Prostota, lekkość i najwyższa jakość audiofilskiego streamingu - JPLAY
- Kategoria: Tech Corner
- Tomasz Karasiński
W dobie streamingu i dostępności cyfrowych plików audio mogłoby się wydawać, że słuchanie muzyki jeszcze nigdy nie było tak proste. W praktyce jednak, szczególnie dla bardziej wymagających użytkowników, to wciąż zaskakująco skomplikowana sprawa, zwłaszcza gdy chcemy połączyć wygodę korzystania ze smartfona z możliwościami bardziej zaawansowanego sprzętu audio. Jeśli chodzi o zarządzanie odtwarzaniem muzyki, zwykle mamy do wyboru dwa scenariusze. Pierwszy to korzystanie z aplikacji serwisu streamingowego - szybkiej i intuicyjnej, ale oferującej jedynie podstawowe funkcje. O lepszej kontroli dźwięku czy bardziej zaawansowanych opcjach możemy zapomnieć, a dodatkowo nasz odtwarzacz musi być kompatybilny z konkretną aplikacją i posiadać odpowiedni certyfikat, abyśmy w ogóle zobaczyli go na liście dostępnych urządzeń wyjściowych. Druga opcja to zewnętrzne programy, takie jak Audirvana, Roon czy aplikacje dostarczane przez producentów sprzętu (BluOS, Lumin Auralic). Tutaj również zaczynają się schody. Albo czegoś istotnego brakuje, albo apka okazuje się toporna i niestabilna, albo jest świetna, dopracowana i wszechstronna, ale droga. Brakuje jednego standardu i wspólnego języka. Każda firma idzie swoją drogą - jedni budują własne zamknięte systemy, inni wspierają dostępne już platformy, a część czeka, nie wiadomo na co. W efekcie użytkownik musi kombinować i lawirować między wszystkimi wymienionymi opcjami, co nierzadko kończy się to korzystaniem z kilku różnych aplikacji. Jeden streamer jest widoczny w aplikacji serwisu strumieniowego, inny nie. Jeden obsługuje wszystkie popularne standardy, a w innym oczekiwanie na przyznanie certyfikatu trwa już rok i nie wiadomo, czy klienci w ogóle się tego doczekają. Jedna firmowa aplikacja okazuje się dopracowana, inna irytuje na każdym kroku. A przecież miało być tak pięknie... Streamery, przetworniki i systemy all-in-one wciąż ewoluują stosunkowo szybko, ale w kwestii aplikacji ostatnim przełomem był Roon, który pojawił się na scenie dziesięć lat temu. Oprogramowanie to również się rozwija, ale chyba nie tak szybko, jak niektórzy by sobie życzyli. Tymczasem tuż pod naszym nosem wyrosła mu bardzo poważna konkurencja. Poznajcie JPLAY.
O audiofilskim oprogramowaniu stworzonym w Polsce słyszałem już wielokrotnie. Jeśli dobrze pamiętam, miałem nawet okazję wypróbować jedną z jego wczesnych wersji, jednak ze względu na inne ograniczenia mojego systemu odniesienia pozostałem przy sprawdzonej i wygodnej opcji, jaką był foobar2000 z zainstalowanymi sterownikami ASIO. Dziś mówimy jednak o czymś zupełnie innym, ponieważ JPLAY przeobraził się w samodzielną, zaawansowaną technicznie i, co tu dużo mówić, bardzo pociągającą aplikację na urządzenia mobilne. Jest to nowe otwarcie w historii firmy i nic dziwnego, że zaledwie na przestrzeni dwóch lat owa wyjątkowa apka została zauważona przez wymagających audiofilów, dziennikarzy i specjalistów z branży hi-fi. O tym, że warto zainteresować się nią bliżej, przekonałem się podczas ubiegłorocznej wystawy Audio Video Show w Warszawie, której JPLAY był partnerem technologicznym. "JPLAY to rozwiązanie dla tych, którzy marzą o bezproblemowym streamingu muzyki bez skomplikowanych połączeń. To rewolucyjna referencyjna aplikacja hi-fi, która umożliwia połączenie z niemal każdym streamerem lub DAC-em bez potrzeby stosowania rdzenia (core). Aplikacja została zaprojektowana przez miłośników muzyki i wymagających audiofilów, którzy doskonale rozumieją znaczenie jakości dźwięku. JPLAY minimalizuje ruch sieciowy między aplikacją a punktem końcowym audio, co znacząco redukuje szumy sieciowe i poprawia jakość dźwięku. Dzięki niemu możesz cieszyć się najczystszym możliwym dźwiękiem bez niechcianych zakłóceń." - mogliśmy przeczytać w komunikacie prasowym. "Zaprosiliśmy do współpracy nowego partnera technologicznego, czyli JPLAY - firmę z Polski, której zaawansowany odtwarzacz muzyczny autorstwa Marcina Ostapowicza zyskał miano najlepiej brzmiącej aplikacji hi-fi na świecie. Z dumą połączyliśmy siły z Marcinem, by dać odwiedzającym możliwość poznania tej referencyjnej aplikacji i cieszenia się bezproblemowym streamingiem." - powiedział organizator wystawy, Adam Mokrzycki. Później temat polskiej aplikacji raz po raz pojawiał się w moich rozmowach z producentami i dystrybutorami sprzętu. Większość z nich to ludzie, których doświadczenie i słuch cenię bardzo wysoko, ponieważ rzadko kiedy do tego środowiska trafia się przez przypadek. Zasadniczo wszyscy jesteśmy pasjonatami muzyki i elektroniki audio - zdaniem niektórych nawet najbardziej zaangażowanymi, zdeterminowanymi na tyle, aby uczynić ze swojego hobby sposób na życie. Kiedy trzecia taka osoba zadzwoniła do mnie tylko po to, aby pozachwycać się JPLAY-em i zapytać, czy miałem okazję go wypróbować, postanowiłem nie czekać ani sekundy dłużej i wsiadłem do tego pociągu. Jeżeli to rewolucja na miarę Roona, to po prostu nie może mnie w nim zabraknąć. Czy było warto? O tym za chwilę, ale na razie zacznijmy tę opowieść od początku.
Aby zrozumieć, w czym problem...
Producenci sprzętu audio i oprogramowania służącego do jego obsługi dwoją się i troją, aby korzystanie z niego było jak najłatwiejsze. I choć nie zawsze wychodzi im to tak, jak byśmy sobie życzyli, sytuacja i tak jest lepsza niż na samym początku plikowej rewolucji. Wcześniejsze zmiany formatów podsuwał nam sam rynek, proponując przesiadkę z winyli na kasety, a z kaset na płyty kompaktowe, minidiski lub płyty SACD. Przenoszenie muzycznej biblioteki z płyt na dysk komputera lub ściąganie muzyki w tej formie z sieci było natomiast inicjatywą oddolną, do której branża podchodziła jak pies do jeża. Kwestionowano wszystko, od delikatnej kwestii praw autorskich po techniczną poprawność i jakość brzmienia możliwą do uzyskania, gdy będzie ona odtwarzana nie z płyty, ale z dysku peceta. Oponowała także większość audiofilów, ponieważ pliki kojarzyły im się ze znienawidzonymi przez to środowisko "empetrójkami". I choć format MP3 dominował, chociażby ze względu na ograniczoną prędkość transferu danych w większości domów, wiadomo było, że sytuacja rozwija się dynamicznie. Wystarczyło kilka lat, aby ściągnięcie płyty w bezstratnym formacie FLAC i przechowywanie ogromnych bibliotek audio na mieszczącym się w kieszeni dysku stało się codziennością. Dziś, w epoce światłowodów, pamięci flash o pojemności liczonej w terabajtach i rynku muzycznego zdominowanego przez streaming, pobranie płyty w formacie DSD64 zajmuje kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund, a dysk SSD, który pomieści około 300 takich płyt, można kupić już za 219 zł, czyli około 3,5% średniej krajowej. Łatwo zrozumieć, dlaczego słuchanie muzyki z plików przestało się audiofilom kojarzyć z paskudnymi "empetrójkami", stając się sportem dla osób szukających nie tylko wygody, ale przede wszystkim jak najwyższej jakości brzmienia.
We wczesnych latach ery odtwarzania muzyki z plików audiofile trafiali na szereg przeszkód technicznych i organizacyjnych. Większość z nich korzystała z systemu operacyjnego Windows, który mimo licznych zalet nie był projektowany z myślą o precyzyjnej, nieprzerwanej transmisji strumienia audio, a raczej o wypluwaniu z siebie względnie poprawnego dźwięku z wielu źródeł. Sygnały z wielu uruchomionych aplikacji, przeglądarki internetowej, gier czy odtwarzacza muzyki przechodziły przez standardowy mikser WDM, który mocno ingerował w dane, wstawiając własne bufory i przetwarzając sygnał przez niechciany resampling czy dodatkowe filtry. Efekt? Wysoki jitter, pogorszenie dynamiki, utrata przejrzystości, płaskie, szare i pozbawione wyrazu brzmienie. Dopiero pojawienie się sterowników ASIO i WASAPI pozwoliło uzyskać ścieżkę bit-perfect, ale najczęściej wymagało to instalacji owych sterowników i ustawienia wszystkiego w taki sposób, aby zobaczył je program do odtwarzania muzyki. Bardziej zaawansowani użytkownicy mogli bawić się parametrami bufora i priorytetami procesora, a nawet podjąć próbę skonfigurowania peceta w taki sposób, aby podczas odtwarzania muzyki wyłączone były wszystkie zbędne aplikacje i procesy. Odtwarzanie 24-bitowych plików FLAC w wysokich rozdzielczościach musiało konkurować o zasoby z procesami systemowymi, co w czasach jednordzeniowych procesorów prowadziło do przeciążeń i zacięć. Dopiero wprowadzenie wielordzeniowych jednostek i priorytetowania wątków odtwarzacza umożliwiło przeniesienie całej listy do RAM-u i utrzymanie płynnego strumienia danych.
