Wojna
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Miałem ostatnio przedziwny sen. Normalnie bym o tym nie pisał, bo portal o muzyce i sprzęcie audio nie jest miejscem, w którym należy zajmować się takimi sprawami, jednak sytuacja wydawała się tak wyjątkowa, że wciąż nie jestem pewien, czy się obudziłem. Motyw przewodni mojego snu był w istocie bardzo prosty - wojna. Od początku wiadomo było, że coś się święci, że nadchodzi jakieś duże zamieszanie. Wszyscy wiedzieli też, że raczej nie uda nam się go uniknąć, a mimo to w żaden sposób się do niego nie przygotowywali. Przecież nie ma się co martwić na zapas, a jak już będzie źle, to coś się wymyśli. Mamy jednak dwudziesty pierwszy wiek i to już nie są takie wojny, jak kiedyś. Teraz wróg jest doskonale zakamuflowany i może atakować na odległość, z zaskoczenia, losowo, zupełnie nie wiadomo skąd. Nikt nie potrafił nawet sprecyzować, jaka broń zostanie w tym konflikcie użyta ani co zrobić, aby obronić się przed atakiem? Dla bezpieczeństwa wszyscy pochowali się w domach, bo - to się akurat nie zmieniło - atakowane były miejsca, w których można zabić najwięcej osób - szkoły, kina, dworce, teatry, szpitale i domy pomocy społecznej. Momentami widziałem typowe sceny z życia codziennego i towarzyszyła mi tylko trudna do opisania świadomość, że to wciąż jest wojenna rzeczywistość, tylko trochę ładniejsza. Bywało jednak i tak, że znajdowałem się w samym środku akcji, w wyludnionym mieście, pośród opustoszałych biurowców, zabitych dechami witryn sklepowych, bezpańskich psów, żołnierzy, partyzantów i bezradnych ludzi w maskach przeciwgazowych.
Kiedy przyśniła mi się ta wojna, pomyślałem, że to kolejny żart podświadomości, zwarcie mojego zmęczonego mózgu. Kolejne sceny były tak absurdalne, że najbardziej kreatywny scenarzysta by tego nie wymyślił. W rzeczywistości ludzie powinni zachowywać się trochę inaczej. Tymczasem, przykładowo, co zrobili rządzący na wieść o inwazji wrogich wojsk? Zamknęli lasy! Logiczne, prawda? Dlaczego akurat lasy? Bo w lasach na wojnie jest niebezpiecznie, jeszcze człowiek nadepnie na minę albo trafi na partyzantów i oberwie od swojego. Potem wydawano coraz głupsze zarządzenia. Zamknąć to, otworzyć tamto. Zamknąć to, ale tylko w soboty. Zakazać tego, ale jak ktoś będzie się bardzo upierał, to pozwolić. Idiotyzmy zaczęły się mnożyć jak bakterie. Dla bezpieczeństwa wprowadzono obowiązek noszenia masek gazowych. A kto normalny ma w domu maskę gazową? Ludzie zaczęli w pośpiechu konstruować prowizoryczne osłony ze starych opon i okularów do pływania, aby móc wyjść z domu bez narażania się na ryzyko aresztowania, natomiast prawdziwe maski z atestami poszły w cenę jak dzikie. Wiedząc, że warunki są ciężkie i że prawdopodobnie trzeba będzie spędzić dłuższy czas w domu, ludzie zaczęli wykupywać wszystko jak leci, zaczynając od papieru toaletowego, kasz i makaronów. Zupełnie jakby przez całą wojnę zamierzali siedzieć przed telewizorem, żreć i chodzić na "dwójeczkę". Kiedy skończyły się kasze i makarony, tłum przerzucił się na inne produkty z długim terminem przydatności. Wafle ryżowe, prażone orzeszki, słodycze, pasztety, konserwy rybne, mrożonki, alkohol - wszystko znikało w błyskawicznym tempie. Przy kasach sceny jak z horroru, w przejściach przekopywane z miejsca na miejsce śmieci, na parkingach kłótnie i stłuczki. Towarzystwo biegało dookoła jak na dopalaczach.
