Nie muszę grać rzeczy, których nie chcę - Marcin Olak
- Kategoria: Wywiady
- Adam Widełka
Marcin Olak to jeden z bardziej interesujących gitarzystów rodzimej sceny jazzowej. Kompozytor, muzyk improwizujący i nauczyciel. Gra na gitarach akustycznych i elektrycznych, traktując je w oryginalny sposób. Gitara w jazzie, jakakolwiek by nie była, zazwyczaj funkcjonuje jako instrument linearny. Muzycy grający na tym instrumencie zwykle posługują się kostką, a zatem są w stanie zagrać jednogłosową melodię lub akordy. Marcin, z wykształcenia gitarzysta klasyczny, gra inaczej. Tworzy wielopoziomowe, rozbudowane faktury, wykorzystując możliwości dynamiczne i artykulacyjne instrumentu – tak, jak jest to przyjęte w europejskiej tradycji gitarowej. Dzięki temu możliwości wyrazowe stają się zdecydowanie bliższe temu, co słuchacze kojarzą z fortepianem. Marcin chętnie porusza się na pograniczu różnych stylistyk - między jazzem a muzyką współczesną, między formą zamkniętą a improwizowaną. Koncertuje i nagrywa solo i w zespołach, od formacji free jazzowych, poprzez orkiestrę symfoniczną, aż do klasycznych zespołów kameralnych. Jest także autorem utworów kameralnych, tematów jazzowych i piosenek.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy melomani kojarzą nazwisko bohatera niniejszego wywiadu, a szkoda, bo jego zawodowy życiorys jest wyjątkowo bogaty. Marcin występował na takich festiwalach, jak Jazz Jamboree, JazzArt, Ad Libitum, Bridges, Fre3 Jazz Days, Warsaw Summer Jazz Days czy Warszawska Jesień. Co ciekawe, jest także pedagogiem - prowadzi warsztaty dotyczące improwizacji jazzowej i otwartej. Pracował między innymi ze studentami Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Został zaproszony do poprowadzenia lekcji mistrzowskich w Musicollective w Gdańsku, uczył improwizacji podczas Letnich Warsztatów Gitarowych w Krzyżowej i Międzynarodowych Warsztatów Gitarowych w Lanckoronie. Jako muzyk sesyjny wystąpił na szeregu albumów, do których należy zaliczyć między innymi "Ola, Ola" Kory z 2003 roku oraz bogatą współpracę z Michałem Bajorem. Z najciekawszych autorskich albumów można śmiało wymienić "Simple Joy" (2008) i "Crossing Borders" (2012) nagrane w Trio i duet z Anną Gadt w postaci krążka "Gombrowicz" (2019). Tę interesującą dyskografię zamyka solowa płyta "Music From Non-Existent Movies" wydana w 2020 roku.
Nie bym był sobą, gdybym nie spróbował namówić Marcina na chwilę rozmowy. Pretekstem do, niestety, wirtualnego spotkania był właśnie ostatni album. Nie ukrywam, że zrobił na mnie duże wrażenie. Tam, gdzie inni boją się zrobić odważny krok, tam Marcin stawia na szeroką improwizację. Czuć, że kocha eksperymentować i powierza nagranie interakcji. Jego muzyka to nie tylko dźwięki, ale i emocje. Bez nich, zaryzykuję, nie stworzyłby tak bogatego zbioru albumów zawierających tak różnorodną i wciągającą muzykę. Zapraszam więc na spotkanie z niezwykle wartościowym człowiekiem i doskonałym muzykiem.
Witam serdecznie, Marcinie. Żałuję, że nie możemy porozmawiać osobiście, ale sytuacja związana z wirusem nie daje dużego pola do działania. Zostaje nam technologia.
Tak, takie czasy… Inna sprawa, ze technologia bardzo ułatwia komunikację. Wyobraź sobie, że musielibyśmy teraz pisać listy…
No tak, to wydaje się teraz tak odległe, ale jeszcze kilkanaście lat temu sam pisałem! Wywiad na pewno trwałby o wiele dłużej. A Tobie zdarza się jeszcze napisać list?
