Recenzja dźwignią handlu
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Branża audio jest bardzo specyficzna. Chyba nikt tak naprawdę nie rozumie, jakimi prawami się rządzi. Być może dlatego różne sytuacje wywołują tyle kontrowersji - od nieprzewidywalnych rezultatów testów odsłuchowych po publikacje ukazujące się w prasie. Ludzie poświęcający całe wieczory na zgłębianie tej dziedziny wyłapują pewne ciekawostki i stawiają pytania, czasami dla niektórych niewygodne. A że w dzisiejszych czasach najłatwiej jest napisać komentarz na forum, miejsca te stanowią prawdziwą wylęgarnię teorii spiskowych. Większość osób z branży pomija te wpisy milczeniem lub marginalizuje znaczenie wirtualnych dyskusji. Sam już od dawna nie zabierałem w nich głosu, choć kiedyś czyniłem to z lubością. Wówczas na forach panował jednak zupełnie inny klimat. Potwierdzą to zapewne ci, z którymi kilkanaście lat temu tworzyliśmy te społeczności. Teraz zamiast ciekawych wpisów i odpowiedzi na trudne pytania, szuka się kłótni lub sensacji. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego ludzie wyglądają owej sensacji tam, gdzie na pewno jej nie ma, za to bardzo zastanawiające sytuacje przechodzą im koło nosa.
Może to moderacja jest tak skuteczna? Podobno dokonał się w tej dziedzinie znaczny postęp... Sam kiedyś podjąłem sporo wysiłku, aby wytłumaczyć czytelnikom, jak to wygląda od środka i dlaczego przeprowadzenie na przykład grupowego testu wzmacniaczy z lat siedemdziesiątych stanowiłoby pewien problem. Większość chyba zrozumiała moje argumenty, ale po każdej takiej dyskusji pozostawała grupka osób przekonanych, że nie chcę o czymś pisać, bo się nie znam, bo jestem za młody, bo to nieopłacalne dla wydawcy albo po prostu dlatego, że wszyscy dziennikarze są wredni i nie obchodzą ich głosy czytelników. Nie dziwię się, że dla wielu ludzi rynek audio to jedna wielka łamigłówka, ale próbując ją rozszyfrować, niektórzy posuwają się do wniosków z pogranicza zdrowego rozsądku. Raz przeczytałem, że jeden z recenzentów po napisaniu bardzo entuzjastycznego testu na pewno jeździ już nowym samochodem ufundowanym przez dystrybutora. Negatywna opinia o danym produkcie na pewno też wiąże się z prezentami, ale tym razem przekazanymi przez konkurencję. A więc nie ma siły - czy test jest dobry, czy zły, łapówka na pewno była!
Ostatnio zainteresowały mnie dwa wpisy, na które natknąłem się zresztą dość przypadkowo. Autor pierwszego z nich wyszukał w sieci dwie recenzje tego samego urządzenia, przy czym opisy wrażeń odsłuchowych nie do końca się pokrywały. Afera, jak nie wiem co! Dodam tylko, że oba testy pochodziły z gazet, które dopiero po pewnym czasie zdecydowały się na opublikowanie ich za darmo. Zbulwersowany założyciel wątku pominął więc fakt, że szkoda mu było kilkunastu złotych, a swoje żale zaczął wylewać dopiero wtedy, gdy redaktorzy wrzucili archiwalne materiały do sieci. Autor drugiego wpisu zarzucał innemu magazynowi, że przed wejściem na stronę z pełną recenzją musi obejrzeć kilka bannerów reklamowych. Czyli klasyczny problem - za możliwość przeczytania testu nie zapłacił nic, ale jeszcze sobie ponarzekał. Żadna z tych sytuacji nie zdarzyła się na naszej stronie, ale mimo wszystko zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób powstają takie przemyślenia i dlaczego dotyczą rzeczy, które dla mnie przynajmniej są dość oczywiste.
