Marzenia się spełniają - Romek Puchowski vel PUHOVSKY
- Kategoria: Wywiady
- Adam Widełka
Nie jestem wielkim fanem bluesa, jednak kiedy grany jest przez takiego artystę, jak Romek Puchowski, od razu staje się bliższy. Kiedy dawno temu pierwszy raz widziałem go na scenie, przemknął mi ten występ i tak naprawdę pamiętałem tylko, że Romek dzielił ją z Tymonem Tymańskim. Później udało mi się trafić na kilka koncertów - różnych projektów, o których będzie mowa w poniższym wywiadzie. Wiedziałem wtedy, że mam do czynienia z kimś, kto nie kłania się kulom. Romek Puchowski od najmłodszych lat jest indywidualistą. Samoukiem z wielką miłością do muzyki. Najbliższy jego sercu jest blues z Delty Mississippi, punk o zabarwieniu folkowym i rock eksperymentalny. Jak ryba w wodzie czuje się w klimatach improwizacji. Lubi otaczać się podobnymi sobie muzykami, którzy również w dużej mierze sami kreują swój muzyczny świat. Z tych połączeń powstają rzeczy nadzwyczajne i szalenie absorbujące. Romek konsekwentnie podąża swoją ścieżką, przychylnie patrząc na nowe brzmienia i przestrzenie. Jeśli coś wydaje się ciekawe, daje temu szansę.
Artysta ma na swoim koncie do tej pory sześć albumów i setki występów na żywo. Wśród nich chyba ten najważniejszy - w New Daisy Theater na Beale Street. W samym sercu bluesa z Delty. Tam, gdzie zaczynała się przygoda z muzyką jego bohaterów, jak Son House czy Robert Johnson. To wydarzenie dało Romkowi niesamowitą dawkę energii i motywację do realizacji kolejnych projektów. Na tę chwilę, jak sam mówi, jest spełniony. Jednak już pojawiają się pewnie zarysy nowych tematów. Z takim artystą, jak Romek, nigdy nic nie wiadomo... Mimo pewnych ograniczeń ze względu na czas pandemii, w naszej rozmowie udało się uchwycić fajną energię. Romek odpowiedział na moje pytania wyczerpująco i szczerze. Kiedy czytałem je po raz pierwszy, wiedziałem, że jest człowiekiem, który w żadnym wypadku nie musi udawać kogoś, kim nie jest.
Cieszę się, że mimo niesprzyjających okoliczności, udało nam się "spotkać". Miło, że znalazłeś czas na to, aby odpowiedzieć na przesłane przeze mnie pytania. Jak się miewasz w ostatnich tygodniach, miesiącach?
Dziękuję za zaproszenie do rozmowy. Fakt, czasy mamy "bardzo specyficzne". Miewam się dobrze. Pewne sfery życia przygasły, inne z kolei rozkwitły. Spędzam dużo czasu z rodziną, z córkami, to bezcenny czas. Tak na to patrzę. Ważne, aby przechodząc przez to wszystko, czegoś się nauczyć, stać się lepszym człowiekiem. Nie jest to oczywiście proste, ale uważam, że jest możliwe. Artystycznie przechodzę swoisty reset, ale o tym, jak się domyślam, porozmawiamy później.
W rozmowie telefonicznej wspominałeś, że pracujesz nad szczególnymi wydawnictwami singlowymi. Myślę, że nie tylko mnie zaintryguje jakaś większa dawka szczegółów na ten temat.
