Biała flaga" z repertuarem Grzegorza Ciechowskiego. Rok 2021 przyniósł nam prawdziwą perełkę - płytę nagraną przez Hanię Rani i Dobrawę Czocher dla jednej z najbardziej prestiżowych wytwórni świata - Deutsche Grammophon. Efekt takiej współpracy musiał być spektakularny. I taki właśnie jest. Obie artystki najwyraźniej świetnie się rozumieją, a do fortepianu i wiolonczeli, brzmiących zresztą bardzo oryginalnie, dołożyły odrobinę elektroniki, wciągając nas w tajemniczy, impresjonistyczny, niejednoznaczny świat dźwięków, które chwilami rozlewają się i mieszają ze sobą bez żadnych zahamowań. Jeśli chodzi o klimat tego albumu, najkrócej można powiedzieć, że odpowiada czasom, w których powstawał. To instrumentalna opowieść o niepewności, lęku, odosobnieniu, poszukiwaniu nadziei i ukojenia. Udaje się to właściwie dopiero w zamykającym płytę utworze "Spring". "Inner Symphonies" to fascynujący album, który najlepiej pochłonąć w samotności. Może pewnego dnia doczekamy się jego kontynuacji w bardziej optymistycznym nastroju.
Iron Maiden - Senjutsu
Od czasu "Dance of Death" z 2003 roku albumy Iron Maiden stawały się coraz dłuższe. Szczytem był "The Book of Souls", którego czas trwania wynosił ponad półtorej godziny. "Senjutsu" jest prawie tak samo długi, a trzy z czterech ostatnich zawartych na nim utworów gładko przebijają barierę dziesięciu minut. Co więcej, "ironi" nie zrobili tego dla żartu, ale dali fanom wiele do odkrycia. Siedemnasty album w dorobku grupy to kwintesencja progresywnego grania. Znajdziemy tu hipnotyczne, nieco celtyckie riffy, które uczyniły Iron Maiden sławnymi. Podobnie jak na wydanym w 2015 roku "The Book of Souls", muzycy po raz kolejny delikatnie podnieśli poziom, wprowadzając bardziej skomplikowane struktury, a i teksty poszczególnych piosenek są mądrzejsze niż czterdzieści lat temu. Największą atrakcją "Senjutsu" są dłuższe epopeje, takie jak "The Writing On The Wall", "Hell on Earth" czy "The Time Machine"). Owszem, na sukces tego albumu składa się nie tylko jego wartość muzyczna, ale także sentyment fanów. Ważne jednak, że po sześciu latach oczekiwania na nowe wydawnictwo Anglicy ich nie zawiedli.
Kadavar & Elder - A Story Of Darkness And Light
Druga w zestawieniu nieoczywista kooperacja, chociaż zdecydowanie mniej zaskakująca niż Converge i Chelsea Wolfe. A co wyszło z połączenia Eldera i Kadavara? Otóż zgrabne połączenie twórczości Amerykanów z ostatnią odsłoną Niemców, którą zaprezentowali na "The Lost Tapes", czyli zdecydowanie więcej psychodelii i progresji niż retro rocka. Klasycznego Kadavara nie usłyszymy tu prawie w ogóle (takie oczywiste skojarzenia przywołuje tylko "In The Way"). Gdyby nie charakterystyczne wokale, można by było pomyśleć, że to kolejny album Eldera - bardzo udany i zabierający słuchacza w świat muzycznych pejzaży będących tytułową historią ciemności i światła.
Kły - Chen/Cienie
Po wydaniu "Księżyc Milczy Luty" w 2016 na długo zamilkła Furia. Rok później ukazał się debiut Kłów, w którym bez problemu odnajdziemy sporo nawiązań do twórczości Katowiczan. Co więcej, za produkcję nagrań Kłów odpowiada Nihil. Przypadek? Rok 2021 przyniósł słuchaczom dyptyk "Chen" i "Cienie", które ukazują lżejszą odsłonę zespołu, migrującą z atmosferycznego black metalu w rejony post blacku i grania awangardowego. W Internecie spotkać można opinie, że Kły odpływają ze swoją twórczością podobnie jak Nihil i często brną w grafomaństwo. Kwestia gustu. Jeśli ktoś lubi Furię, to w Kłach odnajdzie się bez problemu, a duetu "Chen" i "Cienie" będzie słuchać z dużą frajdą, bo to kawał dobrego, inteligentnego grania.