Drugim problemem na drodze do audiofilskiego spełnienia były same komputery. Zwykle to były paskudne "blaszaki" albo laptopy, które ze względu na rozmiary i masę dziś zakwalifikowalibyśmy do kategorii sprzętu stacjonarnego. W obu przypadkach powtarzały się te same grzechy - brak miejsca na pliki, brak możliwości dostosowania komputera w taki sposób, aby służył wyłącznie do słuchania muzyki oraz hałas. Zaawansowane obudowy, ciche wentylatory i zasilacze czy pasywne systemy chłodzenia procesora i karty graficznej były wówczas trudno dostępnymi zabawkami dla zapaleńców. Przeciętnemu użytkownikowi nie przeszkadzało przecież, że komputer hałasuje, ale z perspektywy audiofila było to nie do przyjęcia. Dyski talerzowe, złącza USB pierwszych generacji, karty dźwiękowe - wszystkie te komponenty miały ograniczoną przepustowość i, co tu dużo mówić, nie były projektowane z myślą o słuchaniu muzyki "na poważnie". Pecet musiał wczytywać próbki w czasie rzeczywistym, co przy innych równoległych procesach systemu (antywirus, harmonogram zadań, aktualizacje) prowadziło do przerw i zakłóceń. Obecnie kupno lub zbudowanie wydajnego i cichego komputera lub laptopa nie stanowi żadnego problemu, jednak w początkach plikowej rewolucji był to projekt wymagający sporej wiedzy, worka pieniędzy i odrobiny szczęścia.
Załóżmy jednak, że udało nam się stworzyć maszynę idealną z punktu widzenia audiofila - nowoczesną, cichą i skonfigurowaną tak, aby odtwarzanie muzyki miało pierwszeństwo przed niemal wszystkimi innymi procesami. Jak podłączyć taki komputer do systemu stereo? Poza najbardziej brutalnymi opcjami, takimi jak wykorzystanie długiego kabla, który oprócz sygnału na bank dostarczy do wzmacniacza całą masę szumów i zakłóceń, w grę wchodziła na przykład profesjonalna karta dźwiękowa - wewnętrzna lub zewnętrzna. Producenci sprzętu hi-fi dość szybko zauważyli ten trend i nieśmiało zaczęli wprowadzać na rynek takie właśnie zewnętrzne karty dźwiękowe albo, mówiąc inaczej, przetworniki cyfrowo-analogowe z wejściem USB. Niebawem każdy, kto interesował się tematem, chciał mieć własnego DAC-a. Zaczęło się od maluchów, takich jak Audioquest Dragonfly, Meridian Explorer, M2Tech HiFace DAC, Hegel HD2, Arcam rPac, Asus Xonar Essence STU, Pro-Ject USB Box, FiiO E10, Cambridge Audio DacMagic 100 czy Musical Fidelity V-DAC II. Później dołączyły do nich nieco większe i lepsze przetworniki, takie jak Audiolab Q-DAC, PS Audio NuWave, Peachtree Audio DAC iT, Schiit Bifrost czy Burson Audio DA-160. Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, do gry weszły także poważne, pełnowymiarowe modele - Atoll DAC200, Electrocompaniet PD-1, Hegel HD30, Naim DAC-V1, NAD M51, Primare DAC30, Arcam FMJ D33, Naim DAC, PS Audio Perfect Wave, Meitner MA-1, MBL 1611 F czy Esoteric D-02.
Producenci sprzętu hi-fi szybko zauważyli rosnące zainteresowanie melomanów plikami. Zaledwie w ciągu kilku lat pokonaliśmy drogę od budżetowych kart dźwiękowych i pojedynczych przetworników traktowanych jako ciekawostka przyrodnicza do poważnych DAC-ów i kabli USB zbudowanych podobnie jak hi-endowe interkonekty analogowe. Sprzęt był dostępny, jednak walka znów przeniosła się do źródła. Kupno przetwornika było łatwiejsze niż ogarnięcie komputera. Złącza USB często nie gwarantowały prawidłowego taktowania danych, co skutkowało wysokim jitterem. Brakowało sensownego oprogramowania, narzędzi, sterowników i standardów pozwalających na ujednolicenie biblioteki do odczytu danych. Sam proces pozyskiwania muzyki w bezstratnych lub gęstych formatach wystawiał audiofilów na ciężką próbę. Ripowanie płyt kompaktowych nie jest problemem, kiedy mamy ich kilkadziesiąt. Kilka wieczorów i zrobione. Jeżeli jednak w ciągu godziny zgramy 3-4 płyty, często przepisując tytuły utworów z pudełka, bo ogólnodostępna baza danych takiego krążka nie zna, a potem spojrzymy na kilka wysokich regałów wypełnionych cedekami po brzegi, można się załamać. W poszukiwaniu plików hi-res można było przejrzeć serwisy HDtracks, HighResAudio, High Definition Tape Transfers czy Native DSD, strony wytwórni Linn Records, Deutsche Grammophon, Naim Label czy 2L, a w niektórych przypadkach można było znaleźć ciekawą muzykę w gęstych formatach na stronach samych artystów lub ich profilach na Bandcampie. Oferta była jednak kiepska, skoncentrowana na klasyce, jazzie i audiofilskich samplerach.
Wszystko to sprawia, że przesiadka z nośników fizycznych na pliki wymagała dużego samozaparcia. Kto uważa, że ludzie zaczęli wybierać pliki ze względu na wygodę, ten nie ma pojęcia, o czym mówi. Okej, może było to względnie łatwe dla przeciętnego użytkownika, który chciał od czasu do czasu posłuchać muzyki z plików MP3 i nie przeszkadzało mu ani płaskie brzmienie, ani zakłócające odsłuch komunikaty różnych działających w tle programów, ale dla audiofila była to droga przez mękę. Od zdobycia plików przez ogarnięcie odtwarzacza aż po sprzęt, do którego ten komputer miał być podłączony - każdy etap wymagał kombinowania. Użytkownik musiał łączyć ze sobą odtwarzacz, sterowniki, serwery sieciowe i sprzęt hi-fi niemal ręcznie, co dla wielu było zadaniem na poziomie małego projektu inżynierskiego. Integracja z serwerami UPnP/DLNA czy streamingiem była w powijakach. O serwisach strumieniowych oferujących muzykę w jakości studyjnej mówiło się tak, jak o telefonach wyposażonych w aparat fotograficzny o możliwościach porównywalnych z lustrzanką - niektórzy przeczuwali, że to się kiedyś stanie, ale ta perspektywa wydawała się bardzo, bardzo odległa. Mamy więc raczkującą technologię, kulejące oprogramowanie, mnóstwo mniejszych lub większych problemów i ludzi próbujących samodzielnie skleić coś z dostępnych części. Na szczęście nie brakowało wśród nich zapaleńców, którzy zamiast narzekać, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce.
Słowo o autorze
Pochodzący z Wrocławia Marcin Ostapowicz jest pasjonatem muzyki i technologii. Urodził się w rodzinie o głębokich tradycjach muzycznych - jego ojciec był zawodowym muzykiem i pedagogiem. Już jako dziecko Marcin zdobył umiejętność gry na fortepianie i gitarze w szkole muzycznej pierwszego stopnia, lecz równolegle rozwijał zamiłowanie do komputerów. Choć formalnie zakończył edukację muzyczną po szkole podstawowej, z domu wyniósł wrażliwość na barwę i dynamikę dźwięku, które później stały się motorem jego działań w świecie hi-fi. "Wcześnie dostrzegłem różnicę w brzmieniu pomiędzy różnymi transportami cyfrowymi. W konsekwencji tego odkrycia oraz w związku z moim zamiłowaniem do IT i kształceniem się w tym kierunku, zacząłem zastanawiać się, jak wykorzystać drzemiący w komputerach potencjał do odtwarzania muzyki. Rozpocząłem eksperymenty na własną rękę. Mimo niechęci zarówno globalnego, jak i polskiego środowiska audio do tematu różnic w brzmieniu urządzeń cyfrowych, nie zrażałem się i kontynuowałem badania, a moja pasja powoli zamieniała się w profesję." - pisze o sobie w nocie biograficznej.
W 2004 roku, zachęcony pierwszymi doświadczeniami z alternatywnymi sterownikami kX Project dla kart Creative Sound Blaster, Ostapowicz odkrył, że różne odtwarzacze plików audio brzmią odmiennie. Zafascynowany możliwościami programu foobar2000, drążył temat na forach, aż zetknął się z podobnie zakochanym w komputerowym audio Holendrem, Josefem Piri. Ich wspólna pasja i krytyczne podejście do komercyjnych odtwarzaczy zaowocowały decyzją o stworzeniu własnego programu do odtwarzania muzyki, który będzie skoncentrowany na jednym celu - uzyskaniu jak najwyższej jakości brzmienia. Aby to osiągnąć, należało zminimalizować negatywny wpływ różnych czynników sprzętowych i programowych. Rezultatem był JPLAYmini, który zadebiutował w 2011 roku. Program wyróżniał się między innymi tym, że w całości ładował muzykę do pamięci RAM, eliminując jitter i wpływ dysku na jakość dźwięku. Gdy oprogramowanie zdobywało uznanie użytkowników, Marcin Ostapowicz przejął nad nim pełną kontrolę i stopniowo rozwinął je o zaawansowane tryby Large Page Memory, Hibernation Mode, Overdrive, DedicatedCore czy DirectLink z buforem jednej próbki. JPLAY stopniowo ewoluował, będąc tak naprawdę jednym niewielu programów do odtwarzania muzyki zaprojektowanym przez audiofilów dla audiofilów. Jak łatwo się domyślić, zostało to zauważone nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. W samych superlatywach o JPLAY-u wypowiadali się recenzenci takich magazynów i blogów jak HiFi Advice, Pursuit Perfect System, Digital Audio Review, Net Audio, Positive Feedback, HiFi Statement, Audiostream, 6moons, Eins Null, The Absolute Sound, Stereoplay, Enjoy the Music czy TNT Audio.