Tak, zgadza się. Przygotowuję winylową EP-kę, która ukaże się po wakacjach. Ale po kolei... Cały ten projekt wynikł naturalnie z mojej współpracy Jędrzejem Kubiakiem, na marginesie, moim byłym uczniem. Jędrzej - oprócz tego, że jest wspaniałym gitarzystą, specjalistą od gitar rezofonicznych - zajmuje się renowacją zabytkowych maszyn nagrywających winyle. Zostałem przez niego zaproszony na sesję, której celem było stworzenie wideo prezentującego cały proces rejestracji "direct-to-disc" na maszynie Rek-O-Kut Challenger z głowicą RCA MI-4889. Od tego się zaczęło. Nagrałem mój utwór "Likes" - jeden z tych, które napisałem podczas podróży w Delcie Mississippi. Okazało się, że jest potężna energia, postanowiłem pociągnąć to dalej. Klip do piosenki "Likes" jest już prawie gotowy. Realizacje na tych zabytkowych maszynach oferują to cudowne brzmienie akustycznego instrumentu - gitary Dobro, cudowny, aksamitny przester lamp, szumy płyty i charakter wynikający z tej technologii. Tak to po prostu brzmi. Genialnie. To jest kwintesencja mojej muzycznej natury - punk i blues. Projekt z tego cyklu, który miał już premierę, to utwór "Here Comes the Freak", zarejestrowany przez Jędrzeja na innej nagrywarce Presto K8. Było to jedno z pierwszych w historii urządzeń umożliwiających "field recording", zasilane z akumulatora samochodowego. Korzystając z tej możliwości, zrealizowaliśmy sesję na pokładzie halsującego jachtu, w warunkach morskich. Polecam obejrzenie klipu, który prezentuje całe to szaleństwo. Można go zobaczyć na YouTubie.
Podczas naszej krótkiej rozmowy padło stwierdzenie, że wydawnictwo będzie również dostępne na winylu. Chciałbym więc zapytać, czym dla Ciebie jest płyta winylowa?
Płyta winylowa była dla mnie w czasach PRL-u jak okno na świat. Nagrywało się oczywiście z radia, z płyt, z innych magnetofonów muzykę na taśmy. Miałem magnetofon ZK-140 T. Ale to nie było to. Płyta winylowa - oprócz tego, że oferowała dobre brzmienie - była jakby kawałkiem świata zza żelaznej kurtyny, który można było wziąć do ręki, dotknąć. Słuchało się muzyki, oglądając okładkę, czytając opisy, teksty piosenek. Płyta winylowa jest również dla mnie pierwotnym, naturalnym nośnikiem muzyki. Technologia postępuje w zawrotnym tempie. Korzystam obecnie chyba ze wszystkich form przyjmowania muzyki. Jednak winyl pozostaje dla mnie nośnikiem najważniejszym.
Pamiętasz swoją pierwszą czarną płytę, albo chociaż pierwszą, jaką usłyszałeś?
Pierwsza moją płytą był oryginalny singiel The Beatles "Please Please Me". Szaleństwo... Pierwszy longplay to "The Montreux Album" zespołu Smokie, którą tata przywiózł mi z Londynu. To był rok chyba 1978. Pierwszą płytą, którą usłyszałem było "Jezioro Łabędzie" Piotra Czajkowskiego. U nas w domu słuchało się dużo klasyki. Natomiast za pierwszy kontakt z "magią" winylu uważam moment, w którym posłuchałem suity "Echoes" Pink Floyd, na totalnym wówczas systemie hi-fi. To brzmienie trafiło wtedy do mojej świadomości. Pamiętam to jak dziś. Dziękuję, że to przywołałeś. Wracają detale... Siedziałem u znajomych na kanapie, w pokoju pełnym słońca, otwarte drzwi na taras i ta muzyka, tak głośno, jak słuchana być powinna, w paśmie najpełniejszym, jakie wówczas u nas było dostępne. Był to dla mnie też skok w cudowne otchłanie muzyki psychodelicznej, którą kocham do dziś.
Do winyli jeszcze wrócimy, ale jeśli pozwolisz, zanurzymy się w przeszłość. Jesteś niezwykle barwną postacią na polskiej scenie bluesowej czy też awangardowej. Powiedz proszę, co i kiedy zdarzyło się tak wyjątkowego w głowie małego Romka, że postanowił, że spróbuje dojść do punktu, w którym jest teraz?