Krzta - Żółć. Niszczenie. Zgliszcze
Jeśli ktoś poszukiwałby ścieżki dźwiękowej do filmu ukazującego ekspresowy i wyjątkowo brutalny koniec świata, zachęcam do posłuchania nowej Krzty. Efekt muzycznej apokalipsy wzmocnią z pewnością polskie teksty. W zeszłym roku muzycznie tak bardzo potrafiła nas skatować tylko ekipa Oranssi Pazuzu. W tym roku udało się to Olsztynianom. I chociaż gatunki oraz kaliber skali zniszczenia są tu inne, to ich efekt wygląda tak samo - mimo wymęczenia po ostatnich dźwiękach albumów od razu chciało się do nich wracać, by ponownie przeżyć tę wyjątkowo specyficzną przygodę.
Lana del Rey - Chemtrails over the Country Club
Kiedy Lana del Rey zaczynała swą muzyczną karierę, mówiono, że jest tylko starannie przygotowanym produktem - pseudoartystką, której wygląd, głos, a nawet zachowanie są dokładnie takie, jak oczekują odbiorcy, a jej piosenki zostały zaaranżowane tak, aby wpisywały się w pewną niszę. Teraz możemy powiedzieć, że nawet jeśli tak było, dostaliśmy dzięki temu sporo dobrej muzyki, a w owej niszy panna Elizabeth Woolridge Grant szybko się umościła. Na przestrzeni lat przyzwyczailiśmy się do jej obecności i charakterystycznego, leniwego, niewymuszonego śpiewu. Na pierwszym z dwóch albumów, które wydała w tym roku, Lana del Rey zwraca się ku introspekcji, by rozważyć, kim naprawdę jest. Czy była najszczęśliwsza jako 19-letnia kelnerka słuchająca Kings of Leon, czy jako siostra, kochanka, gwiazda, adoptowana Kalifornijka, czy też oddając się wędrówce i uciekając od całego świata? Swego rodzaju tradycją staje się to, że w całym tym spowolnionym, sennym, melodramatycznym klimacie pojawiają się bardzo mocne wersy. Samo użycie słowa "chemtrails" w tytule płyty (i utworu tytułowego) wydaje się bardzo odważne. Może Lana nie jest taką plastikową, wyprodukowaną w fabryce lalką, za jaką niektórzy ją mają?
Michał Łapaj - Are You There
"Wasteland" Riverside ukazał się trzy lata temu. Można by było pomyśleć, że członkowie zespołu udali się na bardzo długie wakacje, ale nic podobnego - właściwie każdy z nich rzeźbił w tym czasie coś swojego. Po Mariuszu Dudzie, w którego przypadku nie jest to nic zaskakującego, i nowym gitarzyście grupy, Marcinie Mellerze, którego solowe wydawnictwo "Zenith" miało premierę w zeszłym roku, przyszedł czas na solowy projekt klawiszowca, Michała Łapaja. Największym atutem jego debiutanckiego materiału jest właśnie oderwanie się od twórczości Riverside. Dzięki temu dostaliśmy płytę całkowicie niezależną, mroczną, gęstą, klimatyczną, a w wielu miejscach nawet przytłaczającą. Na "Are You There" dominują brzmienia elektroniczne w bardzo wyraźny sposób nawiązujące do lat 90. Na "Where Do We Run" słychać inspirację twórczością Jeana Michela Jarre'a. Podobnie sprawa ma się w przypadku "Surfacing". Kolejne instrumentalne utwory zabierają nas w podróż przez podobne elektroniczno-ambientowe klimaty. "Are You There" to po prostu bardzo udany, ciekawy album potwierdzający, że Riverside tworzą wybitnie uzdolnione jednostki.