W 2013 roku Marcin Ostapowicz założył firmę JCAT, której celem było uzupełnienie sprzętowej części toru komputerowego. W jej ofercie pojawiły się urządzenia i akcesoria dla najbardziej wymagających i otwartych na eksperymenty audiofilów - podzespoły służące do ulepszenia przetworników i serwerów muzycznych, separatory galwaniczne, kable cyfrowe, zasilacze, nóżki antywibracyjne czy hi-endowe przełączniki sieciowe. Aby uświadomić sobie, z jak wysokim poziomem sprzętowej obsesji mamy do czynienia, wystarczy wspomnieć o wprowadzonym niedawno switchu XACT N1. Podczas gdy większość podobnych przełączników to w istocie lekko zmodyfikowane urządzenia IT z rynku masowego, XACT N1 całkowicie zrywa z tym podejściem. Wyposażony we własną, zaprojektowaną od zera płytę główną, liniową regulację napięcia dla każdego obwodu oraz dedykowany liniowy zasilacz, N1 powstał z jednym, jasno określonym celem - zachować czystość sygnału i maksymalną jakość dźwięku. Mogłoby się wydawać, że to fanaberia, jednak znów należy podkreślić, że nie jest to sprzęt dla przeciętnego melomana, ale dla najbardziej wymagających audiofilów, którzy w pogoni za ideałem wielokrotnie poprawiali i dopieszczali już każde ogniwo swojego systemu stereo. Zresztą sam Marcin Ostapowicz nie jest tu wyjątkiem. Darujmy sobie wypisywanie poszczególnych elementów jego zestawu, ale wystarczy rzut oka na zdjęcie i już wiadomo, że jest grubo. Widząc taki system, odnoszę wrażenie, że nawet kable zasilające były dobierane z myślą o uzyskaniu konkretnego efektu, podkreśleniu wybranych aspektów prezentacji.
Zarówno JPLAY, jak i akcesoria oferowane pod marką JCAT cieszą się zaufaniem wymagających audiofilów na całym świecie. Produkty JCAT-a były testowane w prestiżowych magazynach Stereo Sound i Net Audio w Japonii. Marcin Ostapowicz pozostaje aktywnym konsultantem high-end, rozwijając oprogramowanie i sprzęt, ale także nieustannie popularyzując ideę, że zdolność systemu stereo do reprodukcji najwyższej jakości dźwięku zależy w równym stopniu od starannego projektowania hardware'u i software'u. Jak widać, jego pasja rozwija się na wielu płaszczyznach, co z perspektywy innych audiofilów tworzy spójny i wiarygodny obraz. Nowoczesny sprzęt stereo nie może funkcjonować bez dobrego oprogramowania, tak samo jak żaden gramofon nie zagra bez prądu i dobrze zrealizowanych płyt. Oba te obszary wzajemnie się uzupełniają, co doskonale widać zarówno w prywatnym systemie Marcina Ostapowicza, jak i jego działaniach na rynku komercyjnym.
JPLAY na Windows
Początkowo JPLAY był dostępny jedynie w wersji na komputery z systemem Windows. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ w tamtym okresie było to jedyne sensowne rozwiązanie, dostosowane do potrzeb znakomitej większości użytkowników. Warto jednak nadmienić, że informacja ta ma jedynie wartość historyczną, ponieważ od dwóch lat Marcin Ostapowicz koncentruje swoje wysiłki na najnowszej wersji, stworzonej z myślą o urządzeniach z systemem iOS. Uznałem jednak, że warto opisać starszą generację tego oprogramowania, ponieważ daje to pewne pojęcie o poziomie bezkompromisowego myślenia, które nie zmieniło się i obecnie - mimo innego wyglądu i prostoty obsługi - stanowi fundament aplikacji, którą możemy zainstalować na iPhonie czy iPadzie.
JPLAY dla systemu Windows był nie tyle osobnym programem do odtwarzania muzyki, z audiofilską warstwą graficzną czy nietuzinkowymi funkcjami w stylu Roona, ale czymś w rodzaju sterownika lub nakładki pracującej trochę "pod powierzchnią". Sama instalacja była bardzo prosta, jednak później użytkownik musiał skupić się na konfiguracji programu zgodnie z zaleceniami jego twórcy (który zresztą bardzo aktywnie pomagał wszystkim, którym sprawiało to problemy). Klasyczny interfejs z okienkami, okładkami i listami utworów właściwie nie istniał. Główne okno JPLAY-a przypominało raczej notatnik niż coś stworzonego z myślą o odtwarzaniu muzyki. Dlaczego tak to wyglądało? Otóż dlatego, że JPLAY mógł wykorzystywać interfejs innych, dobrze znanych melomanom aplikacji, takich jak JRiver Media Center, Foobar2000 albo MediaMonkey.
O tym, że mamy do czynienia z oprogramowaniem dla prawdziwych wariatów, może świadczyć fakt, że JPLAY odtwarzał pliki FLAC, WAV, AIFF oraz ALAC, ale formatów stratnych już nie. To jednak dopiero początek historii. JPLAY został zaprojektowany tak, aby przejąć kontrolę nad komputerem i przygotować go na jedno - jak najlepsze odtwarzanie muzyki. Wyciszał i wyłączał wszystko, co mogło zakłócać sygnał audio - od zbędnych procesów, przez niepotrzebne usługi, aż po... monitor. Tak, w trybie Hibernation Mode program wyłączał dosłownie wszystko, co nie miało związku z muzyką. Przed rozpoczęciem odtwarzania JPLAY przenosił cały plik audio do pamięci RAM, aby uniknąć opóźnień wynikających z odczytu danych z dysku. Mówiąc inaczej, muzyka nie była odczytywana w trakcie odsłuchu, ale przesuwana dalej w kierunku "wyjścia" i przygotowana niczym długi łańcuch z kostek domina. JPLAY zapewniał minimalne opóźnienia procesora dzięki wykorzystaniu optymalnych technik zarządzania pamięcią (Large Page Memory) i niezakłócony transfer bitów poprzez nadanie odtwarzaczowi najwyższych priorytetów (Maximal Priority Scheduling), obniżał latencję systemu operacyjnego (Maximum System Timer), a nawet usuwał wszystkie procesy z rdzenia, rozdzielając je równolegle na pozostałe rdzenie CPU (DedicatedCore Mode). Zdaniem wielu audiofilów rezultaty były nie tylko "słyszalne", ale prawdziwie rewolucyjne.
Kolejne wersje JPLAY-a były coraz bardziej funkcjonalne i przyjazne użytkownikowi, choć nie mniej bezkompromisowe w kwestii jakości dźwięku. Ostatnia, zaprezentowana w 2018 roku odmiana dla Windowsa, JPLAY Femto, wprowadzała szereg udoskonaleń, takich jak chociażby femtoServer - ultralekki serwer multimedialny UPnP, dzięki któremu pliki cyfrowe były odtwarzane z większą przejrzystością i precyzją niż kiedykolwiek wcześniej. Własny renderer UPnP umożliwiał uzyskanie najwyższej wydajności praktycznie dla wszystkich formatów i rozdzielczości audio, w tym DSD 256. JPLAY Femto integrował też streaming, w tym bezstratne strumienie w wysokiej rozdzielczości z serwisów Qobuz i TIDAL. Co ciekawe, można było nawet "podpiąć" go pod Spotify w taki sposób, aby pojawiał się na liście wyjściowych urządzeń audio. Dla niektórych użytkowników było to całkowicie nieistotne, ale część audiofilów używa Spotify chociażby do słuchania podcastów czy odkrywania nowej muzyki i takie rozwiązanie mogło dla nich być wręcz szokujące. Kto by się tego spodziewał po programie stworzonym przez hardcore'owych audiofilów i nerdów, za pomocą którego początkowo można było słuchać muzyki tylko w formatach bezstratnych?
Wszystko to brzmi świetnie, ale wkrótce pojawił się pewien problem - świat po raz kolejny poszedł do przodu i coraz mniej osób do słuchania muzyki wykorzystywało komputer, podłączony do DAC-a kablem USB. Odtwarzacze sieciowe osiągnęły tak wysoki poziom, że nawet bardzo wymagający audiofile przestali zawracać sobie głowę oprogramowaniem na peceta i wszystkimi związanymi z tym problemami. Zamiast tego zaczęli budować skomplikowane, wieloelementowe źródła cyfrowe złożone na przykład z transportu sieciowego, przetwornika, zasilacza i zewnętrznego zegara taktującego. Komputery zostały zwolnione z roli źródła danych dla przetwornika, stając się co najwyżej bazą do przechowywania plików lub instalacji programu zarządzającego procesem odtwarzania muzyki, ale bez fizycznego połączenia z systemem stereo. Mając pełną świadomość tych zmian, Marcin Ostapowicz przystąpił do kolejnego etapu rozwoju JPLAY-a. Jego program również musiał się "odkleić" od komputera, stając się audiofilskim centrum sterowania muzyką, skoncentrowanym na uzyskaniu jak najwyższej jakości brzmienia "pilotem" do streamera. Tak właśnie narodził się...