Myślę, że był to ciąg pewnych punktów zwrotnych, w których podejmowałem decyzje, prowadzące mnie to miejsca, w którym jestem. Mały Romek zgłosił się kiedyś na konkurs piosenki kolonijnej i zaśpiewał sam przed całym turnusem. Inscenizowałem też mini spektakle. Te pierwsze rzeczy działy się kiedy miałem 8-11 lat. Realizowałem po prostu swoje potrzeby w tym zakresie. Nikt mnie do tego nie namawiał, nie zmuszał. Dom rodzinny tętnił żywą muzyką, siostry grały na skrzypcach, mieliśmy pianino, na którym próbowałem grać. Starsza siostra wprowadzała mnie w temat. Rodzice mieli wobec mnie zupełnie inne plany. Ja jednak okazałem się silniejszy. Reasumując, mały Romek miał już genetycznie zakodowany cel. Muzyka dawała mi też wolność, której odczuwałem deficyt. Pamiętam też taką sytuację na obozie harcerskim, kiedy wziąłem do ręki gitarę, nie umiałem jeszcze kompletnie grać i robiąc groove na pustych strunach, zacząłem zapodawać freestyle na tematy bieżące. Chłopaki kładli się ze śmiechu. W szkole średniej napisałem wiersz satyryczny o polonistce, zamieściłem go w szkolnej gazetce, pani profesor nienawidziła mnie za to tak długo, jak mogła. Chyba w trzeciej klasie szkoły średniej napisałem pierwszą piosenkę, którą graliśmy z punkową kapelą. Zawodowe punkty zwrotne były dwa. Pierwszy - kiedy zwolniłem się ze stanowiska dyrektora Izby Gospodarczej i zatrudniłem w Klubie Żak. Świadomie, aby być blisko muzyki i móc grać. Drugi - kiedy w rzeczonym klubie organizowałem pierwszy w Polsce koncert zespołu The Legendary Pink Dots. W trakcie próby dźwięku ekipa zagrała pierwsze dźwięki, ścianę dźwięku, poczułem tę energię, błysnęła mi taka myśl, że moje miejsce jest na scenie. Kilka lat później zagraliśmy z Von Zeit support przed LPD. Odpaliłem autorski projekt. Poszło.
Wiadomo, że nie od razu Rzym zbudowano i tak samo nie od razu każdy staje się dobrym muzykiem. Czy Ty o sobie możesz dziś powiedzieć - "Tak, jestem dobry"?
Hmm... Myślę, że mogę powiedzieć, że wciąż uczę się być najlepszym, jakim w danym momencie jestem w stanie być. Tak bym to ujął.
Pytam, bo muzycy zwierzają się czasem, że ich nauka gry przebiegała w różny sposób. Nie zawsze przyjemny, przez co miłość do instrumentu odkrywali u siebie znacznie później. A jak to było u Ciebie z tym tematem, jak wspominasz pierwsze lekcje dotyczące sześciu strun?
Gitara akustyczna to moja miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsze lekcje gitary robiłem sobie sam. Jestem samoukiem. Dopiero później brałem lekcje klasyki, uczyłem się od mojego gitarowego mistrza, Nicka Katzmana z Nowego Jorku. Nigdy nie miałem do czynienia z sytuacją, w której nauka gry na gitarze wiązała się z jakimś chorym przymusem. Miałem plan i konsekwentnie go realizowałem. Uczyłem się głównie z nagrań. Moja siostra, Bożena, która robiła II stopień na skrzypcach, dawała mi dużo rad jeśli chodzi pracę nad lewą ręką. Okazuje się, że pracę lewej ręki przy grze techniką slide rozpracowałem na bazie wiedzy od siostry skrzypaczki. Stworzyłem własną metodę.
