Wi-Fi wygrywa z Hi-Fi
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Zapewne większość osób czytających te słowa pamięta czasy, kiedy muzyki słuchało się wyłącznie z nośników fizycznych, wyłączając oczywiście radio i telewizję. Obserwując kilkuletnie dzieci bawiace się tabletami zdałem sobie jednak sprawę z tego, że ich pokolenie może już zupełnie nie rozumieć, czym były kasety magnetofonowe, kompakty i płyty winylowe. Folijki, książeczki, plakaty? Dajcie spokój... Te przedmioty może i są bezcenne dla ludzi, którzy od lat je kolekcjonują, ale jaką wartość mają stanowić dla przedstawicieli pokolenia, które wszystko ma w chmurze? Oczywiście niektórzy ludzie z branży muzycznej podejmują kroki zmierzające ku temu, aby wszystkie te dodatkowe materiały można było także przenieść na postać cyfrową. Niektórzy pozostaną przy swoich książeczkach i plastikowych krążkach, inni natomiast wybiorą opcję, w której wystarczy kliknąć gwiazdkę obok danego albumu i podjąć decyzję, czy ma on zostać pobrany na pamięć smartfona czy nie. Jeżeli tego nie widzicie, zastanówcie się w jaki sposób słuchaliście muzyki kilkanaście lat temu.
Ja jeszcze całkiem dobrze to pamiętam i wydaje mi się, że cały proces wyglądał zupełnie inaczej. Może miałem wtedy gorsze kable, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Tak samo dzisiejszym nastolatkom nie przeszkadza to, że nowej płyty ulubionego zespołu słuchają z YouTube'a na tablecie z podłączonymi słuchaweczkami za 89 zł. A jeśli przyzwyczajenia z młodzieńczych lat zostaną im tak samo, jak dzisiejszym audiofilom? Jakaś część z nich będzie za kilkanaście lat wybierać sprzęt audio do swojego nowego mieszkania. Czy patrząc na obecny rozwój sytuacji wyobrażacie sobie, aby ten sprzęt nie łączył się z domową siecią, telefonem i czymś tam jeszcze?
Nie chcę udawać, że jestem człowiekiem wyjątkowo postępowym. Powiedziałbym nawet, że do wielu nowości podchodzę z nieufnością, ale nie mogę udawać, że nie widzę co dzieje się dookoła. Otwieram nowy numer miesięcznika o audiofilskim sprzęcie i na kilkanaście testowanych urządzeń nie widzę żadnego, które potrafiłoby na przykład puścić muzykę z dysku sieciowego lub połączyć się z iPhonem, na którym osobiście mam zainstalowane dwie aplikacje serwisów streamingowych i z lubością z nich korzystam. Są końcówki mocy za milion kotylionów i kable za tak zwany pierdylion, ale funkcjonalnie jesteśmy wciąż w średniowieczu. Rozumiem, że są to produkty kierowane do bardzo wąskiej grupy ludzi i nie mam tu na myśli wyłącznie ograniczeń budżetowych. Na celownik brany jest osobnik po czterdziestce, który na poczet swej emerytury pracował juz kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, dzieci posłał na studia i namaszczył je do zakładania własnych rodzin (czytaj - wyrzucił z domu), a w międzyczasie odłożył parę groszy na tak zwane zabawki dla dużych chłopców. Ponieważ ostatnio sprzęt grający kupował po swoich studiach, idzie do najbliższego saloniku prasowego i szuka periodyków, które na okładkach mają wypasione zegarki, garnitury i wzmacniacze z dużymi wskaźnikami. Istnieje prawdopodobieństwo, że pięciocyfrowe ceny go nie zniechęcą. Jeśli nie wierzycie, że właśnie w ten target mierzy spora część producentów sprzętu i czasopism, zbadajcie sprawę samodzielnie.