W zasadzie nie. Wolę współczesne komunikatory, choć to też tylko namiastka rozmowy w świecie rzeczywistym. Ale przynajmniej jest jakaś interakcja. Ty pytasz, ja odpowiadam, jest jakaś dynamika w komunikacji. Choć list ma w sobie cos eleganckiego, nostalgicznego...
Romantycznego na pewno.
Tak. Ale jednak jest dużo mniej praktyczny.
Naturalnie, ma swoje wady i zalety. Skoro jednak wywołaliśmy do tablicy takie uczucia jak nostalgia czy romantyzm, to chciałem zapytać, jak wspominasz współpracę z Michałem Bajorem? Jako muzyk sesyjny nagrałeś z nim kilka płyt, głównie opierających się właśnie na nostalgii i wspomnieniach...
Tak, Michał Bajor jest romantycznym artystą. Ta współpraca cały czas trwa, choć teraz oczywiście mamy przerwę, najbliższe koncerty zaplanowane na listopad... Michał jest profesjonalistą, zawsze świetnie przygotowany, swój spektakl ma dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Praca z kimś takim to zawsze przyjemność. W zespole Michała jestem muzykiem sesyjnym, trochę jakbym grał w orkiestrze. Mamy precyzyjnie zapisane aranżacje, gramy z nut, nie ma miejsca na improwizację. Za to możemy skupić się na precyzji, barwie, szczegółach - dokładnie jak w orkiestrze czy muzyce kameralnej. Wiesz, że studiowałem gitarę klasyczną, więc tego typu podejście, bardzo klasyczne w swej naturze, nie jest mi obce.
Ułatwiło to pewnie orientowanie się w tym, czego Michał wymaga od swoich muzyków. A jak to było u Kory? Z nią też miałeś okazję nagrywać.
Tak, tam też mieliśmy aranżacje, na ten album napisał je znakomity kubański pianista Rey Ceballo. Ale to było trochę inne - muzyka kubańska jest bardziej otwarta, tam było dużo współtworzenia, improwizacji... No i Kora - zjawiskowa, fenomenalna! Też zawsze świetnie przygotowana do próby czy koncertu, od siebie zawsze wymagała najwięcej. Fantastyczna artystka. Z energią, siłą, przekazem... Cieszę się, że mogłem z nią zagrać. To była dobra muzyka. I świetna zabawa!
Kontakt z kimś takim na pewno dodaje pewności siebie, można uwierzyć we własne siły. I wtedy decydujesz się na opublikowanie swojej pierwszej płyty w Trio, "Zealot"...
Ależ nie, Zealot był wcześniej. Właśnie dlatego trafiłem do Kory, że usłyszeli moje autorskie rzeczy. Jakoś im to pasowało do projektu.
Na twojej stronie przeczytałem, że "Ola, Ola" Kory została wydana w 2003 roku, a "Zealot" - dwa lata później. Być może miało być odwrotnie?
A widzisz... Sprawdzę na płytach. Nie mam pamięci do dat. Ale pamiętam, że do współpracy przekonały ich moje autorskie rzeczy. Jeśli nie płyta, to może jakiś koncert? Kora kilka razy wpadała na koncerty mojego tria...
Może faktycznie sama płyta wyszła później niż Wasze koncerty. No dobrze, a jeśli pozwolisz, zanurzmy się w przeszłość jeszcze bardziej. Na pewno nie spodziewasz się tego pytania... Jak to się stało, że zostałeś gitarzystą?
To było w ubiegłym tysiącleciu! Pamiętam, że mój kumpel dobrze grał, zainspirował mnie. Wcześniej grałem trochę na perkusji, pierwszą sesję nagraniową zagrałem na bębnach. Potem jeszcze była harmonijka bluesowa, w ogóle blues. Ale, kiedy pojawiła się gitara, nie miałem żadnych wątpliwości - szybko nauczyłem się kilku akordów, tak mniej więcej po roku towarzyszyłem w trasie amerykańskiemu gitarzyście folkowemu, on chyba miał na imię Kurt, tak typowo po amerykańsku... Potem zacząłem się uczyć u Leszka Potasińskiego. To jeden z najlepszych gitarzystów klasycznych w Europie. Miałem szczęście. Później zresztą koncertowaliśmy trochę w duecie... Dostałem się na warszawską Akademię Muzyczną, chyba jako drugi student w historii tej uczelni, który dostał się na wydział instrumentalny bez żadnych wcześniejszych szkół muzycznych. A potem już zaczęły się koncerty.