Muzycznie zaczynasz swoją działalność solowym albumem "Simply", wydanym w 2006 roku nakładem Biodro Records, ale trochę wcześniej pojawia się Von Zeit. Skąd ten pomysł?
Moim fonograficznym debiutem był pierwszy album Von Zeit zatytułowany "Von Zeit" (Jazz 022). Jestem autorem i współautorem całości materiału na albumie. Nie wyobrażałem sobie innego debiutu. Byli ludzie, którzy znając mnie tylko z bluesowej strony, autentycznie obrazili się na mnie za tę płytę (gromki śmiech). Patrząc z perspektywy czasu, to dla mnie ogromny komplement. To, co przerodziło się w Von Zeit, pierwotnie miało być moim solowym projektem. Robiliśmy wspólnie ze znakomitym grafikiem i twórcą filmów animowanych, Robertem Turło projekt audiowizualny "Oni Gdzieś Idą". Klip był nominowany do nagrody Yacha. W trakcie prac nad ścieżką audio postanowiłem zaprosić perkusistę Sebastiana Szczepanowskiego, potem jego brata, gitarzystę Damiana. Później zaprosiłem basistę Marka Klimę i tak powstał Von Zeit. Płyta ukazała się na początku 2003 roku. Obszernie napisał o nas "Newsweek", pojawiliśmy się w MTV, zaczęło się coś nowego. W roku 2006 wydałem mój solowy album "Simply" (Biodro Records BRCD015). Okazuje się, że to ten bluesowy album wprowadził mnie na dobre do alternatywnych kręgów. Tymon Tymański zaproponował mi wydanie tej płyty w Biodro Records. "Simply" jest pierwszą w Polsce bluesową płytą wydaną przez wytwórnię alternatywną. Jestem z tego dumny. Blues, który gram na "Simply", jest alternatywny.
Ten projekt mógłby być pretekstem do osobnego wywiadu. Widziałem Halucynacje Hrabiego Von Zeit w składzie z Tymonem Tymańskim i Jackiem Prościńskim. To kapitalne granie, szalone, oparte po części na improwizacji. Powiedz, jak to się stało, że Tymon znalazł się na tym wesołym wózku i co stało się z poprzednim składem?
Zgadza się, Von Zeit to szeroki temat, więc jeśli będziesz chciał zrobić odrębny wywiad, jestem do dyspozycji. Von Zeit to projekt, w którym improwizujemy. Na bazie piosenek mniej lub bardziej psychodelicznych, lirycznych, surrealistycznych. Tymon zaprosił mnie do Biodro Records z płytą "Simply" oraz innymi produkcjami - czyli z Von Zeit. Po "Simply" ukazał się w Biodrze podwójny album Von Zeit "Ocieramy się". W międzyczasie, koncertowo, pojawił się projekt live "Von Zeit gra Republikę", do którego często zapraszaliśmy Tymona. Obaj jesteśmy fanami Republiki, Grzegorz Ciechowski to dla mnie bardzo ważna postać, pomógł mi bardzo przy produkcji pierwszej płyty Von Zeit. Tak Tymon znalazł się w kręgach Von Zeit. Von Zeit formą bardziej przypominało grupę twórczą niż tak zwany zespół. Przez Von Zeit przewinął się szereg osobowości. Każda płyta została nagrana w nieco innej konstelacji osobowej. Wiele koncertów zagraliśmy z Jackiem Kuleszą na gitarze, grał z nami Wojtek Garwoliński, wcześniej i po odejściu Jacka. Pierwszy, bardzo intensywny czas aktywności zespołu to lata 2002-2009. Ostatnio, przy szczególnych okazjach gramy w składzie z Tymonem i Jackiem Prościńskim. Odkąd zobaczyłem Tymona po raz pierwszy na scenie z Miłością, chciałem stworzyć z nim "improwizowany" projekt. No i jest. Marzenia się spełniają.