Mentor - Wolves, Wraiths And Witches
Trzeci w dyskografii album Mentora jest wydawnictwem krótkim. Nie trwa nawet 30 minut. Krótka może być zatem również jego rekomendacja - w mijającym roku tak dobrze biegało nam się tylko przy klasyku, jakim jest "Reign In Blood" Slayera. Ekipa z Sosnowca łączy w bardzo sprawny sposób elementy, które doskonale znamy, ale w taki sposób, że efekt wydaje się być całkiem świeży i bez wątpienia niesamowicie chwytliwy. Koniecznie musimy wybrać się na koncert, bo ta muzyka musi świetnie brzmieć na żywo.
Moanaa - Embers
Czy w gatunku, który przez wielu jest uznawany za wyciśnięty do cna, można nagrać jeszcze coś ciekawego? "Embers" Ameryki nie odkrywa, nie wytycza też nowych horyzontów, ale udowadnia, że nadal można nagrywać fajny, przykuwający uwagę post metal. Moanaa po raz kolejny robi to w bardzo charakterystycznym, wypracowanym przez siebie stylu, umacniając się na pozycji jednej z najmocniejszych polskich ekip w gatunku. Cały czas przed oczami mamy ich występ sprzed kilku lat w malutkim szczecińskim klubie studenckim, gdzie zespół zagrał dla kilkunastu osób. Moanaa zasługuje na zdecydowanie więcej.
Obscure Sphinx - Thaumathurgy II
Po kilku koncertach Oscure Sphinx, które było nam dane obejrzeć na żywo, bez zawahania możemy stwierdzić, że każdy z nich jest swego rodzaju magicznym rytuałem, obrzędem. Pierwsza część "Thaumaturgy" pozwala słuchaczom liznąć chociaż odrobinę koncertowego klimatu. Jednak nie ma co ukrywać, że wisienką na torcie jest tutaj druga część, która nawet wieloletnich fanów zespołu przeniesie w piękną, ambientową, niesamowicie klimatyczną podróż w nieznane. Trzy utwory trwające łącznie ponad 55 minut mogą odstraszać, ale jeśli już zdecydujemy się je poznać, zrewanżują nam się czymś, czego długo nie zapomnimy.
Olivia Rodrigo - Sour
Olivia Rodrigo pojawiła się znikąd w pierwszym tygodniu stycznia z klasyczną popową balladą "Drivers License". Nic wielkiego, prawda? Ot, kolejna gwiazdeczka o latynoamerykańskiej urodzie. W ciągu czterech dni Rodrigo pobiła jednak rekordy Spotify, a następnie przez dziewięć tygodni utrzymywała się na szczycie brytyjskiej listy przebojów. Co tu dużo mówić - przebojem wdarła się na szczyt popowych zestawień. Obok "Drivers License" najbardziej rozpoznawalnym kawałkiem z tej płyty stał się "Good 4 U", dla którego inspiracją było rozstanie. Młodziutka wokalistka przetwarza wszystkie swoje uczucia - zranienia, porzucenia, niepokoju, złości i determinacji - przez pryzmat swojej kolekcji płyt, odwołując się do Taylor Swift, Alanis Morissette, Fiony Apple i The White Stripes. Co ciekawe, całość napisała z pomocą tylko jednej osoby - swojego producenta, Dana Nigro. "Sour" nie jest może ambitnym albumem dla melomanów o wyrobionym guście, ale jeśli już słuchać popu, to najlepiej takiego.
Rysy - 4Get
Poprzedni album projektu zawojował sporo podsumowań 2015 roku. Później ślad po Rysach zaginął i sami o nowym wydawnictwie dowiedzieliśmy się dopiero kilka tygodni temu kiedy, to pojawiło się w propozycjach na Spotify. "4Get" różni się od poprzednika zdecydowanie mniejszą liczbą gości, która została zastąpiona wyraźniejszym klimatem klubowym. Słuchając "4Get" można przenieść się do czasów studenckich imprez house'owych. Wrażenie powrotu do przeszłości jest tu o tyle mocniejsze, że album momentami mocno ociera się klimat początków solowej twórczości Kasi Nosowskiej (szczególnie "Sushi"). Świetna rzecz.