Czyli już wtedy twoja kariera nabrała tempa?
Ja wiem, czy w przypadku instrumentalisty można mówić o karierze? Karierę zrobili ci goście, którzy zapełniają na swoich koncertach stadiony. Ja po prostu gram. I mam to szczęście, że mogę grać to, co chcę i tak jak chcę. Ale wybór takiej stylistyki raczej nie przełoży się na jakkolwiek rozumianą karierę... Co oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Jestem w stanie jakoś się utrzymać, dobrze się bawię, czasem zagram jakieś fajne dźwięki, tak jest okej.
Fakt, słowo kariera nie było może tutaj idealnie na miejscu. Raczej chodziło mi o to, że zaistniałeś i mogłeś poważniej myśleć, na przykład, o założeniu swojego zespołu.
No tak. To szczęście, zawsze chciałem grać i jakoś mi się to udaje. Mogę traktować muzykę jako zawód, nie tylko jako pasję. To jest fajne. I na szczęście nie muszę grac rzeczy, których nie chcę. To dla mnie bardzo ważne.
Połączyć te kwestie jest niebywale trudno. Zgodzę się, że masz to szczęście, że możesz skupić się na graniu. Powiedz, czy ciężko było przygotować płytę całkowicie solową?
Tak, to było wyzwanie. Potrzebowałem kilku sesji, żeby nagrać ten materiał. Potem nie było już żadnych ingerencji w nagrane rzeczy, ale samo przygotowanie koncepcji, sprawdzenie różnych pomysłów, wreszcie samo nagranie - tak, to było wymagające. Wiesz, gitara ma wiele ograniczeń, dużo więcej niż na przykład fortepian. Szukałem sposobu na to, żeby te ograniczenia nie spłaszczyły muzyki - nawet bardziej, żeby stały się jakimś atutem tego albumu. W sumie pracowałem nad "Music From Non-Existent Movies" dość długo, bo jeszcze przed nagraniami była praca koncepcyjna. Wyzwanie, ale ciekawe. Wiesz, gitarzysta klasyczny gra solo, ja grałem tak dość dużo, ale tam muzyka jest skomponowana. Kompozytor ma czas, żeby jakoś przemyśleć to, co wykonawca ma zrobić, a wykonawca może to wyćwiczyć. Improwizacja solo na gitarze jest cholernie wymagająca, tak to widzę. Ale bardzo fajna!
No właśnie, słuchając "Music From Non-Existent Movies", zastanawiałem się, skąd wzięły się te pomysły. W jaki sposób skleiłeś ze sobą to wszystko w tak dobrze brzmiącą płytę. Poruszyłeś kwestię improwizacji. Chciałem również zapytać, czy bardziej leży ci taka forma, czy może pewniej, wygodniej czujesz się jednak z przygotowanym wcześniej materiałem?
Zdecydowanie wolę improwizować, choć czasem lubię mieć jakiś skomponowany motyw, który utrzyma tożsamość utworu nawet przy formie otwartej. "Music From Non-Existent Movies" to od strony tożsamości materiału kilka motywów i przemyślane metody improwizacji, kierunki rozwoju utworów. Wszystko dzieje się na żywo, muzyka powstaje tu i teraz, ale mam jakieś przemyślane ramy, dzięki którym ten materiał zachowuje tożsamość.
Coś jak dziecięce łamigłówki, na zasadzie "połącz kropki"...
Trochę tak. Tylko niekoniecznie łączę po liniach prostych.
To prawda, owe linie są u Ciebie zdecydowanie połamane. A jak sobie radzisz z tym na żywo? Koncerty planujesz, czy tak samo jak w studio, zakładasz punkty i próbujesz połączyć ze sobą te wszystkie kropeczki?
Nie ma żadnej różnicy, po prostu gram. Założenia są takie same, zresztą czasem od nich odchodzę... Po prostu gram. W studio też nie powtarzałem utworów, przy muzyce improwizowanej to przecież niemożliwe.