Rynek audio reaguje na zmiany z pewnym opóźnieniem, ale niektórzy nie reagują na nie w ogóle. Zamiast patrzeć w przyszłość, wolą kierować się tam, gdzie w tym momencie ulokowane są pieniądze. Promowanie hi-endu pewnie ma jakiś sens, ale dystrybutorzy i sprzedawcy mówią otwarcie, że klientów decydujących się na systemy za kilkadziesiąt i kilkaset tysięcy złotych zazwyczaj w ogóle nie obchodzą recenzje w prasie audiofilskiej. Dlaczego więc coraz bardziej skręca ona w tym kierunku? Pamiętam czasy, kiedy w miesięczniku o sprzęcie audio można było znaleźć miniwieże, odtwarzacze przenośne i kolumny za jedną, a nie dwadzieścia średnich krajowych. Wąsaci audiofile wylewali na forach swoje żale, że nie ma to nic wspólnego z hi-fi, ale przynajmniej był jakiś odzew. Po testach budżetowych wzmacniaczy ludzie dzielili się na obozy niczym fani Canona i Nikona. Pytania, czy za 2000 zł lepiej kupić Creeka czy Cambridge'a, były wałkowane po kilkadziesiąt razy. Teraz na forach zrobiło się cicho. Najbardziej aktywne wątki dotyczą polityki, wędkowania, palenia fajek i pokazywania swoich genitaliów na basenie. Testy w prasie nie wywołują praktycznie żadnych emocji. Bo i kogo ma to ruszać? Ludzie, którzy kupują prezentowane tam urządzenia prawdopodobnie mają gdzieś udzielanie się na forach. Za to recenzja bezprzewodowych słuchawek lub wzmacniacza z funkcją streamera wywołuje większy ruch, niż wklejenie kolejnego zdjęcia półnagiej dziewczyny z gramofonem w tle.
Kupując nowy samochód za 40000 zł możemy już liczyć na to, że będzie on wyposażony w radio z łącznością Bluetooth, a co za tym idzie - będziemy mogli podczas jazdy posłuchać sobie muzyki ze smartfona. Może nawet jakość brzmienia będzie przyzwoita, a możliwość przemieszczania się dostaniemy za darmo. Inwestując te same 40000 zł we wzmacniacz takiej pewności nie mamy. Będzie on prawdopodobnie wykonany z centymetrowych płatów aluminium, wewnątrz będą kryć się audiofilskie elementy spełniające wymagania przemysłu zbrojeniowego, brzmienie będzie tak cudowne że aż strach, ale funkcjonalność skończy się na możliwości podłączenia grubych kabli i wypoziomowania kolców, co ma oczywiście cholernie kluczowe znaczenie dla brzmienia. Taki sprzęt podobno się sprzedaje. Pytanie tylko, jak długo. Ja na przykład niedawno zdałem sobie sprawę z tego, że fabryczny sprzęt audio w moim samochodzie potrafi wiecej, niż mój domowy system stereo. Oczywiście samochód nie gra tak samo dobrze jak sprzęt hi-fi, ale sprzętem hi-fi nie jeździ się tak dobrze jak samochodem, a nawet nie siedzi się na nim równie komfortowo.
Powiedzmy sobie szczerze - Wi-Fi wygrywa z Hi-Fi. Może nie na poziomie audiofilskiego hi-endu, ale w skali globalnej - tak. Oczywiście można trzymać się świata, w którym najwięcej uwagi poświęca się parowanym cewkom i kondensatorom nawijanym w świetle księżyca. Mnie jednak znudziło się czytanie pięciostronicowych elaboratów o tym, że wzmacniacz postawiony na stoliku z drewnianymi półkami zaczął grać zupełnie inaczej, niż kiedy stał na półkach z marmuru. Możliwości streamingu i plików hi-res są dla mnie po prostu ciekawsze, niż audiofilskie lampy z przedwojennych zapasów. Nie chcę na siłę trzymać się świata, w którym z biegiem lat zmieniają się tylko ceny. Bo inflacja, bo materiały coraz droższe, bo każda firma za każdy rok istnienia dolicza sobie odsetki za "legendarną jakość" marki. Mało kto pamięta, że większość tych firm startowała od odważnych, ale budżetowych wzmacniaczy i kolumn.