Dlaczego ludzie zaczęli gromadzić w domach takie zapasy? Bo od początku wiedzieli, że wojsko nie jest gotowe na taką wojnę. Przecież średnio radziło sobie nawet z ćwiczeniami i defiladami. Krążyły pogłoski o niesprawnym sprzęcie, braku personelu, problemach finansowych w niemal każdej jednostce (czego obywatele, płacący wysokie składki, nigdy nie mogli pojąć) i nieudolności osób zarządzających całym tym teatrzykiem. Wynikiem tego bałaganu były doniesienia z pogranicza absurdu. A to trzydziestoletni czołg zepsuł się na środku mostu, a to pijany żołnierz postrzelił kolegę na poligonie, a to ktoś umarł ze starości, czekając pod bramą na przepustkę... No cyrk. Wielu żołnierzy powiedziało, że w takich warunkach, takim sprzętem i za takie marne pieniądze narażać swojego życia nie będzie. Niech inni się martwią. Zaraz podniosły się głosy, że przecież za to wszyscy im płaciliśmy, że jak dostawali służbowe mieszkania i wcześniejsze emerytury, to nie narzekali. Ale niektórym rzeczywiście trudno się dziwić. Mają rodziny, a tu ktoś kazał im lecieć na front z antycznym karabinem i dwoma magazynkami. Ci z największym poczuciem misji zaczęli zbroić się za własne pieniądze. Większość doszła do wniosku, że nie ma co narzekać, lepiej nie będzie, więc trzeba zrobić użytek z tego, co jest. Chodzili do pracy, walczyli, wracali do domu i tak w kółko, dopóki ktoś czegoś nie wymyśli. Tylko kto miałby wymyślić co?
Wdzięczni obywatele bili wojskowym brawo, stojąc na balkonach. Potem owacje ucichły, bo po pewnym czasie ta wyjątkowa sytuacja stała się codziennością, a kto by wytrzymał tak wychodzić każdego dnia na balkon i klaskać. Przecież to ręce bolą. W niektórych blokach mundurowych witały kartki z "grzeczną prośbą", żeby nie wracali do domu, bo wróg może ich śledzić, a potem pod osłoną nocy zlikwiduje cały budynek. Każdy ma na ten temat swoje zdanie, ale chętnych do służby brak. Nikt normalny nie chce się narażać. Biegać w jakichś okopach z karabinem i strzelać w powietrze? Napierdzielać z moździerza aż krew poleje się z uszu? Jeździć czołgiem, który groźnie wygląda tylko w oczach pięciolatka, a tak naprawdę jest rupieciem, którego miejsce jest w muzeum? Nie ma mowy. Lepiej już siedzieć w domu z dwójką dzieci. Albo w ogóle nie pracować, jak ktoś ma tytuł szlachecki. Ministerstwo miało jednak związane ręce. Obowiązkową służbę wojskową dawno zlikwidowano, obywatele nie przechodzą nawet podstawowego szkolenia, rezerwa nie istnieje. Nikt nikogo do niczego nie zmusi. Można co najwyżej ściągać najemników z zagranicy, ale to kropla w morzu potrzeb. Żołnierze, którzy postanowili walczyć, mają totalnie przerąbane. Dają z siebie wszystko, a to i tak na nic. Może lepiej by zrobili, gdyby poszli groby kopać.
Wiedząc, że na pomoc nie ma co liczyć, ludzie się zmobilizowali. No nieprawdopodobnie się spięli. Nagle z całego kraju zaczęły płynąć krzepiące wieści. Zapanowała moda na opowiadanie o swoich pomysłach na walkę z wrogiem w domowym zaciszu. Zbiorowe szaleństwo. Tu jakiś emeryt przekazał wszystkie swoje oszczędności na ratowanie wojskowych, tam pani Krysia zaczęła przetapiać stare opony na maski gazowe, gdzie indziej zdolni studenci zaczęli produkować broń na drukarkach 3D. W całym kraju powstały grupy wsparcia dla osób zagrożonych niespodziewanym powołaniem na front. Później już jakoś się tego nie widywało. Tam komuś odstrzeliło nogę, tam ktoś umarł, normalka. Życie toczy się dalej. Na wojnie zaczęli rzecz jasna lansować się celebryci. W telewizji pokazywano, jak kobieta, której twarz zbudowana była w 90% z botoksu, zorganizowała w domu śniadanie wielkanocne, rozstawiając przy stole kilkanaście tabletów, po jednym dla każdego członka rodziny. Na tym ekranie uśmiecha się do kamery syn z Londynu, na tamtym ciocia z Bydgoszczy, i tak oto cała gromadka zebrała się na wirtualnym posiedzeniu, zamknięta w iPadach wartych w sumie ze dwadzieścia tysięcy złotych. Na stole talerzyki, widelczyki, święconka i herbatka. Mniam, mniam! Aktorzy, muzycy i sportowcy początkowo narzekali na brak pracy, ale przecież zawsze można wykorzystać swoją twarz do szczytnych celów, w związku z czym w swoich wielkich willach, na tle pięknych ogrodów, basenów i siłowni zajmujących całe poddasze zagrzewali swoich fanów do walki z wrogiem. "Zostańcie w domu!", "Wspierajcie żołnierzy!", "Jesteśmy w tym razem!" - krzyczeli. Łatwo powiedzieć, gdy mieszka się w domu, przy którym apartament prezydencki w pięciogwiazdkowym hotelu wygląda jak opuszczona chata w strefie wykluczenia pod Czarnobylem. Siedzenie na dupie w wielkiej willi z ośmioma sypialniami, pięcioma łazienkami, basenem, sauną, siłownią i pełną spiżarnią nie brzmi zbyt bohatersko, ale na Instagramie trzeba umieć dopasować się do aktualnych trendów, wyretuszować sobie twarz, dodać kilka hasztagów i to w zasadzie wystarczy. Przynajmniej człowiek się pośmieje.