Czy twoje granie w pozostałych projektach dużo się różni od twoich założeń? Też "po prostu grasz"? Mam na myśli chociażby dość złożony Spontaneous Chamber Music…
Spontaneous Chamber Music to bardzo otwarta przestrzeń, tam nie ma żadnych założeń, jest czysta interakcja. Wszystkie płyty Spontaneousa były całkowicie zaimprowizowane, w każdym z trzech przypadków skład po raz pierwszy spotkał się w studio. Bez żadnych wcześniejszych ustaleń, bez żadnych ram. Ta muzyka opiera się o interakcję. Oczywiście, tam też są jakieś reguły. Techniki kompozytorskie, zależności wynikające z samej natury dźwięku.
Chyba wszystko, co nagrywasz, opiera się o interakcję. Też o dobrze dobranych muzyków, osoby, które dzielą studio czy scenę.
Tak. To z kim gram jest bardzo ważne. Pewnych rzeczy - chyba tych najważniejszych dla mnie - nie da się zapisać czy skomponować. One powstają jako wynik spotkania konkretnych ludzi. I tylko tak. I nie chodzi tu tylko o muzyków. W studio ważny jest realizator, jego wsparcie, zrozumienie, pomysłowość. Ludzie, którym pokazuję szkice, z którymi mogę o tej muzyce porozmawiać... Tak, mój zespół jest ważny. Nawet, jeśli gram solo.
Chciałbym zapytać o płytę "Bessarabian Journey". Odnalazłem tam też odrobinę improwizacji, mimo, że sporo materiału to zaaranżowane tradycyjne melodie. Jak powstała idea nagrania takiej płyty i skąd pomysł, że akurat tak, a nie inaczej będzie ona wyglądać?
Ten album powstał z inspiracji Mirona Zajferta, dyrektora festiwalu Nowa Muzyka Żydowska. Dostałem kilka płyt z archiwalnymi nagraniami, trochę kopii starych opracowań etnograficznych, potem jeszcze sam szukałem. Powstał chyba ciekawy eksperyment... Wiesz, to w Besarabii zaczęły się pogromy. Tamta kultura została wycięta w pień. Dosłownie. A ja spróbowałem sobie wyobrazić, co mogłoby sie wydarzyć, gdyby oni wciąż żyli. Gdyby chcieli zagrać swoją muzykę, ale używając współczesnych form? Spróbowałem tam połączyć kompozycję - fragmentami zapis jest bardzo precyzyjny - z improwizacją otwartą. Jestem zadowolony z efektu, choć ta płyta przeszła w zasadzie bez echa. Na festiwale z muzyką żydowską była chyba zbyt dziwna, na festiwale free - zbyt melodyjna. A jazzmani stwierdzili, że to ni cholery nie swinguje. No nie, nie swinguje. Ale moim zdaniem jest całkiem w porządku. Inna sprawa, że teraz promocja wymaga dużego zaangażowania. Wiesz, muszą powstać klipy, jakaś kampania w mediach społecznościowych. Trochę tego nie ogarnąłem, chyba trochę lepiej gram niż się promuję.
W taki sposób też znalazłem echa Johna Zorna i jego projektów, chociażby "Book Of Angels"... To dobre granie. Lubię takie klimaty.
Taaaak, Zorn jest poważną inspiracją. To jedna z ważniejszych postaci na współczesnej scenie, bez dwóch zdań. Choć przy tym projekcie nie starałem się jakoś szczególnie grać w jego stylu. Chyba faktycznie trochę tak wyszło.
Masz może jakieś szczególne wspomnienia z sesji do dwóch płyt w Trio? "Simple Joy" to naprawdę ciekawa rzecz. Z kolei "Crossing Borders" jest trochę inna, chociaż też zawiera szalenie intrygujące melodie i pomysły.
Hmm, musiałbym się zastanowić...
No, wiesz, czy zarejestrowałeś to, co chciałeś, czy były jakieś zmiany w studio, coś działo się na gorąco?
"Simple Joy" to bardzo proste granie, teraz już gram zupełnie inaczej. Tam wszystko było zaplanowane, improwizacje były umieszczone w konkretnych ramach i miały ściśle określone funkcje. Taki jazz, w sumie chyba dość lekki. Z kolei "Crossing Borders" to trochę poważniejsze podejście do komponowania. Tam nagrałem miniatury Witolda Lutosławskiego - przekonałem nawet jego spadkobierców, żeby dali mi zgodę na zrobienie swoich opracowań, byłem jednym z pierwszych muzyków, którzy dostali taką zgodę. Ale tam na pierwszym miejscu była kompozycja, w studio po prostu zagraliśmy skomponowany i zaaranżowany materiał. Improwizacja stawała się ważniejsza na koncertach, w studio trzymaliśmy się założeń.