JPLAY na iOS
JPLAY na urządzenia firmy Apple ujrzał światło dzienne w App Store w lutym 2023 roku. Jego twórcy od samego początku mieli ambicję wyznaczyć nowe standardy odtwarzania muzyki z plików i serwisów strumieniowych, stawiając sobie trzy kluczowe wyzwania - osiągnąć absolutny minimalizm interfejsu, zachować pełną kontrolę nad każdym etapem przesyłu danych oraz umożliwić bezproblemową integrację z istniejącą infrastrukturą UPnP/DLNA. Najważniejsze jest to, że mówimy o pełnoprawnej aplikacji, która nie musi podpinać się pod zewnętrzny interfejs, jej instalacja jest prosta, szybka i bezproblemowa, a obsługa nie wymaga tytułu doktora technik informacyjnych. Od pierwszego uruchomienia apka wita się z nami oszczędną, ale wyrafinowaną grafiką. Czyste, geometryczne karty albumów i wysoki kontrast doskonale wpisują się w to, do czego wielu audiofilów miało już szansę się przyzwyczaić, korzystając na przykład z aplikacji TIDAL-a czy Spotify. Nie ma tu zbędnych przycisków ani nadmiarowych gadżetów. Zamiast tego całość oparto na paskach narzędzi, które pojawiają się jedynie wtedy, gdy są potrzebne - przewijanie listy serwerów UPnP, filtrowanie po gatunkach czy szybkie przeskoki do playlisty. Od razu widać też, że JPLAY został stworzony po to, aby dać nam dostęp do muzyki, którą posiadamy lub subskrybujemy, a nie jako narzędzie integrujące wszystko ze wszystkim, wyświetlające notki biograficzne artystów, teksty piosenek, teledyski i informacje o cenach biletów na najbliższe koncerty. Nic z tych rzeczy. JPLAY jest prosty, ale wygląda fantastycznie.
Pod maską kryje się natomiast arsenał optymalizacji, które w świecie mobilnym spotyka się rzadko. Wielowątkowe pobieranie metadanych zostało podzielone na konkretne zadania, od pobierania okładek po analizę jakości plików, co pozwala na płynną pracę interfejsu nawet przy rozbudowanych bibliotekach. Adaptive Update Time, czyli adaptacyjny interwał odpytywania rendererów, automatycznie dopasowuje częstotliwość komunikacji sieciowej w zależności od obciążenia lokalnej sieci Wi-Fi, a przy słabszym połączeniu wydłuża przerwy między zapytaniami, by zminimalizować jitter i utratę pakietów. Kluczowa dla zaawansowanych użytkowników jest natomiast bezpośrednia współpraca z HQPlayerem. JPLAY potrafi przekazywać strumienie z włączonym DSP, umożliwiając stosowanie własnych filtrów i algorytmów oversamplingu na iPhonie czy iPadzie. To rozwiązanie szczególnie docenią posiadacze przetworników wspierających najwyższe rozdzielczości PCM i DSD, którzy dzięki temu będą mogli w pełni wykorzystać potencjał swojego sprzętu. Użytkownicy i recenzenci chwalą JPLAY między innymi za szybkie wyszukiwanie, niezawodne odtwarzanie bez przerw (gapless playback) i stabilność przy streamingu TIDAL Masters w jakości 24 bit/96 kHz czy 24 bit/192 kHz. Co więcej, już w pierwszych miesiącach po premierze deweloperzy wprowadzili szereg poprawek, takich jak dodanie wsparcia dla nowych rendererów RAAT, optymalizację buforowania albumów zawierających setki utworów oraz kilka wariantów equalizera parametrycznego dla tych, którzy lubią subtelnie korygować brzmienie bez wychodzenia poza aplikację.
Instalacja i użytkowanie
Rozpoczęcie przygody z JPLAY-em jest niezwykle proste. Wystarczy pobrać aplikację z App Store, uruchomić ją i podążać za wskazówkami wyświetlanymi na ekranie. Od samego początku duże wrażenie zrobiła na mnie szybkość i pewność działania apki. Wspominam o tym głównie dlatego, że od dłuższego czasu zarówno na komputerze, jak i na urządzeniach mobilnych używam Roona i choć wciąż uważam, że jest to fantastyczne, potężne oprogramowanie, często zdarza mi się czekać na załadowanie kolejnych ekranów lub nawet doprowadzić do konieczności zamknięcia i ponownego uruchomienia "rdzenia" pracującego non-stop na komputerze. To jest zresztą kolejny problem Roona - jest on zaprojektowany tak, że na jednym z pecetów lub dysków sieciowych pracujących w naszym domu musi on mieć swoją "bazę". Aplikacja na telefon nie jest więc właściwym programem, ale czymś w rodzaju pilota, który pozwala nam owym uruchomionym już wcześniej programem sterować. Cóż, jest to dziwactwo, które mnie akurat nie przeszkadza, ale dla wielu audiofilów stanowi problem, który muszą rozwiązać już na starcie, bo w inny sposób niczego nie odpalą. JPLAY jest inny. Wydaje się lekki jak piórko i nie jest to tylko wrażenie, ponieważ cała apka po pobraniu zajmuje niecałe 55 MB, a po zindeksowaniu i dwóch tygodniach użytkowania wartość ta wzrosła w moim przypadku do 65 MB. Dla porównania Roon Core na moim komputerze "waży" 786 MB, a wersja na iOS pochłania aż 499 MB pamięci naszego iPhone'a lub iPada. Przypominam, że rolą apki Roona jest tylko zdalne sterowanie rdzeniem, który musi być uruchomiony na komputerze. Po jednej stronie mamy więc około 1,2 GB, a po drugiej 65 MB. Szaleństwo. Nic dziwnego, że JPLAY śmiga tak, że mucha nie siada. Choć nie należę do ludzi, którzy rozgrzewają się do czerwoności, gdy ekran łapie pewne opóźnienia, podczas pierwszego uruchomienia byłem pod ogromnym wrażeniem szybkości działania, lekkości i minimalistycznej formy JPLAY-a.
W odróżnieniu od starszych wersji JPLAY na iOS nie jest jednak do bólu prostą aplikacją z kilkoma przyciskami i oknem, w którym wydaje się komendy w formie tekstowej. Och, nie. Zasadniczo aplikacja stworzona przez Marcina Ostapowicza robi to, co dla wielu audiofilów i melomanów jest wręcz koniecznością - łączy muzykę z serwisów strumieniowych (TIDAL i Qobuz) oraz pliki udostępnione w lokalnej sieci w jednym interfejsie, umożliwiając użytkownikowi dostęp do każdej biblioteki bez przełączania się między okienkami. Robi więc z grubsza to samo, co Roon (przepraszam, ale choćbyśmy chcieli, nie unikniemy tego porównania), ale w minimalistycznej, lekkiej i skoncentrowanej na swoim zadaniu formie. Po pierwszym uruchomieniu JPLAY szuka dostępnych urządzeń audio, w związku z czym na liście zobaczymy wszystkie swoje streamery, komputery, telewizory czy głośniki sieciowe. Kolejnym krokiem jest oczywiście wskazanie aplikacji źródeł danych, z których będziemy korzystać. W moim przypadku był to TIDAL i dysk NAS, na którym przechowuję swoją muzyczną bibliotekę. Aby dodać treści z TIDAL-a, wystarczyło się zalogować. Bułka z masłem. JPLAY błyskawicznie wyświetlił wszystkie moje playlisty, ulubione albumy i podpowiedzi. Indeksowanie biblioteki plików zajęło kilka dobrych minut, ale mając na uwadze jej rozmiar, i tak poszło sprawnie. W tym momencie apka była już gotowa do pracy.
Wrażenia z użytkowania były przedłużeniem pozytywnych odczuć, jakie towarzyszyły instalacji i konfiguracji JPLAY-a. Czułem się, jakbym używał TIDAL-a, do którego dodano możliwość łatwego podpięcia dysku z plikami i kilka audiofilskich bajerów albo jakiejś rewolucyjnej, odchudzonej i przyspieszonej wersji Roona. JPLAY działa jak rakieta, ale tak naprawdę jest to zaawansowana aplikacja, której możliwości po trzech lub czterech tygodniach użytkowania jeszcze w pełni nie odkryłem. Nie jest to jednak istotne, ponieważ już po pierwszym dniu zabawy wiedziałem, że ta apka robi prawie wszystko, na czym mi zależy - integruje muzykę z różnych źródeł, w czytelny sposób pokazuje informacja o jakości danego pliku i pozwala wybrać dowolne podłączone do sieci urządzenie wyjściowe, nie zadając pytań, nie zajmując zbyt wiele miejsca, nie zmuszając mnie do instalacji dodatkowego programu na komputerze ani nie ograniczając listy sprzętu do modeli, które przeszły firmową certyfikację (do tego wątku jeszcze wrócę). Nawigacja po apce jest całkowicie intuicyjna. Każda ikonka i każdy gest wydają się przemyślane i zoptymalizowane pod kątem wygody użytkownika. Przeglądanie rozbudowanych bibliotek odbywa się bez najmniejszego zacięcia, a pole wyszukiwania reaguje natychmiast, podświetlając trafienia w miarę wpisywania kolejnych znaków. Możemy oczywiście dodawać utwory do kolejki, przeglądać playlisty czy oznaczać nagrania gwiazdkami i serduszkami - dokładnie tak samo, jak w aplikacjach TIDAL-a czy Spotify. Interfejs użytkownika został więc ogarnięty po mistrzowsku, prezentując najwyższy światowy poziom. Powiem więcej - po pewnym czasie przeskok do wymienionych wyżej apek może być odrobinę bolesny. Po pierwsze dlatego, że do obsługi JPLAY-a niezwykle łatwo jest się przyzwyczaić, a po drugie dlatego, że w aplikacjach serwisów strumieniowych próżno szukać bardziej zaawansowanych ustawień czy choćby najprostszego korektora graficznego.