Audiofilom wydaje się, że tak zwani normalni ludzie mają ich za świrów tylko dlatego, że za kilkumiesięczne oszczędności wolą kupić kabelek, niż wycieczkę do Egiptu. Załóżmy jednak, że ten opalony, normalny człowiek przed świętami kupi sobie amplituner za 2000 zł. Wiecie co będzie w nim miał? Jeśli nie, przejrzyjcie newsy z ostatnich miesięcy. Wi-Fi jest już wyposażeniem standardowym, podobnie jak łączność Bluetooth, AirPlay i dostęp do zasobów wybranych serwisów streamingowych. A teraz spójrzcie na wzmacniacze stereo za 6000, 8000 i 10000 zł. Niektóre z nich mają na pokładzie przetwornik cyfrowo-analogowy, ale Wi-Fi, Bluetooth, AirPlay? O tym nie słyszał jeszcze żaden specjalista od transformatorów nawijanych srebrnym drutem, przez dziewice, w blasku księżyca. Czy ten wzmacniacz gra lepiej od budżetowego amplitunera? Powiecie, że tak. Pytanie tylko - z czego zagra? Bo jeśli z kolejnego odtwarzacza CD za pieć średnich krajowych, to zgoda, ale jeśli zamierzamy słuchać muzyki z sieci, to taki audiofilski wzmacniacz nie zagra w ogóle. Wtedy sprawa jest przesądzona - wygrywa amplituner. Kupując sprzęt za grube pieniądze nie dostajemy nawet połowy funkcji, które w pakiecie otrzymują nabywcy sprzętu z kategorii "plastic fantastic". Czy to czasy się zmieniły i teraz luksusem jest posiadanie sprzętu z gorszym wyposażeniem? W takim razie zajrzyjcie do naszego działu Vintage i zobaczcie, jak kiedyś wyglądały wzmacniacze zintegrowane.
Może jednak całe to Hi-Fi osiągnęło poziom absurdu zanim zdążyliśmy się zorientować? Polecam zastanowić się nad tym, kiedy kolejny raz przeczytacie, że końcówka mocy za sto tysięcy złotych to okazja, bo przecież cały ten sprzęt audio to zabawa tylko dla bogatych.
-
Artorius
Dodajmy do tego szał słuchawek i playerów przenośnych. Tutaj mamy większość słuchającą z telefonów (nie ukrywajmy, dźwięk z nich jest taki sobie) i pchełek oraz odbiorców dźwięku wyższej jakości - użytkowników playerów iRivera serii AK, produktów HiFiman czy iBasso . Tu ceny sięgają kilku tysięcy. Ale producenci portable HiEnd są mądrzejsi. Już wyposażają swoje DAPy w WiFi, Bluetooth, funkcje DAC. Zawsze znajdą się chętni na taki sprzęt. Może nie ma tu kabli, kolumn za setki kilo złotych, ale są pary DAP/Słuchawki do 20 tysięcy.
0 Lubię -
Janek
Bardzo trafne podsumowanie sytuacji jaką aktualnie mamy. Doszedłem do tych samych wniosków i świadomie zrezygnowałem w nowym sprzęcie z fizycznego nośnika - tylko pliki (np. FLAC). Docelowo będzie jeszcze strumieniowanie. Dlaczego? Wygodna. Niesamowita wygodna, dostęp do wszystkich "płyt" z pilota, bez konieczności zabawy z nośnikiem, opakowaniem. Możliwość ustawienia playlisty, 5 płyt i niech mi grają jedna po drugiej - sorry, sorry bardzo, ale ja nie dostaję orgazmu przy słuchaniu muzyki, po prostu sprawia mi to niesamowitą frajdę i radość, a brak konieczności fizycznego kontaktu ze wzmacniaczem jest dla mnie zdecydowanie większym plusem niż te niuanse na granicy percepcji.
Teraz tylko czekam na koniec z Loudness Wars, bo mnie to strasznie denerwuje :)
Aby nie było: tak, zapewne winyl zagra lepiej, cieplej, fajniej, przyjemniej itd. Ale dobre cd bez Loudness Wars zripowane do FLAC zapewnia dla mnie wystarczającą jakość dźwięku. Taką, której poprawa kosztem mniejszej wygody (fizyczny nośnik) dla mnie osobiście jest nieopłacalna - nie jestem audiofilem, tylko lubię słuchać muzyki, a strumieniowanie zapewni mi jej pod dostatkiem. Brakujące rzeczy mogę kupić i zripować samemu.1 Lubię
Komentarze (2)