Czy w jakiejś przyszłości można spodziewać się pełnego wydawnictwa sygnowanego przez zespół Von Zeit?
Trudno powiedzieć. Jak wspomniałem, grywamy Tymonem i z Jackiem. Jeśli zaiskrzy w temacie nowej płyty, to ona będzie. Czas pokaże.
Czy pisanie utworów na materiał solo a twórczość w czymś tak szalonym jak Von Zeit ciężko było połączyć, czy może wręcz przeciwnie, znalazłeś w tym wszystkim wiele wspólnego?
Von Zeit zrodziło się z mojego solowego projektu, który realizowałem w domowym studio. Piosenki oraz inne, mniej lub bardziej zawiłe struktury. Nie, tu nie ma czego łączyć, to wszystko ja.
No dobrze, skoro pojawiła się już Twoja twórczość solowa to muszę zapytać, co takiego urzekającego jest w tym, że zdecydowałeś się nagrywać i występować sam lub w duecie?
Granie solowe jest zgodne z moją naturą. Jestem trochę jak wilk samotnik, który chodzi własnymi ścieżkami. Granie solo daje też niebywałą swobodę w kształtowaniu formy, improwizacji na każdej płaszczyźnie. Jest cudowna adrenalina, poczucie wolności. Jestem sam na scenie, mam pełną koncentrację i odpowiedzialność za to, co się na tej scenie dzieje. Uwielbiam to. Jest dla mnie bez znaczenia, czy wychodzę na scenę tylko z instrumentem, bez nagłośnienia, czy z looperem, delay'ami i całą tą maszynerią. Jestem sam.
Wiesz, równie dobrze wypadłbyś w bluesowym bandzie. Czy to, że chwilę wcześniej działałeś z Von Zeit, skłoniło Cię do tego, aby postawić tylko na siebie?
Całe lata dziewięćdziesiąte grałem bluesa w duetach, triach, z Adamem Wendtem, Nickiem Katzmanem, Keithem Dunnem i wieloma innymi wspaniałymi muzykami. Koncertowałem w Polsce, Niemczech, Belgii, Holandii. To była bezcenna, muzyczna i sceniczna szkoła życia. Czułem jednak ogromny głód autorskiego grania i wróciłem do tego, co robiłem na przełomie lat 80/90. Stąd wziął się Von Zeit, czy późniejsza solowa płyta "Free" oraz to, nad czym aktualnie pracuję. Skupienie się na solowej działalności wynikało z mojej natury.
Jak wspominasz proces nagrywania płyt "Simply" i "Free" z 2013 roku?
To były dwie diametralnie odmienne produkcje. Obie zarejestrowałem w moim domowym studio. "Simply" była realizowana minimalistycznie, zgodnie z założeniem całego projektu - "po prostu". Całą płytę nagrałem sam, w sześć godzin, podczas dwóch nocnych sesji. Ostatni utwór zarejestrowałem później. Prosty preamp, dwa mikrofony, magnetofon DAT, świetnie brzmiące pomieszczenie, obwieszone kołdrami i śpiworami. Nagrałem na setkę po dwie lub trzy wersje każdego utworu, wybrałem najlepsze. Żadnej edycji, poprawek itp. Delikatny mix (Maciej Cieślak), mastering (Piotr Pawlak) i płyta była gotowa. Na marginesie, podczas masteringu u Piotra płytę usłyszał Tymon. Nie rozpoznał mnie, choć znaliśmy się już wtedy. Pytał "kto to jest?", Piotr na to - "zgadnij". Nie zgadł. Kiedy dowiedział się, że to ja, natychmiast zadzwonił do mnie i zaprosił do Biodro Records. "Free" jest z kolei płytą, która prezentuje szereg muzycznych kolaboracji, które w mojej historii miały miejsce. Pojawia się na niej dwanaścioro gości. Wszystkie sesje odbyły się na przestrzeni roku. Podczas jednej z tras, korzystając z pobytu Keitha w Polsce, zarejestrowaliśmy nasze wspólne działania. Martynę Jakubowicz rejestrowałem w jej cudownej kuchni. Partie bębnów z nieodżałowanym Grzegorzem Grzybem rejestrowaliśmy na taśmę u Macieja Cieślaka w Warszawie. Tak, te dwie realizacje miały miejsce poza moim studiem. Kiedyś Bartek Borówka z ET Tumasonem wpadli do mnie na śniadanie, szybka akcja i ET nagrał swoje partie w piosence "Głodne Wybrzeże". Wojtek Garwoliński stał na podłodze w miejscu, gdzie skrzypią deski, słychać to na nagraniu. To były kapitalne spotkania, no i oczywiście wspólna praca. Jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy zgodzili się wziąć udział we "Free". Oprócz wcześniej wymienionych to Dobrawa Czocher, Adam Wendt, Piotr Dunajski, Jędrzej Kubiak, Tomek Kruk, Michał Kielak oraz Tymon Tymański, który jest też współproducentem.