Porozmawiajmy jak audiofile
W kwestii korekcji dźwięku purystyczny JPLAY również nie ma nam zbyt wiele do zaoferowania, jednak po wejściu w ustawienia po raz kolejny uświadomimy sobie, z jak wysokim poziomem zrozumienia tematu i wiedzy o różnych niuansach procesu odtwarzania muzyki mamy do czynienia. Obcując z interfejsem nie odbiegającym od standardów wyznaczonych przez aplikacje serwisów strumieniowych, można ulec wrażeniu, że JPLAY to tylko ich rozwinięcie - apka łącząca w jednym miejscu muzykę z wielu źródeł. Pod powierzchnią dzieją się jednak rzeczy, które nie śniły się filozofom. Wybieramy urządzenie wyjściowe, wchodzimy w jego ustawienia i widzimy takie opcje jak Tryb Gapless (odtwarzanie bez przerw), Tryb Safe Transition (należy go aktywować, jeśli pojawiają się błędy podczas wysyłania komend do odtwarzacza), Wymuś Komendę Stop Przed Play (przydatne w niektórych urządzeniach), Tryb Alternative Resume (to również może się przydać, jeżeli w danym sprzęcie występują problemy ze wznowieniem odtwarzania), Częstotliwość Sprawdzania Stanu Odtwarzacza (możemy ręcznie określić interwał czasowy, w którym aplikacja sprawdza stan naszego streamera), Opóźnienie Ponownej Synchronizacji (w milisekundach), Sterowanie Głośnością (za pomocą przycisków fizycznych na urządzeniu iOS), Proxy Dla TIDAL-a i Qobuza (muzyka z tych aplikacji jest wówczas odtwarzana przez serwer uruchomiony na naszym iPhonie lub iPadzie), Port Serwera Proxy, Maksymalny Rozmiar Pakietu i Strona Konfiguracji (otwiera w przeglądarce stronę z konfiguracją odtwarzacza sprzętowego). Oprócz tych opcji, które możemy ustawić dla każdego urządzenia osobno, mamy jeszcze dostęp do globalnych ustawień samej aplikacji JPLAY. Znajdziemy tu zakładki, które skoncentrowane są na procesie odtwarzania i wyglądzie aplikacji, w tym Timer Uśpienia, Domyślna Metoda Kolejkowania, Wygląd, Wyszukiwanie Urządzeń, Ustawienia Przeglądania, Baza Danych, Metadane i Pamięć Podręczna Obrazów w Urządzeniu oraz Logi. Jest się czym bawić.
Jeśli chodzi o opcje związane z odtwarzaczem, w większości przypadków powinna zadziałać konfiguracja domyślna, jednak gdyby coś nie działało tak, jak byśmy sobie życzyli, można wypróbować te "koła ratunkowe". W moim przypadku pojawił się mały problem z TIDAL-em i Auralikiem Vega G1 - odtwarzane było kilka pierwszych sekund każdego utworu, po czym cała ścieżka "szła" już w całości od początku. Pomogło zaznaczenie okienka "Wymuś Komendę Stop Przed Play". Co ciekawe, problem ten występował tylko na iPhonie, a na iPadzie aplikacja JPLAY od początku pracowała na ustawieniach fabrycznych i nic się nie przycinało, nie powtarzało ani nie zatrzymywało bez powodu. Odtwarzanie bez przerw działało bez zarzutu nawet w przypadku plików FLAC 24 bit/192 kHz oraz materiału DSD.
Po co nam wszystkie te zabawki? Cóż, najwyraźniej deweloper jest świadomy tego, jak wiele urządzeń jest obecnie w użyciu i ile nowych modeli wchodzi do sprzedaży każdego miesiąca. Użytkownik może mieć najnowszy streamer Lumina, kilkuletniego Naima albo konfigurację "dzieloną", złożoną z serwera, transportu sieciowego i przetwornika, gdzie każdy element jest z innej parafii. Samą aplikację może zainstalować na nowiutkim iPhonie albo iPadzie kupionym pięć lat temu. W niektórych apkach jeśli coś nie działa albo przejścia między utworami w nagraniach live i concept albumach nie są tak płynne, jak powinny, to mamy problem i możemy co najwyżej poszukać pomocy w Internecie, przeczesując fora, grupy dyskusyjne i komentarze użytkowników. Istnieje nikłe prawdopodobieństwo, że w ten sposób uda nam się znaleźć rozwiązanie. Prędzej dowiemy się, że nasz streamer jest przestarzały i powinniśmy kupić nowy albo przeczytamy, że deweloper zauważył problem i być może uda mu się go rozwiązać w kolejnej aktualizacji. JPLAY daje nam natomiast cały pakiet narzędzi, których możemy użyć aby dopieścić proces odtwarzania i dostosować działanie apki do potrzeb naszego sprzętu. Moim zdaniem jest to bardzo fajne. Może trochę nerdowskie, ale ciekawe i przyszłościowe.
Zanim przejdziemy do odsłuchu, zajrzyjmy JPLAY-owi pod maskę. Jak dowiedziałem się z materiałów dewelopera, siłą tej aplikacji są algorytmy adaptacyjnego zarządzania transmisją. "Inne aplikacje hi-fi utrzymują wysokie wykorzystanie sieci, powodując niechciany szum szkodliwy dla jakości dźwięku. JPLAY minimalizuje ruch sieciowy między aplikacją a punktem końcowym audio do absolutnego minimum, zapewniając najniższy możliwy szum sieciowy i w rezultacie najlepszą jakość dźwięku." - przeczytamy na stronie JPLAY-a. Jak dokładnie się to dzieje? Adaptive Update Time dynamicznie dostosowuje częstotliwość zapytań UPnP do obciążenia sieci Wi-Fi, wydłużając je przy słabszym połączeniu, by ograniczyć jitter i utratę pakietów. Ustawienia buforowania pozwalają wybrać jeden z kilku poziomów lub wprowadzić własną wartość w sekundach, aby proces był płynny, co może także nieść pewne korzyści dla brzmienia. Dla tych, którzy chcą pójść jeszcze dalej, JPLAY oferuje ścisłą współpracę z HQPlayerem, czyli znaną audiofilom aplikacją oferującą między innymi kilka algorytmów wysokiej jakości upsamplingu i downsamplingu, a także algorytmy ditheringu, kształtowania szumów i modulacji. Łącząc moce obu tych aplikacji, można wykorzystać filtry DSP, oversampling czy algorytmy FIR/IIR. Dla zaawansowanych miłośników komputerowego audio to nic nowego, ale w środowisku mobilnym jest to na chwilę obecną rozwiązanie unikatowe, pozwalające w pełni wykorzystać możliwości wysokiej klasy DAC-ów także poza stacjonarnym systemem audio.
Kompatybilność kluczem do sukcesu
Każdy meloman używający przynajmniej jednego streamera wie, że wybór urządzenia obsługującego wszystkie usługi i formaty, z których najczęściej korzystamy, może być niezwykle skomplikowany. Chodzi nie tylko o źródła muzyki, ale także sposób, w jaki chcielibyśmy obsługiwać sprzęt. Niektórzy producenci rozwijają własne aplikacje, które jednak nie zawsze nadążają za rzeczywistością. Nawet najwięksi gracze zostają w tyle, a w przypadku mniejszych firm aplikacja staje się czymś w rodzaju pilota lub panelu sterowania, za pomocą którego możemy dostać się do ustawień naszego streamera, natomiast samym procesem odtwarzania muzyki zdecydowanie wygodniej jest zarządzać za pomocą innej aplikacji.
Naturalnym odruchem jest zwrócenie się w stronę serwisów strumieniowych, jednak tu pojawia się problem kompatybilności. Aby korzystać z usług takich jak Spotify Connect, TIDAL Connect, Qobuz Connect czy Roon, urządzenia audio muszą być z nimi kompatybilne, ponieważ każda z tych technologii opiera się na własnym protokole transmisji danych i wymaga wsparcia programowego i sprzętowego. Przede wszystkim nasz streamer musi uzyskać odpowiednią certyfikację, która pozwala mu na odbiór strumienia audio bezpośrednio z aplikacji lub innego źródła. Spotify Connect, TIDAL Connect i Qobuz Connect umożliwiają przesyłanie muzyki bezpośrednio z aplikacji do zgodnego urządzenia, pomijając telefon jako pośrednika. Jeżeli nasz sprzęt nie ma takiego certyfikatu, nie będzie widoczny na liście urządzeń wyjściowych, więc o wygodnym odtwarzaniu muzyki bezpośrednio z aplikacji serwisu strumieniowego możemy zapomnieć. Usługi te cieszą się na tyle dużą popularnością, że większość producentów sprzętu poważnie podchodzi do konieczności uzyskania odpowiednich certyfikatów, ale z punktu widzenia audiofila TIDAL Connect czy Qobuz Connect nie załatwiają sprawy w stu procentach. No bo co, jeśli zechcemy posłuchać plików hi-res z lokalnego dysku? Wówczas pozostaje nam powrót do aplikacji producenta streamera lub szukanie innego rozwiązania - kolejnej aplikacji do "kolekcji".