Ustalmy to raz na zawsze - niezależnie od tego, czy dany tytuł wydawany jest w formie papierowej czy wyłącznie wirtualnej, jest to produkt, który ktoś musi stworzyć. Zazwyczaj pracuje nad nim cały sztab ludzi, ale nawet autorzy blogów muszą poświęcić na to trochę czasu, a nierzadko i pieniędzy, bo nawet głupie powiązanie domeny z blogiem trochę kosztuje. Jeżeli chce się podejść do sprawy maksymalnie porządnie, potrzebna jest nowoczesna strona internetowa, sprzęt i miejsce do przeprowadzania testów, profesjonalny sprzęt fotograficzny, zaplecze finansowe i techniczne, a przede wszystkim - ludzie, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia i sprawią, że publikowane na łamach danego tytułu treści będą naprawdę ciekawe. O drobiazgach w rodzaju benzyny, telefonów i podatków nawet nie wspominam. Niektórzy internetowi krytykanci podobno bardzo się oburzają, kiedy ktoś stara się im uświadomić, że w cenie kolumn zawierają się nie tylko obudowy i głośniki, ale także koszt wykonania projektu, wydatki na marketing czy właśnie podatki. Za kolumny trzeba jednak zapłacić, a za wejście na stronę - nie. Wyświetlane są jedynie reklamy, z których cały magazyn się utrzymuje. U nas są to całkowicie statyczne grafiki, które nie migają, nie latają za kursorem ani nie przysłaniają całej strony od góry do dołu. Na większości portali branżowych wygląda to podobnie. Wydaje mi się, że nie jest to wysoka cena, jeśli w zamian dostaje się dostęp do kilku tysięcy artykułów, nad którymi nieraz ktoś porządnie się napocił. Pamiętam, kiedy jeden z użytkowników napisał, że recenzja danego produktu to w istocie jego reklama. Niektórzy byliby oburzeni, a ja mówię - oczywiście, że tak! Zamieszczenie na stronie choćby newsa o słuchawkach jest w gruncie rzeczy ich reklamą. Ale proszę pamiętać o tym, że komentarz pod artykułem i post na forum także. A nie zawsze takie wpisy podpisywane są imieniem i nazwiskiem autora, prawda?
Dla mnie pewne sprawy są całkiem logiczne i w ramach tej logiki się poruszam. Jeżeli dany magazyn publikuje ciekawe artykuły i przyciąga tysiące czytelników, to jest sprawą zupełnie naturalną, że niejedna firma będzie chciała zamieścić na jego łamach swoje ogłoszenie. Czy to wpływa na rzetelność dziennikarzy? Jeśli są naprawdę dobrzy i zachowują się w sposób profesjonalny, to nie. Magazyn, który może się pochwalić naprawdę dobrymi statystykami, nie będzie chciał się ugiąć pod naciskiem tej czy innej firmy. Na zdobycie szacunku i zaufania wśród czytelników trzeba zazwyczaj pracować latami, a i rosnące statystyki odwiedzin też nie przychodzą sobie ot tak. Nikt normalny nie położyłby swojego dorobku na szali, aby przypodobać się jakiemuś reklamodawcy. No chyba, że tak naprawdę nie ma żadnego dorobku, to i niczym nie ryzykuje. Ocena tego, czy redaktorzy danego tytułu dobrze bronią swojej niezależności, należy zawsze do odbiorców. Każdy z nas ma przecież swój rozum i grzechem byłoby go nie używać. Niektórym wydaje się, że rzetelny jest dziennikarz, który raz na jakiś czas porządnie coś zjedzie. To jednak tani chwyt, do którego potrzebny jest tylko odpowiednio słaby chłopiec do bicia. Magazyny, które w ten sposób przekonują czytelników o swojej niezależności, rzadko podskakują swoim największym reklamodawcom. Wśród niektórych audiofilów panuje przekonanie, że rzetelne są jedynie magazyny, które oprócz słowa pisanego publikują również pomiary. Polecam jednak zadać sobie pytanie, jak takie pomiary moga powstawać. W komorze bezechowej? Z tego, co wiem, w Polsce funkcjonuje obecnie zaledwie kilka takich placówek, przy czym dostęp do nich mają zazwyczaj pracownicy naukowi lub przedstawiciele firm dysponujących sporym budżetem. Jest to na przykład Akademia Górniczo-Hutnicza, Wojskowa Akademia Techniczna, Wojskowy Instytut Łączności, Instytut Zaawansowanych Technologii Wytwarzania czy Politechnika Rzeszowska. Nie słyszałem o tym, aby jakikolwiek magazyn audiofilski miał własną komorę bezechową, albo aby komuś chciało się każde opisywane kolumny wozić do takiego miejsca. Pomijając już wątpliwą przydatność wykresów dla zwykłego czytelnika, śmiem twierdzić, że pomiary w audiofilskich periodykach są nawet mniej wiarygodne, niż kwieciste opisy wrażeń odsłuchowych.