Czy mógłbyś, po zastanowieniu, znaleźć więcej punktów, które łączą te sesje, czy raczej takich, które powodują, że po latach zdecydowałeś się nie powielać pewnych założeń z wcześniejszego okresu nagrywając "Free"?
Trudno powiedzieć. Sam widzisz, że były to bardzo różne koncepcje. Ponadto "Free" realizowałem ze zdecydowanie większym doświadczeniem, miałem za sobą produkcję podwójnego albumu Von Zeit, mini DVD "Halucynacje Hrabiego Von Zeit" i kilku mniejszych rzeczy. Przy realizacji "Free" dysponowałem też świetnym sprzętem. Za radą Tymona sporo zainwestowałem w studio. W "Simply" kocham to samotne, chropowate szaleństwo. To się pojawia znowu na nowych winylowych produkcjach, nad którymi aktualnie pracuję. Powrót do korzeni (śmiech).
Pytałem o Twój sposób pracy, bo zahaczyłem lekko o Von Zeit, trochę o sesje solowe, ale jakbyś miał określić siebie w momencie tworzenia, to bardziej widzisz się jak Picasso, czy Salvador Dali?
Przywaliłeś... Mnie od zawsze imponował Picasso, jego niepokorny ciąg do eksperymentu. W jego pracach jest więcej surowości, która bardzo mi odpowiada. Jest mi bliska z racji moich punkowych korzeni. Z kolei mam sentyment do wody kolońskiej "Salvador Dali".
Pytając poważnie, kiedy piszesz premierowy materiał, inspirujesz się czymś, czy raczej unikasz słuchania muzyki w okresie pracy, stawiając na pomysły tylko i wyłącznie ze swojej głowy?
To zależy. Są sytuacje, w których pracuję na bazie wcześniej poczynionych szkiców - często totalnie spontanicznych, konstruktywnych, tudzież przerażająco mglistych. Jeśli natomiast czuję, że jest przepływ w stanie gotowości, otwieram głowę, puszczam strumień, piszę i nagrywam. Jeśli słucham wtedy czegoś, to zazwyczaj jest to klasyka lub free jazz. Pierwsza wycisza, drugi dodaje energii - wybieram to, co w danym momencie dobrze na mnie działa. Muzyka, jak bym to ujął, mało figuratywna.
Grałeś w wielu ciekawych duetach, współpracowałeś z niezwykle ciekawymi ludźmi. Czy jest ktoś, z kim chciałbyś jeszcze dzielić scenę?