Opisany wyżej problem skutecznie rozwiązuje Roon. Sęk w tym, że o ile nie każdy streamer czy głośnik sieciowy obsługuje na przykład TIDAL Connect, tak certyfikat Roon Ready jest już oznaką przynależności danego urządzenia do bardzo elitarnego grona. Certyfikat ten oznacza pełną integrację z systemem zarządzania muzyką Roon, łącznie z obsługą protokołu RAAT. Bez wbudowanej obsługi tych technologii, urządzenie nie jest w stanie poprawnie przyjąć sygnału, zsynchronizować odtwarzania ani zapewnić odpowiedniej jakości transmisji, co czyni korzystanie z tych usług niemożliwym lub znacząco ograniczonym. Twórcom Roona należy oddać, że kontrolują proces certyfikacji bardzo dokładnie, dbając o to, aby w momencie ogłoszenia tej szczęśliwej nowiny gotowe było wszystko - nawet ikona odzwierciedlająca wygląd danego urządzenia. Roon Labs traktuje swoje oprogramowanie jak dzieło sztuki, pedantycznie dopieszczając każdy szczegół, a pojawienie się nowych modeli streamerów czy wzmacniaczy sieciowych na liście komponentów z certyfikatem Roon Ready jest małym świętem, ważnym dniem zarówno dla producenta, jak i użytkowników danego modelu. Niestety, taka taktyka oznacza, że czas oczekiwania na certyfikat jest długi. Naprawdę długi. I choć rodzina sukcesywnie się powiększa, problem dostrzegają już zarówno twórcy audiofilskiego sprzętu, jak i sami klienci. Wyprodukowanych urządzeń nie można przecież trzymać w magazynie kilka miesięcy, aż oficjalnie zostanie im przyznany certyfikat, o który producent i tak zaczął starać się z wyprzedzeniem.
Wielu firmom w momencie premiery nowego modelu bez większych problemów udaje się zdobyć "znaczki" TIDAL Connect, Qobuz Connect, Apple AirPlay czy Google Cast, a w kwestii zakończenia procedur przez Roon Labs nie pada nawet żaden przybliżony termin. Tak było na przykład ze wzmacniaczami sieciowymi Hegel H390 i H590. To dwa topowe modele norweskiej firmy, więc musiały mieć certyfikat Roon Ready, który Hegel zapowiadał od samego początku. Tymczasem miesiące mijały, a wiadomość, na którą czekali klienci, wciąż się nie pojawiała. Temat znam od podszewki, ponieważ na H390 zdecydowało się kilkoro moich znajomych, a kwestia Roona wciąż wracała w naszych prywatnych rozmowach. Piłeczka była jednak po stronie Roon Labs i pozostawało jedynie cierpliwie czekać. Fani Hegla, tworzący bardzo fajną i kulturalną społeczność, byli zniecierpliwieni do granic możliwości. Heglowi dostało się nawet za to, że wprowadził przedwzmacniacz gramofonowy V10. Użytkownicy wspomnianych wzmacniaczy miotali w kierunku Norwegów gromy za to, że zajmują się "głupotami", a klienci czekają na spełnienie obietnic dotyczących streamingu. I nie ma im się co dziwić, ponieważ H390 wchodził na rynek w maju 2019 roku, a certyfikat Roon Ready otrzymał w sierpniu 2022 roku. Ponad trzy lata czekania na to, aby nasz wzmacniacz stał się pełnowartościowy i mógł współpracować z programem do słuchania muzyki, za który trzeba płacić 55 zł miesięcznie? Wydaje mi się, że nie trzeba tego komentować. Hegel nie był jedyną firmą, która musiała odczekać swoje w kolejce. Efekt jest taki, że do Roona zniechęciło się nie tylko wielu użytkowników, ale także producentów sprzętu hi-fi. Najwięksi gracze i specjaliści od hi-endu nie wypisali się z listy, bo dla sporej części audiofilów Roon pozostaje wyznacznikiem jakości w kwestii oprogramowania do streamingu, jednak wysokie koszty subskrypcji i długi czas oczekiwania na certyfikat sprawiły, że coraz więcej osób zaczęło rozglądać się za alternatywą dla Roona.
JPLAY zdaje się omijać te problemy. Aplikacja wykorzystuje najpopularniejszy, uniwersalny standard komunikacji sieciowej UPnP (Universal Plug and Play), który pozwala urządzeniom w sieci automatycznie wykrywać się, aby umożliwić wzajemną komunikację i bezproblemowe działanie. JPLAY ma własny program partnerski i wydaje certyfikaty urządzeniom, które pozytywnie przejdą proces weryfikacji. Weiss Engineering, Totaldac, Bristasci, Hegel, Keces Audio, dCS, MSB Technology, Eversolo, Cary Audio, Ayre Acoustics, Nagra, Rockna Audio czy Electrocompaniet to tylko część marek, które już zapisały się do tej rodziny. Nie oznacza to jednak, że jeśli posiadanego przez nas modelu nie ma na liście, to JPLAY absolutnie go nie zobaczy. Póki co deweloper niczego nie ogranicza, nie stawia sztucznych barier ani nie zmusza nas do korzystania z certyfikowanego sprzętu. Przeprowadziłem szybkie porównanie i Roon wykrył w mojej sieci 4 urządzenia wyjściowe, a JPLAY - 7. Gdyby nie to, że staram się wybierać sprzęt kompatybilny z Roonem (mimo wszystko jestem wielkim fanem tego programu i w jednym ze swoich systemów zmieniłem transport sieciowy tylko dlatego, że mimo zapowiedzi producenta nie otrzymał certyfikatu Roon Ready), wynik tej rywalizacji na korzyść JPLAY-a byłby jeszcze korzystniejszy. Z punktu widzenia użytkownika przekaz jest prosty - możemy wybrać dowolny streamer, a na 90% będzie on widoczny w aplikacji JPLAY, w związku z czym będziemy mogli skorzystać z całego jej dobrodziejstwa, nie prosząc nikogo o aktualizację oprogramowania i nie wymieniając sprzętu na inny tylko dlatego, że ktoś się z kimś nie dogadał, nie spełnił wymogów albo najzwyczajniej w świecie dał sobie z tym spokój, informując użytkowników, że powinni poszukać innego, mniej skomplikowanego rozwiązania. Tak naprawdę jedynym ograniczeniem jest fakt, że aplikacja jest dostępna jedynie na urządzenia z systemem iOS. Fani Androida będą niepocieszeni, ponieważ wersji na ten system nie ma nawet w planach. Co zrobić...
Brzmienie
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że porównywanie brzmienia, jakie można uzyskać dzięki różnym aplikacjom do słuchania muzyki, może się wydawać dziwne lub nawet abstrakcyjne. Ostatecznie mówimy przecież tylko o narzędziu, którego zadaniem jest stworzenie pomostu między źródłem danych a streamerem. Z jednej strony mamy więc ten sam materiał (wszystko jedno, czy będą to pliki z lokalnego dysku, czy strumień z TIDAL-a lub Qobuza), a drugiej dokładnie ten sam odtwarzacz, zmieniamy tylko aplikację, za pomocą której zarządzamy całym tym procesem i ma to doprowadzić do poprawy jakości dźwięku? Cóż, dokładnie tak jest. Wystarczy zajrzeć pod powierzchnię, aby przekonać się, jak wiele pracy taka aplikacja może dla nas wykonać. To coś więcej niż tylko interfejs, w którym nasza rola sprowadza się do otwierania kolejnych zakładek i klikania w ładne ikonki. Przekonałem się o tym już wielokrotnie, porównując na przykład trzy sposoby odtwarzania identycznego materiału - bezpośrednio z aplikacji TIDAL-a, następnie za pomocą apki producenta steamera (Auralic, Lumin), a na końcu za pośrednictwem Roona. Brzmienie zawsze było trochę inne. Różnice nie były oczywiście porażające, nie była to jakaś przepaść, ale stosunkowo łatwo było mi wskazać swojego faworyta i prawie zawsze był to Roon. Dźwięk bezpośrednio z TIDAL-a był zwykle najbardziej dobitny i dosłowny, nakierowany na dynamikę i przejrzystość, ale nieco chłodny, tranzystorowy. Aplikacje producentów sprzętu najczęściej stawiają na muzykalność, barwę i komfort długodystansowego odsłuchu. Nie sprawdzałem wszystkich, jakie istnieją, ale testowałem wiele streamerów i systemów all-in-one, na moim telefonie uzbierało się około 70 tego typu aplikacji (Lightning DS, Sonos, Focal & Naim, HEOS, BluOS, MusicCast i wiele, wiele innych), więc jakieś rozeznanie mam. Zanim przejdziemy dalej, jeszcze raz podkreślę, że w większości systemów różnica między poszczególnymi aplikacjami będzie subtelna, ale zauważalna. Na decyzję o tym, z której apki będziemy korzystać najczęściej, będą miały wpływ zarówno jej walory brzmieniowe, jak i funkcjonalne. Nie zmienia to faktu, że jakość i charakter brzmienia są dla audiofilów ważne, a jeśli wystarczy przesiąść się na inne oprogramowanie, aby uzyskać poprawę porównywalną ze zmianą interkonektu lub kabla sieciowego, zdecydowanie warto się tym zainteresować.