Później mój mózg już zupełnie odjechał i w tym dziwnym śnie ujrzałem - mówię całkowicie serio - poranny program telewizyjny, w którym prezentowano wojenne stylizacje, oczywiście z różnymi wzorami masek przeciwgazowych i kamizelek kuloodpornych. Wojna czy nie wojna, w dzisiejszym świecie wszyscy muszą być modni, piękni i wysportowani, a brodę mieć przystrzyżoną przez profesjonalnego barbera (dawniej mówiło się "golibrodę", ale to już passé). Było nawet o gościu, który zrobił sobie maskę gazową ze złota. Wprawdzie nie działała, ale jak już odchodzić, to z przytupem i stylem. Tymczasem ja, wieśniak, grubas, siedzę w dresach i obserwuję to wariactwo przez największe okno w domu. Nawet nie wyjdę na balkon bić brawo, bo nie mam balkonu. Szlag by to trafił. Swoją drogą cały ten szum, wszystkie "genialne" pomysły na walkę z wrogiem za pomocą modnych ciuchów i drogich tabletów, wszystkie te krzyki i oklaski działały na nerwy żołnierzom, którzy dopiero wrócili z frontu i chcieli się wyspać. Ale kto by się tam nimi przejmował. Nie o to chodzi, aby im pomóc, ale o to, aby pokazać się sąsiadom, nakręcić filmik i trzasnąć sobie selfie. Czyli standardowo. Mimo to wielu ludzi zrobiło kawał dobrej roboty. Pomagali słabszym, pomagali biedniejszym, pomagali właściwie wszystkim, którzy tego potrzebowali. Po prostu nie byli tak dobrze widoczni, jak celebryci, z których część - to też jeden z bardziej absurdalnych wątków mojego snu - postanowiła specjalnie "przyjąć" kulkę, aby nadawać ze szpitala polowego strimy, lajwy i kiuendeje. Na tym etapie byłem przekonany, że za chwilę obudzę się ze śmiechu. Ale nie. To był dopiero początek.
Ponieważ ludzie tak wspaniale się zorganizowali, politykom niewiele pozostało do zrobienia. Kamizelki kuloodporne i maski przeciwgazowe obywatele zrobili albo kupili sobie sami. Karabiny zaczęły produkować firmy, które wcześniej specjalizowały się na przykład w produkcji części samochodowych. Rządzący wzięli się więc za wymyślanie nowych ustaw i wspieranie narodu poprzez działania propagandowe. Z tym drugim poszło znakomicie. Zamówiono na przykład największy samolot transportowy na świecie, normalnie używany tylko do przewożenia dużych przedmiotów, których nie można podzielić na mniejsze elementy i przewieźć standardowymi samolotami. Ale przecież nie liczyła się zawartość, tylko efekt psychologiczny. Załoga z rozbawieniem patrzyła, jak potężna ładownia wypełnia się maskami gazowymi i karabinami, które bez problemu można by było zapakować do dwóch mniejszych maszyn. Ucieszyli się spotterzy, którzy w innych okolicznościach pewnie nie mieliby okazji sfotografowania takiego samolotu.
Rząd zlecił też budowę specjalnych jednostek wojskowych, z których najsłynniejsza powstała na największym stadionie w Warszawie. Dziwne, ale jakże oryginalne i medialne. Podobno skuteczniejsze byłoby przywrócenie jednostek, które niedawno zamknięto i przyspieszenie prac nad tymi, które niebawem mają być oddane do użytku. Logika podpowiada, że to rozsądne. Ale co to za news? Że co?! Że wojsko musi reaktywować relikty z czasów PRL-u albo w pośpiechu podpisywać odbiór nowych budynków? A tak nikt się nie przyczepi. Poligon na stadionie - nooo, tego jeszcze nie było. Cały świat nam zazdrości. Później na jaw zaczęły wychodzić jakieś nieprawdopodobne historie. Że niby te maski gazowe przywiezione wielkim samolotem nie mają atestów, a w jednostce na stadionie nic się nie dzieje. Ale to jeszcze nic. Podobno jakiś urzędnik państwowy kupował broń od instruktora jazdy na łyżwach, a Ministerstwo Obrony zamówiło czołgi w firmie, która handluje aparaturą medyczną. Wyobrażacie sobie? Zamawiać uzbrojenie u kogoś, kto na co dzień zajmuje się respiratorami?! No tylko we śnie mogło mi się to uroić.