Plany i marzenia są, nie chciałbym tu jednak rzucać nazwiskami, nie wypada mi tego robić przed podjęciem czynności wstępnych (śmiech). Skoro o tym mowa ... Od dawna chciałem zrealizować projekt o zabarwieniu folkowym. Finalizujemy właśnie produkcję "Puhovsky & Kaszubski” wspólnie z Zespołem Pieśni i Tańca "Przodkowianie". Pod koniec czerwca będzie wydawnictwo zawierające moje autorskie pieśni napisane dla tego projektu oraz tradycyjne pieśni Kaszubskie. Mam też w planach pełnometrażowy winyl z minimalistyczną muzyką - pracując nad tym, będę pracował ze sobą, jakiego dotąd nie znałem. Jest dreszczyk...
Co do duetów, to pamiętam Twój niezły, klasycznie bluesowy koncert z grającym na harmonijce Keithem Dunnem. Jakim kluczem operujesz kiedy przygotowujesz utwory na występy z kimś takim jak Keith i jak duży był jego wkład w to, jakie kawałki będą zagrane?
Program, który od jakiegoś czasu gramy z Keithem nosi nazwę "Delta_update". To chyba ten, który słyszałeś. Jako główny wokalista, ja dobieram utwory. Gramy "głęboką" Deltę, czyli utwory Charleya Pattona, Son House'a, Willie Browna czy Roberta Johnsona oraz moje autorskie rzeczy. Aranżacje są bardzo frywolne, jest bardzo dużo miejsca na improwizację. W trakcie show Keith prezentuje kilka utworów solo, te wybiera oczywiście on. Gramy ze sobą ponad dwadzieścia lat, bardzo dobrze rozumiemy się na scenie. Uwielbiam z nim grać. Niestety, pandemia przerwała przygotowania do wspólnej płyty.
Z kim współpraca była, jeśli można tak powiedzieć, najbardziej płodna, intrygująca, a kiedy nie było tak, jak to sobie wyobrażałeś?
Trudno to tak jednoznacznie rozgraniczyć. Bardzo dobrze grało nam się w duecie z Sugarem Blue. Sugar współpracował między innymi z The Rolling Stones, jego harmonijkę słychać w utworze "Miss You". Jednak napięty terminarz i trudności logistyczne sprawiły, że nie udało się nam zagrać kolejnych tras. Myślę, że mamy tu odpowiedź na jedno z poprzednich pytań - chciałbym zagrać ponownie koncerty z Sugarem Blue. Niebywały improwizator.
Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, powiedziałeś, że zbierasz sprzęt audio vintage... Kiedy pojawiła się u Ciebie ta pasja?
Ta pasja to trochę spełnianie marzeń młodości. Koledzy moich starszych sióstr słuchali muzyki w latach siedemdziesiątych na takim sprzęcie. Z jednej strony mam sentyment do tego brzmienia, z drugiej mam świadomość, że są to urządzenia bardzo starannie, wręcz perfekcyjnie zaprojektowane i wykonane. Wymienię tu chociażby wzmacniacz Technics SU-7700K, kolumny Bose 301, no i oczywiście legendarny Radmor. Radmor czeka na renowację. Mam też monitory bliskiego pola firmy Brown. Kapitalny dźwięk. Aktualnie do słuchania muzyki używam wspomnianego Technicsa i kolumn Bose. To zestaw, który serwuje stosunkowo twarde, surowe brzmienie, które w moim pokoju, z przewagą procentową sezonowanego przez lata drewna jako budulca, świetnie się sprawdza.
Wracając jeszcze na moment do winyli, masz jakieś ulubione albumy, których możesz słuchać tylko z czarnej płyty, bo wtedy wiesz, że nie uroni się nic z tej magii?
