Ja to mam życie...
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Kiedy rozmawiam z producentami sprzętu audio z innych krajów, często słyszę, że polscy audiofile są dobrze poinformowani, osłuchani i krytyczni. W porównaniu z zagranicznymi rynkami jest to podobno bardzo ciekawe zjawisko. Dla dziennikarzy oznacza to mniej więcej tyle, że poprzeczka jest postawiona bardzo wysoko. Nie można pisać recenzji o niczym, jak to często bywa w zachodnich czasopismach. Tam wystarczy rzucić kilka oklepanych sloganów, zmieszać je z nic nieznaczącym bełkotem i pamiętać tylko, jak nazywa się testowane urządzenie. Ewentualnie można wymyślić jakiś epitet stopnia tak niesamowicie przenajwyższego, że kolegom po fachu majtki spadną przez głowę, kiedy to przeczytają. Jeśli w ogóle przeczytają. U nas wciąż wygląda to inaczej, a to dlatego, że recenzenci opierają się przed wieloma zjawiskami, a czytelnicy też nie są głupi.
Potrafią też czytać między wierszami, co czasami jest dobre, a czasami nie. Jeśli recenzent podczas trzydniowego testu napisze, że w jakimś tam wzmacniaczu można ustawić nazwy wszystkich wejść, a właściciel takowej maszyny w komentarzu poprawi go, że jednak nie wszystkich, bo wejście AV zawsze nazywa się tak samo, to super. Nikt się na pewno nie obrazi, a pozostali czytelnicy dostaną takie małe uzupełnienie. Może dla kogoś taki szczegół będzie ważny. Jeżeli ktoś napisze, że miał inne obserwacje odnośnie brzmienia danego klocka, też fajnie. Każdy ma inny sprzęt, inne pomieszczenie, inny gust. Byłoby świetnie, gdyby test jednego urządzenia pisało powiedzmy dziesięć osób. Wtedy jednak w każdym czasopiśmie i portalu ukazywałyby się trzy recenzje miesięcznie i tak zwany szlus. Obserwacje czytelników, którzy również mieli kontakt z danym produktem są więc bardzo cenne, bez względu na to jak bardzo odbiegają od wrażeń recenzenta. Każdy czytelnik ma własny rozum i przekompiluje sobie to po swojemu. Jednak czasami w komentarzach pod testami pojawiają się takie kwiatki, że obraz inteligentnych, polskich audiofilów dosłownie spada ze ściany i wali się na ryj.
Wchodzę sobie otóż na stronę pewnego czasopisma i czytam, że recenzent na pewno dostał grubą łapówkę, bo napisał w swojej recenzji, że producent wzmacniacza podczas wprowadzania nowego modelu przespał okazję do podwyżki. Wzburzony jegomość niemalże snuje już wizje drogich zegarków, samochodów i apartamentów, jakie ów recenzent kupił sobie za zawarcie takiego zdania w teście. Zresztą człowiek, który przepuścił taki fragment do druku też pewnie dostał jakieś poważne pieniądze. Tak, dobrze przeczytaliście. Nie chodzi nawet o jakieś wychwalanie wzmacniacza pod niebiosa, nie o sugerowanie, że jest to najlepszy wzmacniacz na świecie, ale o to, że autor ironicznie opisał zjawisko podbijania cen przy wprowadzaniu każdej nowej wersji danego modelu. A że owym autorem byłem akurat ja, toteż nieźle uśmiałem się po przeczytaniu tego komentarza.
Jakim ja byłbym bogatym człowiekiem, gdybym za każde zdanie dostawał nie tylko symboliczną wierszówkę, ale też łapówkę od dystrybutora... Po dziesięciu latach pracy na zaszczytnym stanowisku szeregowego testera mógłbym włożyć tę fortunę na lokatę i generalnie mieć wszystko w dupie. Pewnie kupiłbym sobie też trochę większe mieszkanie, no i oczywiście hi-endowy sprzęt. Ba! Mógłbym przecież grać na dwa fronty. W recenzji takiego wzmacniacza, w ogólnym bełkocie pojawiłoby się więc jedno zdanie pozytywne (opłacone przez dystrybutora, najlepiej w złocie) i jedno bardzo negatywne (za które z kolei zapłaciłby ktoś z konkurencji, któej akurat nigdy nie brakuje). O matko, jakie ja miałbym wówczas wesołe i dostatnie życie... Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłem!
Gwarantuję jednak, że z takiego komentarza równie długo śmiał się dystrybutor omawianego wzmacniacza. Dlaczego? Każda firma trochę inaczej podchodzi do tematu promocji, reklam w prasie, kontaktu z dziennikarzami itd. A dystrybutor tych konkretnych wzmacniaczy ma akurat bardzo prostą filozofię - nie robi praktycznie nic. No, może trochę przesadzam, ale podczas, gdy inni wysyłają maile z nowościami, organizują konferencje prasowe i odsłuchy dla prasy, nie mówiąc o wyjazdach do fabryk i innych przyjemnościach życia, tak tutaj otrzymanie choćby telefonu lub maila jest grubym zaszczytem. W branży firma jest ogólnie znana ze swego skąpstwa i dość leniwego podejścia do życia. Podejrzewanie tych gości o wystosowanie łapówki za napisanie czegoś w teście własnego urządzenia jest więc równie śmieszne, jak podejrzewanie dziennikarza o jej przyjęcie. Autor tego komentarza pewnie wyobraża sobie smutnych gości płaczących nad tym, że ktoś odkrył ich spisek. A w rzeczywistości ja się uśmiałem wyobrażając sobie, jaki byłbym bogaty gdybym za każdy tekst dostawał takie bonusy, a oni się uśmiali, bo chyba generalnie wszystko im jedno co dziennikarze piszą o tych urządzeniach. A nawet gdyby chcieli dać komuś coś zapłacić, to byłby problem, bo już zapomnieli jak się robi przelewy. Takie realia, proszę państwa;-)
Komentarze