Do pracy w zawodzie recenzenta trzeba mieć pewne predyspozycje. Znalezienie człowieka, który jest obeznany w temacie i jednocześnie potrafi biegle posługiwać się słowem pisanym nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać. Dlatego niektórzy pracują dla kilku różnych magazynów. Najczęściej nie z chęci rozsławienia swojego nazwiska, ale na prośbę wydawców i redaktorów naczelnych, którzy sami przecież nie są w stanie tworzyć całego pisma od okładki do okładki. Jednak nawet pisząc do kilku magazynów równolegle, nie ma co liczyć na kokosy ani tym bardziej jakieś poboczne profity. Większość recenzentów traktuje to zajęcie jako drugie lub nawet trzecie źródło utrzymania. Z pisania o wzmacniaczach i kablach naprawdę ciężko byłoby wyżywić rodzinę, więc większość dziennikarzy w tej branży zajmuje się tak naprawdę czymś zupełnie innym. Znajdziecie w tym gronie lekarza, polonistę, dyrygenta, biologa, tłumacza i fizyka, a ja na przykład jestem inżynierem lotnictwa. Recenzowanie sprzętu jest dla większości ludzi ciekawym sposobem wyrażania swojej audiofilskiej pasji, odskocznią od podstawowej pracy, a przy okazji fajną przygodą dającą możliwość poznania nowych urządzeń, często jeszcze zanim trafią na sklepowe półki. Czy niektórzy naprawdę wierzą w to, że tacy ludzie chcieliby spędzać co drugi wieczór wypisując jakieś bzdury na zlecenie? Naprawdę gwarantuję, że większość z nich ma lepsze rzeczy do roboty. Ci którym ufam, w życiu nie zgodziliby się napisać nawet jednej recenzji, gdyby ktoś im mówił, jak mają to robić.
Czy wobec tego całe środowisko dziennikarskie jest nieskazitelnie czyste? Oczywiście, że nie. Nikt nie może brać odpowiedzialności za wszystkich, ale każdy może decydować o tym, co robi pod własnym nazwiskiem. Kieruję się tą zasadą od dawna i wydaje mi się, że nie jest to głupia strategia. Żyjemy w czasach, w których sprawdzenie kogoś chociażby za pośrednictwem najpopularniejszej na świecie wyszukiwarki nie jest żadnym problemem. Gdyby na przykład dziennikarz publikujący swoje recenzje dla jakiegoś magazynu był jednocześnie właścicielem sklepu ze sprzętem lub internetowym handlarzem sprzedającym dokładnie te same urządzenia, których walory wychwala pod niebiosa, byłaby niezła draka, prawda? Wydaje mi się, że internetowi poszukiwacze sensacji nagłośniliby taką sprawę błyskawicznie. Doskonale rozumiem to, że ciężko jest być dziennikarzem i jednocześnie w jakiś magiczny sposób odciąć się od branży, w której się operuje. Nie wyobrażam sobie jednak sytuacji, w której najpierw w poważnym magazynie czytam recenzję jakiegoś urządzenia napisaną przez Jana Kowalskiego, a potem idę do sklepu, gdzie sprzęt tej marki sprzedaje ten sam Jan Kowalski. Jako wydawca widziałbym w tym pewien konflikt interesów... Czy wyobrażacie sobie sytuację, w której redaktor naczelny jakiegoś periodyku zatrudnia na stanowisku recenzenta pracownika jednego z dystrybutorów, po czym powierza mu przetestowanie sprzętu z oferty tej firmy? Ja nie, ale gdyby tak się stało, jako czytelnik poczułbym się oszukany, a na miejscu innych dystrybutorów uznałbym, że nie mam już czego w danym magazynie szukać, bo został obstawiony przez kogoś innego.
Normalny dziennikarz szanujący swoje nazwisko na pewno wystrzegałby się takich sytuacji, ale oczywiście przedsiębiorczych ludzi na świecie nie brakuje. Internet również to dostrzega, wyśmiewając chociażby tych, którym punkt widzenia zmienia się średnio raz na kilka miesięcy. Tydzień temu zauważyłem jednak coś, co przyćmiewa dokonania najlepszych recenzentów sprzętu audio. Uważam, że nawet najwięksi cwaniacy muszą się jeszcze sporo nauczyć... Spójrzcie na zdjęcie otwierające ten felieton - oto co znalazłem na stoisku z warzywami, obok którego przechodzę codziennie, a czasami kupię nawet rzodkiewkę, pomidory lub jabłka. Kiedyś w każdej skrzynce leżał kartonik z ceną lub ewentualnie nazwą odmiany. Najwyraźniej w pewnym momencie wziął się za to jakiś specjalista od marketingu, bo karteczki zostały zastąpione znacznie większymi, na których oprócz cen znalazły się też dokładne informacje o odmianach. Na przykład - "Ligol - słodki, winny, bardzo soczysty, twardy, oryginał 6 zł/kg" albo "Idared - miękki, soczysty, lekko kwaskowaty, idealny na soki i ciasta, 4 zł/kg". Takie mini-recenzje! Zachęcony opisem tych pierwszych, pewnego razu schyliłem się już do skrzynki, ale zaczepiła mnie starsza pani stojąca obok i powiedziała - "Tych pan nie bierze, suche są i twarde że zęby można połamać". No i nie wziąłem, a sprzedawca spojrzał na mnie spode łba. Nic dziwnego - na pewno natrudził się aby wymyślić takie chwytliwe hasła, a ja uwierzyłem przypadkowej, bezimiennej osobie. Może jednak dziennikarz musi być wiarygodny, aby jego recenzja miała właściwą moc?