Pierwsze, co zwraca uwagę po uruchomieniu JPLAY-a, to wyjątkowa przejrzystość dźwięku. Przekaz staje się bardziej klarowny, przekonujący i bogaty w detale, które wcześniej mogły umykać uwadze. Czy można porównać ten efekt do zdjęcia niewidzialnej zasłony z głośników? Choć niektórzy recenzenci opisywali swoje wrażenia właśnie w ten sposób, ja aż tak daleko bym się nie posunął, ale faktycznie po wyłączeniu Roona i przesiadce na aplikację stworzoną przez Marcina Ostapowicza, towarzyszyło mi poczucie, że zdecydowanie coś "drgnęło" w kwestii przejrzystości i mikrodynamiki. Co ważne, odbywa się to bez sztucznego podbijania wysokich tonów czy wrażenia klinicznego chłodu. Równowaga tonalna nie ulega zmianie, zachowana jest także barwa, więc źródło owej odczuwalnej poprawy tkwi gdzie indziej. Po kilku dniach słuchania wreszcie to do mnie dotarło - efekt jest podobny, jak w przypadku kabli Tellurium Q Statement II, które miałem przyjemność recenzować i Ultra Silver II, których prywatnie używam. Dźwięk jest taki sam pod względem charakteru, ale staje się zwarty, skoncentrowany i doskonale uporządkowany w domenie czasu. Nic się nie rozjeżdża nawet na poziomie muzycznego planktonu. Jeżeli coś ma być punktem, faktycznie jest punktem, a nie plamą. Statement II i Ultra Silver II są jednymi z niewielu znanych mi przewodów, które potrafią wyraźnie zwiększyć poziom przejrzystości, czyniąc brzmienie bardziej namacalnym i realistycznym, nie wnosząc przy tym żadnych niechcianych artefaktów i nie zmieniając ogólnego kształtu prezentacji. Odróżnia je to od kabli, które w dziedzinie rozdzielczości idą równie daleko, ale przy okazji sprawiają, że dźwięk staje się przejaskrawiony, cienki, twardy, suchy i kwadratowy. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego "duchowego pokrewieństwa" między przewodami Tellurium Q a aplikacją JPLAY, wiedziałem, że nie będzie to jednorazowa przygoda. Zrozumiałem, że będę używał jej częściej, ale jak często - tego jeszcze się nie spodziewałem.
Kolejnym aspektem, który imponuje w JPLAY-u, jest przestrzenność. Scena dźwiękowa zyskuje nie tylko na szerokości, ale i głębokości. Źródła pozorne rozmieszczone są na niej z chirurgiczną precyzją. Wrażenie holograficzności i trójwymiarowości przebija nawet to, co zaprezentował Roon, a uważam, że pozytywny wpływ na przestrzeń jest jedną z jego największych zalet. Za każdym razem, gdy przeskakiwałem na JPLAY-a towarzyszyło mi także poczucie lekkiego przyciemnienia i "wyczyszczenia" tła. Wiem, że używając takich słów, karmię ludzi wyśmiewających testy audiofilskiego sprzętu i wszelkiego rodzaju opisy wrażeń odsłuchowych, ale ciemność stała się jeszcze ciemniejsza, bardziej aksamitna i głęboka. Dlaczego tak się dzieje? Obstawiam, że oprogramowanie minimalizuje szumy i zakłócenia na poziomie tak subtelnym, że efektem jest cisza pomiędzy dźwiękami, która uwypukla kontrasty dynamiczne i fakturę nagrania. To z kolei nie tylko poprawia percepcję detali, ale też sprawia, że muzyka brzmi bardziej naturalnie i relaksująco. W ogóle cieszy mnie to, że JPLAY dba o różne aspekty przekazu i wcale nie jest narzędziem do prześwietlania nagrań. Fakt, jeśli sobie tego życzymy i skupimy się wyłącznie na szczegółach, aplikacja pozwoli nam wycisnąć z systemu więcej, ale podczas takich normalnych, codziennych odsłuchów oferuje brzmienie na tyle neutralne, spójne i muzykalne, że nie czujemy presji, aby uruchamiać cały swój aparat analityczny i wyławiać z nagrań wszystkie oddechy, skrzypienie krzesła realizatora, który podczas nagrania siedział za szybą i pojedyncze zderzenia atomów powietrza w pudle rezonansowym kontrabasu.
Przygotowanie artykułu o JPLAY-u zajęło mi sporo czasu. Po pierwsze dlatego, że chciałem zebrać wszystkie informacje na jej temat, a po drugie dlatego, że nie chciałem opierać opisu wrażeń odsłuchowych na kilku krótkich porównaniach. Zamiast tego postanowiłem wykonać długofalowy eksperyment, podczas którego najpierw prowadziłem "starcia" w trybie wyższego skupienia, a później zacząłem słuchać muzyki dla przyjemności, zarówno wieczorami, jak i podczas pracy i wykonywania codziennych obowiązków. Wnioski są bardzo ciekawe. O ile podczas szybkich porównań JPLAY wykazywał swą wyższość nad innymi aplikacjami lub - jeśli ktoś będzie się upierał, że inne brzmienie subiektywnie bardziej mu się podoba - wyróżniał się na ich tle w kilku kluczowych aspektach prezentacji, o tyle w perspektywie kilku tygodni włączanie go stało się moim naturalnym odruchem. Roon, Audirvana i TIDAl, nie mówiąc już o aplikacjach w stylu DS Lightning, z których korzystam bardzo, bardzo rzadko, zaczęły mi się wydawać "fajne, ale jakieś takie nie tego". Coraz mocniej dawała o sobie znać przewaga JPLAY-a w dziedzinie przejrzystości i dynamiki. Zarówno Roon, jak i Audirvana brzmiały zbyt ciepło i grzecznie. Brakowało im pazura i umiejętności przekonania mnie, że to, co malują między kolumnami, dzieje się tu i teraz. Po raz kolejny podkreślam, że nie była to przepaść, ale po dwóch tygodniach zacząłem korzystać już niemal wyłącznie z JPLAY-a. Kiedy pewnego dnia postanowiłem wrócić do Roona, ten przywitał mnie komunikatem o nowej aktualizacji, bo tak długo nie był uruchamiany. A przecież mówimy tu o kosztownym oprogramowaniu uznawanym za najlepsze narzędzie dla wymagających audiofilów. Fakt, że zamieniłem go na o wiele lżejszego, prostszego i tańszego JPLAY-a, mówi sam za siebie.
Żeby jednak nie było tak słodko, przyczepię się do jednej rzeczy. Wiem, że moja opinia będzie kontrowersyjna, ale w JPLAY-u brakuje mi korektora. Cooo?! Przecież to sprzeczne z ideą high fidelity, niegodne i nieaudiofilskie. Po co interesować się aplikacją poprawiającą jakość brzmienia, skoro w tym samym czasie mamy zamiar zniweczyć jej wysiłki equalizerem? Pozwólcie, że wytłumaczę. Naturalnie nie brakowało mi typowego korektora, za pomocą którego mógłbym podbić niskie i wysokie tony na maksa albo wykonać inne zabiegi wywracające całą tę misternie budowaną układankę do góry nogami. Jestem natomiast zwolennikiem systemów stworzonych "po bożemu" i umożliwiających wprowadzanie subtelnych, ale zauważalnych regulacji. Roon pokazał, że da się to zrobić w niezwykle elegancki sposób. W jego ustawieniach znajdziemy kilka "zabawek", które moim zdaniem nie kłócą się z chęcią uzyskania jak najwyższej jakości dźwięku, za to wpływają na długofalowy komfort odsłuchu i pozwalają użytkownikowi zgrabnie wypełnić drobne luki wynikające z charakteru posiadanego sprzętu, ustawienia zestawów głośnikowych, akustyki pomieszczenia i tak dalej. Moimi ulubionymi gadżetami są opcje związane z kształtowaniem sceny stereofonicznej, w tym crossfeed, czyli funkcja mieszania kanałów. Używam jej nie tylko w połączeniu z przetwornikiem i słuchawkami, ale także w systemie, w którym pracują ustawione na dużym biurku monitory Equilibrium Nano. Crossfeed pozwala takiej konfiguracji nabrać oddechu i zabrzmieć jak pełnowymiarowy zestaw hi-fi. Choć głośniki mam dosłownie na wyciągnięcie ręki, zamykam oczy i czuję się tak, jakbym siedział w salonie i słuchał szeroko rozstawionych kolumn podłogowych. Kiedy chcę mocniej skupić się na subtelnych różnicach i uzyskać bardziej "studyjny" dźwięk, mieszanie kanałów wyłączam, ale później do niego wracam, bo dzięki niemu słucha mi się po prostu przyjemniej. W Roonie znajdziemy zaawansowany korektor parametryczny, krzywe dla różnych modeli słuchawek, presety Chu Moya i Jana Meiera oraz mnóstwo innych narzędzi, z których nie musimy, ale możemy skorzystać, jeżeli dojdziemy do wniosku, że istnieje taka konieczność albo najzwyczajniej w świecie będziemy mieli ochotę się pobawić, a jeśli nam się nie spodoba, wrócić do ustawień początkowych. Mówcie, co chcecie, ale uważam, że JPLAY-owi nie zaszkodziłoby wprowadzenie podobnych opcji, podobnie jak sportowym samochodom nie szkodzi to, że można w nich wybrać tryb komfortowy. A gdyby tak pojawiła się poważna korekcja akustyki pomieszczenia, coś w stylu Dirac Live? To byłaby petarda, absolutny gamechanger. No bo czy użytkownicy naprawdę będą chcieli bawić się w łączenie JPLAY-a z HQPlayerem? Część pewnie tak, ale moim zdaniem każda kolejna opcja powinna być zgrabnie wmontowana w istniejącą aplikację w formie ikonki lub kolejnej zakładki w rozwijanym menu. Pamiętajmy jednak, że JPLAY na iOS funkcjonuje dopiero dwa lata, przekonując do siebie coraz większe grono audiofilów i melomanów. Pozostaje cieszyć się tym, co już udało się osiągnąć i cierpliwie śledzić rozwój sytuacji. Jest świetnie, a czy może być jeszcze lepiej? Czas pokaże.