Oczywiście, i to nie jeden. Violent Femmes "Hallowed Ground", The Residents "Not Available", The Durutti Column "The Return of The Durutti Column", Tomasz Stańko "C.O.C.X" to jedne z najważniejszych dla mnie płyt. Z nowszych rzeczy wymieniłbym Ratatat "Magnifique", "Lazaretto" Jacka White'a czy Gorillaz "Song Machine". Poznałem tę muzykę na winylu, słuchałem na kompakcie, czegoś jednak tam brakuje. Może inaczej - jest to inne brzmienie, i tyle. Szczególnie wspomniana "Lazaretto" - dla mnie "winylowość" to integralny element brzmienia tej produkcji. Płyty Becka z kolei wolę słuchać z CD. No, chyba z wyjątkiem "Morning Phase". Z drugiej strony, wiesz, muzyka to dla mnie wibracja. Harmonia, ekspresja wokalna, instrumentalna, nie ma znaczenia, jaki jest sprzęt. Gorszy tego nie zabierze, lepszy nie doda. To tylko kwestie estetyczne. Ostatnio córki (8 i 12 lat) zapytały mnie, co to jest grunge. Puściłem im z telefonu "Smells Like Teen Spirit" Nirvany oraz "Black Hole Sun" Soundgarden. Ja miałem ciarki, one załapały natychmiast.
Przeczytałem na Twojej stronie, ale też obszernie relacjonowałeś temat na swoim Facebooku, że miałeś epizod koncertowy w legendarnym miejscu dla historii bluesa - Memphis, Beale Street. Mało tego, odbyłeś podróż śladami wielkich bluesmanów, byłeś w Delcie Mississippi... Pomyślałeś sobie wtedy, że "Kurczę, złapałem Pana Boga za nogi!"?
Koncerty na Beale Street były wspaniałym przeżyciem. Szczególnie koncert w New Daisy Theater otwierający festiwal. Obejrzałem wszystkie te znamienite nazwiska, które przez tamtą scenę się przewinęły. Dla mnie jednak istotą wyprawy była podróż przez Deltę Mississippi. Spacer ulicami Lula, Clarksdale czy Friars Point, gdzie grywali Son House, Charley Patton czy Robert Johnson. Wiesz, spacery w okolicach dworca kolejowego w Hazelhurst, rodzinnej miejscowości Johnsona, to było autentyczne przecinanie ścieżek, którymi chodził. Również wizyta na cmentarzu, na którym to właśnie prawdopodobnie Johnson pobierał lekcje gry na gitarze od swojego wuja. Towarzyszył mi fotografik Jakub Bednarek, stąd tyle wspaniałych zdjęć. Powstał z tego program "W Delcie Bluesa - Romek Puchowski nad Mississippi", podczas którego prezentuję slajdy, gram i opowiadam o podróży przez Deltę. Sam fakt tych poszukiwań to była moc. Ciarki na plecach. Odwiedzałem te wszystkie miejsca i pisałem własne piosenki. To był czad. Artystycznie jedno z najwspanialszych moich doświadczeń.
Jak mocno tamte dni wpłynęły na Ciebie jako muzyka? Czujesz się spełnionym człowiekiem?
Tak, czuję się spełniony, na chwilę obecną. Mam plany i urzeczywistnienie każdego z nich to kolejny krok do pełni. Podróż przez Deltę, ten spokój, luz, swobodne snucie i pisanie pomysłów, piosenek wywołały totalne przewartościowanie. Jeżdżąc po tych trochę bezdrożach i słuchając muzyków z Delty właśnie tam, zamknąłem pewien etap. Przeleciała mi przez głowę taka myśl, kiedy ruszyliśmy z Lula dalej na południe, meandrując bocznymi drogami. Pojawiła się przestrzeń na nowe otwarcie, którego świadomość wyjeżdżając z kolei z Hazelhurst do Nowego Orleanu już jaśniała.
Kończąc wywiad, chciałbym poprosić o jakieś słowo dla czytelników portalu StereoLife i wszystkich, którym dobra muzyka przygrywa do życia.
Słuchajmy i nie ustawajmy w poszukiwaniach nowej muzyki. Dzięki temu muzyka żyje.
Zdjęcia: Olga Deptuła, Jakub Bednarek
Komentarze