Sebastian Banaszczyk - Bionulor
- Kategoria: Wywiady
- Jarosław Święcicki
Bionulor to muzyczne wcielenie Sebastiana Banaszczyka – pedagoga i aktora urodzonego w 1975 roku w Świdnicy, obecnie występującego w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie. Oprócz działalności aktorskiej tworzy on muzykę, którą można określić jako eksperymentalno-elektroniczny ambient, aczkolwiek sam proces powstawania utworów sam Bionulor określa jako „100% Sound Recycilng”. Cóż to znaczy? Otóż na wstępie wybierany jest krótki materiał dźwiękowy, dobierany w zależności od koncepcji, wedle której powstaje cały album. Następnie jest przetwarzany, a wszelkie zakłócenia i szumy, które w wyniku tej obróbki niejako przypadkiem trafiają do nagrania, są witane z radością i stają się częścią muzyki. Metoda ta pozwoliła mu na nagranie już trzech albumów.
Pierwsza płyta, zatytułowana po prostu „Bionulor” ukazała się w 2009 roku i na tyle nas zainteresowała, że postanowiliśmy śledzić dalszą karierę muzyka. Druga - „Sacred Mushroom Chant” - była o wiele ciekawsza, dojrzalsza od debiutu. Znalazły się na niej utwory powstałe na bazie pieśni szamana będącego pod wpływem tytułowych grzybków, tradycyjnej pieśni japońskiej i głosu kosmonauty Neila Armstronga lądującego na Księżycu. W przypadku ostatniej płyty „Erik”, źródłem inspiracji stały się utwory Erika Satie, jednego z najbardziej ekscentrycznych twórców „końca wieku”, co nadało koncepcyjny charakter całemu albumowi. Muzyka zawarta na tej płycie tak nas zaintrygowała, że postanowiliśmy skontaktować się z autorem, aby zadać mu kilka nurtujących nas pytań.
Dlaczego wybrałeś muzykę Erika Satie?
Z twórczością Erika Satie zetknąłem się po raz pierwszy w połowie lat dziewięćdziesiątych, w okresie, kiedy nie słuchałem zbyt wiele muzyki klasycznej, i to w dodatku dość przypadkowo... Usłyszałem ją w jakimś filmie puszczonym w środku tygodnia, późno w nocy. Oczarowała mnie. Doczekałem do napisów końcowych, aby poznać nazwisko kompozytora. Wkrótce potem byłem już posiadaczem jego dzieł zebranych na fortepian. W utworach Satiego jest melancholia, tajemnica, poczucie humoru, nieskrępowana wyobraźnia – to wszystko, co interesuje mnie w muzyce. Dlaczego zaś Erik Satie stał się tematem mojej płyty? Po prostu zainspirował mnie do jej stworzenia – jako kompozytor i, co istotne, jako osoba. Zawsze staram się budować moje płyty wokół jakiegoś określonego tematu. W przypadku tego albumu los wybrał Erika Satie.
Jak wygląda Twoja droga słuchania muzyki, od czego zacząłeś, kto Ci polecił muzykę, która Cię porwała?
Słuchać świadomie zaczynałem pod koniec lat osiemdziesiątych. To były czasy „Magazynu Muzycznego”, audycji w Programie 2 Polskiego Radia, w których prezentowano całe płyty. Wtedy muzyka znaczyła wiele, o albumach puszczonych w radiu rozmawiało się nazajutrz w szkole. O muzyce pisali rewelacyjni dziennikarze, choć czasy były takie sobie, a dostęp do płyt dość utrudniony. Zaczynałem od niezależnego rocka w stylu Bauhaus, potem było Swans, a stąd już blisko ku prawdziwym alchemikom dźwięku w stylu Coil, Nurse With Wound czy Nocturnal Emissions. To moje prawdziwe korzenie. Od kilku ostatnich lat zaś słucham głównie muzyki klasycznej, szczególnie dawnej, i znowu towarzyszy mi radiowa „Dwójka”.
Masz swoją absolutnie ulubioną płytę, która jest niezmienna od lat?
Mam kilka ulubionych płyt - takich, które były przełomowe w moim poznawaniu muzyki i które odcisnęły piętno na przyszłości mojego słuchania i tworzenia, które odtwarzałem nieprzerwanie tygodniami. Jeśli miałbym wybrać jedną, niech będzie to „Secrets of the Beehive”, arcydzieło Davida Sylviana.
Czy "Erika" - Twoją najnowszą płytę - można traktować jak eksperymentalny album koncepcyjny?