O tym, o czym nie rozmawiają dżentelmeni
JPLAY na iOS można pobrać bezpośrednio z App Store. Jest kompatybilna z iPhone'ami, iPadami oraz komputerami Mac z procesorami M1 lub M2. Aplikacja dostępna jest w językach angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, japońskim, portugalskim, koreańskim, chińskim i polskim. JPLAY jest płatny, jednak jego cenę trudno nazwać zaporową, szczególnie w porównaniu z utytułowaną konkurencją. Roczna subskrypcja kosztuje 49 dolarów. Cena obejmuje dostęp do wszystkich funkcji oraz aktualizacji. Aby ułatwić użytkownikom wypróbowanie aplikacji, producent proponuje dwutygodniowy bezpłatny okres próbny. To w zupełności wystarczy, aby przetestować oprogramowanie i przekonać się, czy spełnia nasze wymagania. Model subskrypcyjny pozwala finansować nieustanny rozwój aplikacji i szybkie aktualizacje (w ciągu pierwszych sześciu miesięcy ukazało się pięć dużych wydań, co świadczy o zaangażowaniu producenta w ulepszanie jednego ze swoich kluczowych projektów). Tu po raz kolejny trudno uniknąć porównania z Roonem, który przy rozliczeniu rocznym kosztuje 150 dolarów, a więc trzy razy więcej niż JPLAY. Żeby było jasne, to też nie jest majątek, a biorąc pod uwagę ceny większości urządzeń z certyfikatem Roon Ready, kwota ta wydaje się wręcz pomijalna. Nie chce mi się wierzyć, że posiadacz streamera Aavik S-580 za 89 990 zł albo wzmacniacza sieciowego Hegel H600 za 51 999 zł w ogóle zauważy, że te 150 dolarów ubyło mu z konta. Po drugiej stronie barykady mamy jednak aplikacje darmowe, które może nie są idealne, ale coś tam potrafią. JPLAY zgrabnie wcisnął się w lukę między tymi dwiema opcjami, oferując znacznie więcej i będąc apką bardziej wszechstronną, dopracowaną i audiofilską niż darmowe alternatywy, a jednocześnie lżejszą, prostszą, szybszą i tańszą niż Roon.
Podsumowanie
JPLAY na iOS to nie tyle kolejna aplikacja do odtwarzania muzyki, co ważny krok naprzód i lekcja na temat tego, jak powinien wyglądać streaming w audiofilskim wydaniu. To połączenie minimalistycznego, prostego, intuicyjnego interfejsu użytkownika z zaawansowanymi mechanizmami, które razem tworzą doświadczenie zarezerwowane dotąd dla rozbudowanych, ciężkich aplikacji oraz systemów desktopowych, a wszystko to zamknięte w łatwo przyswajalnej paczce, którą za dotknięciem palca możemy zainstalować na swoim iPhonie lub iPadzie. Otrzymujemy oprogramowanie dla tych, którzy chcą wydobyć z cyfrowej muzyki coś więcej niż tylko prawidłowy dźwięk - pragną wzbić się na wyższy poziom i wykorzystać każdą okazję do ulepszenia swojego systemu. W moim odczuciu poprawa ta jest porównywalna ze zmianą ustawień filtra cyfrowego w odtwarzaczu lub wymianą jednego z kabli - głośnikowego, sygnałowego lub zasilającego. W zależności od konfiguracji, wrażliwości toru na takie zmiany, a nawet architektury sieciowej i źródła danych wykorzystywanego podczas odsłuchu skala tych zmian może być inna. Warto jednak pamiętać, że wkręceni w swoje hobby audiofile chętnie płacą za kable kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jeżeli tę samą różnicę można usłyszeć, przesiadając się na aplikację, której dożywotnia licencja stanowi ułamek ceny hi-endowego kabla, to chyba nie ma się nad czym zastanawiać. Dla mnie o wiele ważniejsze jest to, że wreszcie coś się w tej materii ruszyło, a przy swojej cenie JPLAY pozostaje na tyle dostępny, aby mogli się nim zainteresować nawet posiadacze skromniejszych systemów stereo, którzy szukają nawet nie tyle spektakularnej poprawy jakości dźwięku, co wygody wynikającej z połączenia biblioteki plików i muzyki z serwisów strumieniowych w jednej nowoczesnej i łatwej w użyciu aplikacji. Bez działającego w tle "rdzenia", problemów z kompatybilnością, zbędnych dodatków i zajmowania całych gigabajtów pamięci na kilku urządzeniach. Serdecznie polecam!
Artykuł powstał we współpracy z firmą JPLAY.
-
-
Dariusz
Nie spodziewałem się, że o aplikacji do odtwarzania muzyki można napisać tak wciągającą historię, ale pochłonąłem artykuł z zaciekawieniem, jakbym czytał dobrą książkę. Gratuluję pióra, panie Tomaszu!
0 Lubię -
-
Piotrek
Ciekawy artykuł. Z chęcią bym skorzystał, ale okazuje się, że jestem w gronie wykluczonych. Moim systemem operacyjnym jest Android. Czy jest jakiś wielki problem, żeby udostępnić ten program dla większości użytkowników urządzeń mobilnych? Pozdrawiam!
0 Lubię -
Krzysztof
@Piotrek - Tak, to jest problem, ponieważ są to dwa różne systemy. Są nawet napisane w dwóch różnych językach programowania - Android w Javie, a iOS w Objective-C. To nie jest kwestia wrzucenia tej samej aplikacji do innego sklepu, tylko napisania jej od nowa, co może wymagać zmiany jej architektury, a później również jej utrzymania, nadążania za aktualizacjami czy rozwiązywania problemów użytkowników. Nie dziwię się, że producent postawił na iOS. Zresztą nie oszukujmy się, duża część fanów Androida nie zapłaciłaby nawet 10 dolarów za dożywotnią licencję. Właściciele iPhone'ów i iPadów są bardziej przyzwyczajeni do tego, że za dobre, stabilne, sprawdzone oprogramowanie warto zapłacić.
1 Lubię -
Sławomir
A Lumin może i na Andrida i na iOS. Mam Lumina U2Mini. Auralic też nie może, no to nie mam Auralica... A skąd domniemanie, że androdowcy nie zapłaciliby za licencję?
2 Lubię -
Daniel
Może i jest to dobry odtwarzacz. Ale co ja mam sobie myśleć o jego deweloperze, skoro nie chce/potrafi podpisać swoje oprogramowanie podpisem elektronicznym. Wtedy nie byłoby żadnych problemów ze strony Windowsa i antywirusów.
2 Lubię -
Piotr
@Krzysztof - 'Zresztą nie oszukujmy się, duża część fanów Androida nie zapłaciłaby nawet 10 dolarów za dożywotnią licencję. Właściciele iPhone'ów i iPadów są bardziej przyzwyczajeni do tego, że za dobre, stabilne, sprawdzone oprogramowanie warto zapłacić.'' Z twojego komentarza wynika, że właściciele urządzeń Apple są jakąś elitą wśród społeczeństwa i tylko ona jest w stanie dobrze zapłacić za dobre oprogramowanie. Wyraźnie wybrzmiewa tu jakieś poczucie wyższości nad jakimś biednym plebsem z urządzeniami na androida. Po pierwsze się mylisz bo jest dużo dobrych i bardzo stabilnych aplikacji pisanych pod ten system i jest masa osób płacących miesięczny abonament za taki soft. Twój komentarz mówi dużo o tobie i o podejściu do innych ludzi. Okropne jest to jaka buta przemawia przez ciebie, człowieka tak zwanych elyt.
8 Lubię -
Garfield
@Piotr - Nie trzeba reagować emocjonalnie. Statystyki od lat mówią, że użytkownicy iOS wydają na aplikacje i zakupy w aplikacjach średnio dwa razy więcej, niż użytkownicy Androida. Sam wolę Androida, więc np. takich marek jak Auralic w ogóle nie rozważam.
0 Lubię -
Jaro
Skuszony ciekawą recenzją Pana Tomasza i wieloma pozytywnymi opiniami ze świata audio postanowiłem spróbować JPlaya. Testowany był na 3 urządzeniach Auralic: S1, G1 i Mini. Pierwsze co można zauważyć to świetne, analogowe brzmienie, które znacznie bardziej przypadło mi do gustu aniżeli to z Roona, którego używam od 2 lat. Niestety współpraca z Auralicami mocno kuleje jeżeli chodzi o streaming z plików lokalnych zgromadzonych na NAS-ie. Przede wszystkim tryb gapless, który nie działa pomimo włączania/wyłączania wszystkich możliwych kombinacji opcji. Nie wyświetla się ani okładka, ani informacje o odtwarzanym utworze (wszystkie pliki są otagowane za pomocą mp3tag i MusicBrainz Picard). Brakuje mi również podręcznika użytkownika bo trudno za niego uznać skromną zakładkę na stronie w języku angielskim (dla mnie bariera językowa nie jest problemem ale dla wielu może nią być). Na plus muszę dodać, że Tidal działa prawidłowo ale nie skuszę się na zakup JPlaya tylko dla Tidala, bo słucham go raczej poznawczo. Szkoda, bo już miałem nadzieję na zastąpienie Roona czymś lepszym dżwiękowo i mniej rozbudowanym, prostszym w obsłudze. Trzymam kciuki za aktualizacje, które poprawią powyższe błędy i jak tylko to się stanie pierwszy stanę w kolejce.
0 Lubię
Komentarze (13)