-
Jakub
Artykuł pełen ogólników, nic nikomu nie mówiących. I absolutnie niekonsekwentny. Z jednej strony śmiejemy się z internetu (teorie spiskowe) gdy to dla nas wygodne, a potem powołujemy się na niego, gdy możemy dokopać swojej konkurencji dziennikarskiej. Szkoda czasu.
4 Lubię -
Grzegorz
Gratuluję odwagi Panie Tomaszu. Kiedyś od czasu do czasu częstowano czytelników "Hi-Fi i Muzyki" takimi smaczkami zza kurtyny, ale redaktorowi Stryjeckiemu skończyły się pomysły i teraz we wstępniakach pisze już tylko o e-papierosach i innych bzdurach. Swoją drogą, kwestia rzetelności pomiarów przeprowadzanych przez audiofilskie magazyny jest warta dalszego drążenia. Ja na ten przykład nigdy nie widziałem aby recenzenci wrzucali do sieci zdjęcia, jak to ustawiają mikrofony i zbierają te wykresy. Może ktoś odpowie?
0 Lubię -
revelatorr
Wszyscy najmądrzejsi zawsze na forach a jak przychodzi co do czego to ani wiedzy ani doświadczenia. Na forum HFiM ogłosili nawet konkurs na napisanie recenzji, najlepszy test miał zostać wydrukowany w gazecie itede itepe. No to napisał chyba jeden gościu to reszta towarzystwa go zjadła i zakrzyczała. A z pomiarami to bym nie przesadzał... Dzisiaj wystarczy laptop i mikrofon za 100 zeta żeby jakiś tam wykres wyszedł i wio:D
0 Lubię -
John 1.5 V
Pomiary wielu parametrów w ogóle nie wymagają komory i można je przeprowadzić choćby w wychodku, a pomiar charakterystyki przenoszenia dzięki wcale już nie takim nowym metodom można przeprowadzić w średnio dużym pokoju. Sztuczka polega tylko na tym, że kolumna dostaje pełne pasmo przez bardzo krótki okres czasu tak aby mikrofon nie zdążył zebrać odbicia od ścian a jedynie to co wygenerował głośnik. Mikrofon stoi metr przed kolumną, do ścian w te i z powrotem jest przynajmniej kilka, i właśnie ta różnica wystarcza. Pan Andrzej Kisiel prezentował ten system na AS2012 albo AS2011.
0 Lubię -
-
andporebski
Przepraszam za czepialstwo, ale zaciekawiła mnie kwestia tych pomiarów. Prędkość dźwięku to 340 m/s prawda? W takim razie jeżeli rozstawimy kolumny i sprzęt pomiarowy w pokoju o wymiarach powiedzmy 4x6 m (taki normalny salon), to pojedyncza kolumna ustawiona nawet na środku, będzie miała 2 metry do najbliższej ściany. Dźwięk będzie więc musiał przebyć łącznie 4 metry, aby odbić się od bliższej ściany i wrócić do kolumny (mikrofonu), a to zajmie 0,0058 sekundy. Aby uniknąć wpływu tego odbicia na pomiar, musimy więc emitować dźwięk krócej, powiedzmy przez 0,005 sekundy. Czyli mam rozumieć, że w tak krótkim czasie sprzęt jest w stanie wyemitować pełnopasmowy sygnał z kolumn i pokazać na ekranie wykres pasma? Toż to głośnik niskotonowy nie zdąży w takim czasie wykonać nawet pełnego "obrotu"! Przy częstotliwości 50 Hz pojedynczy okres fali ma 0,02 s. Jeżeli chcielibyśmy się zmieścić w czasie pomiaru 0,005 s, to musielibyśmy zaczynać dopiero od 200 Hz, bo dopiero przy takiej wartości głośnik zdąży wychylić się do przodu i do tyłu, zgadza się? Oj, coś mnie te magiczne metody pana Andrzeja Kisiela nie przekonują. Chyba że błędnie rozumuję, to proszę mnie poprawić.
0 Lubię
Komentarze (6)