Rozumiem. Dlatego też "Crossing Borders" wydało mi sie w momencie poznania trudniejsze, bardziej wymagające niż poprzedni album.
Mhm. Wiesz, te płyty są trochę dziennikiem dokumentującym moją podróż w muzyce. Od jazzu i kameralistyki do improwizacji otwartej... Ciekaw jestem, co będzie dalej.
Stosunkowo niedawno pojawiło się też wydawnictwo, które również było szczególne. W 2019 roku ukazał się projekt "Gombrowicz" z Anną Gadt.
To całkowicie improwizowana sytuacja. Przygotowywaliśmy się do tej sesji, czytając i dyskutując o "Dzienniku" Gombrowicza. Ale utwory zostały w całości zaimprowizowane. Anna jest doskonałą artystką, bardzo świadomą i kompletną. Granie z nią to coś niesamowitego.
Skoro jesteśmy przy Gombrowiczu, powiedz proszę, kto zachęcił cię do pisania? Od dłuższego czasu można czytać twoje felietony na portalu Jazzarium.
Wiesz, zawsze lubiłem czytać. Przy okazji jakiejś rozmowy z redaktorem naczelnym Jazzarium, Maćkiem Karłowskim, pojawił się pomysł, żebym coś napisał. Nagle okazało się, że taka forma wypowiedzi mi odpowiada, że dobrze się przy tym bawię. I podobno ktoś to chce czytać... Fajnie! Wcześniej pisałem jakieś teksty do Top Guitar, a jeszcze wcześniej, na studiach, współpracowałem z jakimiś programami radiowymi, miałem nawet swoją audycję w RadioJAZZ. Lubię bawić się słowami, pisać, a w muzyce, którą gram, nie ma tekstów. Może dlatego czasem potrzebuję coś napisać?
No tak, zwłaszcza że twoje felietony oparte są na muzyce. Pojawiają się w nich płyty, artyści, ważni dla ciebie czy też ważni w danej chwili.
Nie lubię pisać recenzji, nie lubię oceniać. Może dlatego, że jako muzyk słucham muzyki trochę inaczej? Ale chętnie piszę o moich odczuciach i przemyśleniach związanych z konkretną płytą czy koncertem... To są dość osobiste teksty. A jeśli ktoś zechce sięgnąć po którąś ze wspomnianych przeze mnie płyt, będzie mi bardzo miło.
Bo też napisać dobrą recenzję to sztuka. Nie można płyt opowiadać, trzeba zachęcić.
No cóż, tego nie umiem. Zresztą pisałem kilka recenzji, coś dla Jazz Forum, dla Top Guitar, ale jakoś nie czuję się w tym dobrze.
Czytając wybiórczo te teksty, zwróciłem uwagę, że duże wrażenie wywarł na Tobie "Loud Hailer" Jeffa Becka. Rozumiem, że możesz przyznać, że to jedna z Twoich inspiracji?
Nie do końca. Bardzo szanuję Becka. Nigdy nie studiowałem jego stylu gry, ale bardzo lubię go słuchać. A "Loud Hailer" to świetna płyta!
Drugą inspiracją był być może pojawiający się parę razy Marc Ribot...
Tak, bez wątpienia. To mistrz, inspiracja. Przede wszystkim jeśli chodzi o podejście do grania, do muzyki jako takiej. I do tego jego dbałość o brzmienie - brudne, ale bardzo przemyślane. Wiesz, tych inspiracji jest wiele. Po prostu lubię słuchać muzyki, z kilkoma mistrzami miałem okazje sie spotkać - to zawsze jest mocne doświadczenie.
Chciałbym zapytać jeszcze o sprzęt, jakiego używasz. Masz jakieś konkretne, ulubione brzmienie z danego instrumentu?