Sunnata - Burning In Heaven, Melting On Earth
Najdłuższa, bo prawie trzyletnia, przerwa w studyjnej twórczości Sunnaty przyniosła album, który niby utrzymuje się w zespołowej stylistyce, ale jednak po części zaskakuje. Warszawiacy na "Burning In Heaven, Melting On Earth" zeszli z ciężaru jeszcze mocniej, zagłębiając się w klimat, który najlepiej oddaje okładka wydawnictwa. Gdyby "Prince Of Persia: Warrior Within" powstał w 2021 roku, to zamiast Godsmacka, pasującego w soundtracku jak pięść do nosa, Ubisoft mógłby spokojnie umieścić nową Sunnatę. W tej roli sprawdziłaby się zdecydowanie lepiej.
The War On Drugs - I Don't Live Here Anymore
Bez wątpienia nie jest to poziom dwóch poprzednich wydawnictw, ale nawet mimo tego ekipa z Filadelfii nadal potrafi przykuć uwagę słuchacza, serwując mu bardzo ciepłe granie z pogranicza indie, klasycznego rocka i americany. Tym razem granie to wydaje się być mniej przebojowe, a zdecydowanie bardziej osobiste. I chociaż ni brakuje tu mocniejszych fragmentów, jak na przykład utwór tytułowy, to jednak zdecydowanie dominuje tu klimat idealnie komponujący się z kieliszkiem wina przy kominku w długi zimowy wieczór.
Thy Worshiper - Bajki o Staruchu
Pięć lat po premierze bardzo udanych "Klechd" zespół powrócił z ich bezpośrednią kontynuacją muzyczną, tekstowo opartą tym razem o bajki o Staruchu. Bajki te są rodem wyjęte z dziecięcych koszmarów. Sam album natomiast stanowi bardzo ciekawą podróż przez muzyczny świat pełen kontrastów, gdzie nikt ani przez chwilę nie może się czuć bezpieczny, bo nawet chwila ukojenia może gwałtownie zmienić się w najstraszniejszy sen. W świecie folk pagan black metalu Thy Worshiper wypracował swój oryginalny styl i specyficzną formę, w której czuje się bardzo dobrze. "Bajki o Staruchu" są tego kolejnym dowodem.
-
Zbigniew
Iron Maiden tak, reszta szkoda słów i czasu. To nie oznacza że jestem zapatrzony muzycznie jednokierunkowo.
0 Lubię -
Jacek
No właśnie... nie zapamiętałem jakiejś nowej, nagranej w ubiegłym roku płyty. Tak już jest od kilku ładnych lat. Wszystko, co w muzyce dobre, już było i raczej nie wróci, patrząc, co ludziom się podoba i ku czemu zmierza rynek muzyczny. To jakaś wielka farsa! Powyższe zestawienie jest tego kolejnym dowodem.
0 Lubię -
Paweł
Powyższe zestawienie dowodzi jedynie tego, że współczesny mainstream nie oferuje niczego nowego ani wartościowego. Ale w przeszłości tez zwykle bywało tak - może poza krótkim okresem na przełomie lat 60. i 70. - że najciekawsze rzeczy powstawały na uboczu głównego nurtu lub w kompletnej opozycji do niego. Także obecnie powstaje mnóstwo interesującej muzyki, a 2021 rok był pod tym względem niesamowity. Trzeba jej jednak szukać poza głównym mediami (jak stacje radiowe czy pewne pismo z rockiem w tytule. Należy tez otworzyć się na nowe doznania, bo zwykle jest to muzyka zupełnie inna od tej z XX wieku. Oczywiście, najwięcej ciekawego dzieje się w szeroko rozumianej elektronice, hip-hopie, ale też ukazuje się sporo dobrego jazzu, a w zeszłym roku nawet na rockowej scenie zaczęło dziać się znów coś ciekawego za sprawą młodych brytyjskim grup black midi, Squid czy Black Country, New Road. Powyższe zestawienie - podobnie jak większość takich przeglądów w polskich mediach - niestety zafałszowuje obraz współczesnej muzyki, pokazując tylko mała, tę najmniej ciekawą jej część, czyli sezonowe gwiazdki oraz wypalone dinozaury lub ich nudnych epigonów.
4 Lubię
Komentarze (3)