Na pewno jest to album koncepcyjny. Całość została zbudowana wokół jednego tematu. Ale czy eksperymentalny? Stworzenie płyty na podstawie tylko kilku nut, paru dźwięków wywiedzionych z przeszłości, jest swego rodzaju eksperymentem. Ale słowo „eksperymentalny” jest ostatnio w muzyce, nie tylko elektronicznej, zdecydowanie nadużywane – straciło pierwotne znaczenie: „innowacyjny”, „dokonywany po raz pierwszy”... Oczywiście, chcę tworzyć rzeczy oryginalne i wartościowe, ale wiele już się wydarzyło na świecie i nie co dzień bywamy odkrywcami - wyrastamy w pewnej kulturowej doniczce. Natomiast bez wątpienia lubuję się w „koncepcyjności”. Wszystkim moim płytom przyświecały jakieś nadrzędne założenia. Nie interesuje mnie kompilowanie zbiorów przypadkowych utworów – chcę, by były nawleczone na ustaloną koncepcyjnie nitkę, myślową bazę. To czyni tworzenie ciekawszym.
Mamy wrażenie, że utwory „ST. 005” i „ST. 006” mogłyby być połączone w jedno. Co o tym sądzisz?
Masz rację. Tak naprawdę połączone w całość są utwory od „ST. 001” do „ST. 007” - choć mają osobne indeksy, to traktuję je jako cykl. Ma to związek z tym, jak były tworzone. Każdy następny wynikał z poprzedniego. Sample ewoluowały, przechodziły mutacje i jakiś fragment, materiał z tworzenia jednego utworu, dawał początek, ziarno następnemu. Zresztą, każdą z moich dotychczasowych płyt traktuję jako cykl. Kolejność utworów jest nieprzypadkowa, przemyślana jest także długość pauz między nimi. Najlepiej słuchać ich w całości. Indeksy na CD mają jedynie funkcje praktyczne.
W „ST. 002” wyraźnie słychać zapożyczenia z „SCRD. MSHRM. CHNT.” - czy jest to celowe?
Z tym akurat się nie zgodzę. „ST. 002” miało być taką mechaniczną pozytywką, muzycznym mechanizmem - chropawym, ale jednak podążającym ku muzykalności i zabawie. Tworząc ten utwór raczej nie myślałem o „SCRD. MSHRM. CHNT.”. Moja druga płyta była mniej muzyczna, wywiedziona głównie ze słowa mówionego, a tematem „SCRD.” była szamańska podróż. Na „Eriku” jest zaś więcej muzyki i zabawy.
Z jakich źródeł korzystałeś nagrywając ten album? Czy to były płyty CD, czy też płyty winylowe?
Korzystałem w większości ze starych nagrań, które zgrywałem z winyli. Ale nie były to szelakowe płyty na 78 obrotów, na które jest obecnie w muzyce „eksperymentalnej” moda [śmiech]. Na „Eriku” słychać bardzo dużo brudów, aczkolwiek spora część tych szumów i trzasków paradoksalnie nie pochodzi z winylowego źródła, lecz powstała za sprawą mojej ingerencji, co może być niekiedy mylące.
Napisałeś, że w porównaniu do poprzedniej płyty kierowały Tobą zupełnie inne priorytety. Mógłbyś to rozwinąć?
„Sacred Mushroom Chant” powstał w oparciu o obróbkę ludzkiego głosu, głównie mówionego, został więc w punkcie wyjścia w dużym stopniu pozbawiony muzyczności, harmonii zaklętej w materiale wyjściowym. Ponadto sample oparte na słowie miały w sobie również pewne znaczenia, które nadawały utworom sens, treściowe kierunki... Jest to też dość introwertyczna płyta. „Erik” to bardziej krotochwilna i zdecydowanie „muzyczniejsza” podróż, do której jako wehikułu użyłem inspiracji twórczością i postacią Satiego z całym jego artystycznym posagiem, ale bez żadnych ograniczeń z mojej strony. To nie jest reinterpretacja utworów Francuza. To stworzenie muzycznego świata jego imienia [śmiech]. Tematem tego albumu jest chyba przede wszystkim kalejdoskopowa potęga wyobraźni.
Masz już pomysł na kolejną płytę?
Zawsze mam jakieś pomysły w zanadrzu. Inna sprawa to znalezienie czasu i weny na ich realizację. Chciałbym wydać obie ścieżki dźwiękowe, jakie stworzyłem do spektakli teatralnych: „Koriolana” w Teatrze Powszechnym w Warszawie oraz monodramu „SKAZAna”, którego premiera miała miejsce w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie. Byłyby to jednak wydawnictwa mające przede wszystkim charakter dokumentalny - jeśli dojdzie do tych publikacji, nie chciałbym traktować ich jako następców „Erika”. „Prawdziwy” czwarty album Bionulora będzie być może powrotem do klasycznych źródeł muzyki. Ale to kwestia przyszłości.
Zdjęcia: Bionulor
Komentarze