Gitary to Benedetto - jazzowe semi hollow, świetny lutniczy instrument. Do tego jest Telecaster zrobiony dla mnie przez Jacka Kobylskiego z Nexus Guitars - świetna gitara, bardzo inspirująca do grania. Gitara klasyczna to Ramirez, do tego dwie gitary akustyczne - jedna zrobiona dla mnie przez Wieśka Długosza, piękny instrument. I stary parlor Framusa, z 1956 roku bodajże. To na niej zagrałem "Music From Non-Existent Movies". Wzmacniacze też zrobione dla mnie, Vempire i MadDog, lampowe. I trochę efektów. A swojego brzmienia szukam cały czas. Lubię, gdy gitara reaguje na artykulację jak akustyczny instrument, kiedy czuję organiczny kontakt z dźwiękiem. Ale to w zasadzie ciągłe poszukiwanie.
Czyli znów powraca kwestia interakcji...
I komunikacji. Tak.
Robert Fripp bardzo restrykcyjnie wybiera miejsca, w których ma zagrać King Crimson. A czy Tobie zdarzyło się zagrać albo odmówić grania w miejscu, które absolutnie do tego się nie nadawało?
Nie. Ale wiesz, ja dostaję trochę mniej propozycji niż Fripp. I zwykle od ludzi, którzy wiedzą, co gram. Choć zdarzyło mi się zagrać w przeciętnych klubach... Tylko, że ja jestem w stanie sam się nagłośnić, więc jeśli miejsce, ludzie i energia są okej, to muzyka zabrzmi dobrze. Jestem dużo prostszy do nagłośnienia niż King Crimson. Ale stworzenie ich brzmienia wymaga poważnego sprzętu. Oni po prostu nie mogą zagrać wszędzie.
Tak, jasne, to było takie trochę metaforyczne pytanie z mojej strony... Czytałem wywiady z muzykami, którzy wspominali, że dotarli do klubu, w którym mieli zagrać koncert i to była masakra, chociaż nic na to nie wskazywało.
Bywa różnie, ale naprawdę nie pamiętam klubu, z którego chciałbym uciekać. Prowadzenie klubu muzycznego nie jest szczególnie dochodowe. Zazwyczaj robią to pasjonaci, wkładają w to serce... I to sie przekłada na atmosferę, na jakość. To jest najważniejsze.
Takim miejscem, jednym z ciekawszych, i na pewno najwyższym, była Galeria Wieża Ciśnień w Koninie. Zagrałeś solo właśnie muzykę improwizowaną.
Tak, w Wieży było super! Mam nadzieję, że jeszcze tam kiedyś zagram.
Na pewno każdy z nas, lubiących i szanujących muzykę, czeka na tę chwilę, kiedy będzie można znów wybrać się na koncert i posłuchać na żywo ulubionych artystów. Ale to, że siedzimy w domu, także sprzyja słuchaniu muzyki. Jako, że portal StereoLife traktuje głównie o tematyce hi-fi, chciałem zapytać, czego prywatnie używasz do obcowania z bliskimi tobie płytami?
Wstyd się przyznać - najczęściej telefonu i słuchawek. Mam w studio przyzwoite monitory. Jeśli mam czas, słucham muzyki tam. Zbyt rzadko, wiem. Miałem kiedyś przyzwoity zestaw audio, nawet go nie rozstawiłem po przeprowadzce, nie było kiedy... W końcu to posprzedawałem. Była to jakaś integra NAD-a i ręcznie robione głośniki. Zabrakło na to czasu, może kiedyś do tego wrócę.
Wiadomo, że nie zawsze możesz usiąść, aby posłuchać muzyki. Często też się poruszasz. Czy telefon i streaming są rozwiązaniem?
Tak, ale jakość dźwięku z takiego sprzętu nie jest wybitna... To, co trzeba, słychać. Choć, kiedy słucham najnowszej Marii Shneider, trochę tęsknię za audiofilskim zestawem. Może jeszcze przyjdzie na to czas. Zobaczymy.
Życzę więc tego. Dziękuję również za poświęcony czas i ciekawą rozmowę. Życzę ci zdrowia, cierpliwości i szybkiego powrotu na scenę.
Dziękuję, do zobaczenia i usłyszenia!
Zdjęcia: Krzysztof Machowina, Beata Michalczyk
Komentarze