O wiele lepiej szło generowanie wojennych rozporządzeń. Czego to już nie wymyślono i nie wypróbowano... Godziny dla młodzieży w sklepach i obiektach użyteczności publicznej. Zamknięte restauracje, ale otwarte kasyna. Zamknięte hotele, ale otwarte baseny. Potem znów zamknięte, a potem otwarte, bo prezydent chciał sobie popływać, a głupio było pływać samemu na zamkniętym basenie. Wszystkich nauczyła wcześniejsza historia z ogródkami działkowymi, na których teren pewien znany polityk wjechał z ochroną, podczas gdy zwykli ludzie mogli co najwyżej stać pod bramą i patrzeć, jak im pomidorki gniją. Powstała o tym nawet piosenka, która wskoczyła na pierwsze miejsce listy przebojów w państwowej stacji telewizyjnej. Próbowano ją zdjąć, ale trochę nieudolnie, więc całe notowanie anulowano. Zrobiła się wielka afera, a piosenkę puszczano wszędzie do porzygu. Do tej pory ją słyszę.
Od tego momentu zawartość absurdu w moim śnie przekroczyła wszelkie normy. Nastąpił festiwal rozporządzeń wprowadzanych na zasadzie losowania. Szkoły zamknięte. Szkoły otwarte. Szkoły znów zamknięte, ale tylko dla uczniów klas od czwartej wzwyż. Restauracje zamknięte. Restauracje otwarte, ale tylko co drugi stolik. Restauracje zamknięte. Restauracje otwarte, ale tylko na wynos. Hitem było ogłoszenie, że teraz kamizelki kuloodporne trzeba nosić na miękko, a nie na twardo. Nikt już nic z tego nie rozumiał. Niektórzy nosili kamizelki al dente. Potem okazało się, że to wszystko jest bezprawne. Obywatele zaczęli się buntować. Sądy masowo orzekały, że nakaz noszenia kamizelek tak naprawdę nie obowiązuje. Ale bez kamizelki ochrona nikogo do sądu nie wpuszczała. Paranoja. Wszystko dlatego, że nikt nie ogłosił stanu wojennego. Bo to jakoś tak źle brzmi. Bo to się w naszym kraju źle kojarzy. Nikt nie chce być drugim Jaruzelskim. Nikt nie chce, żeby w telewizji nie było "Teleranka". W ogóle najlepiej byłoby zrobić tak, żeby wojna była sprawą uznaniową. Moglibyśmy deklarować, że w jednych sferach naszego życia jest, a w innych jej nie ma. Przykładowo u tego barbera od golenia brody jest, więc dla bezpieczeństwa trzeba mu zamknąć lokal, ale w kościele nikt żadnej wojny nie widział i można śmiało naginać do konfesjonału. Ech, w świecie sennych marzeń wszystko jest tak surrealistyczne...
Śnię dalej, przenosząc się w czasie i obserwując wydarzenia ze wszystkich stron jednocześnie. W rzeczywistości wojna kojarzyłaby mi się z czołgami i siedzeniem w okopach, a tu było zupełnie na odwrót - dzięki nowoczesnej technologii wróg jest doskonale zakamuflowany, zupełnie niewidoczny, w lasach i na ulicach pusto. Kryzys w wyjątkowo brutalny sposób sprawdził to, jak bezpieczne i jak dobrze przygotowane do takiego konfliktu są nasze domy. I nie mam tu na myśli grubości ścian czy konstrukcji dachu. Wojna przetestowała to, co sobie zbudowaliśmy i urządziliśmy, lub czego w tej materii nie udało nam się zrobić. W sklepach zaczęło brakować szafek, półek i biurek. Nagle okazało się, że mamy za mało gigabajtów, patelni, laptopów, szklanek i worków na śmieci. Wcześniej wydawało się, że jeśli zostaniemy w życiu poddani tak poważnej próbie, stanie się to na froncie, ewentualnie w kanale, a nie we własnym mieszkaniu. Tymczasem nowa, dziwna wojna postanowiła zaskoczyć nas tam, gdzie zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Brutalnie sprawdzona została nasza odporność na samotność, a w wielu przypadkach na placu boju poległy też dobre relacje z rodziną. Niesamowite, prawda? Widziałem tyle filmów, których bohaterowie w trakcie wojny brali śluby w prowizorycznych kaplicach, a w moim śnie spotkałem prawnika, który powiedział, że teraz robi tylko rozwody, rozwody i rozwody.
Nierzeczywisty świat tonie już w oparach absurdu. Nikt nie chce trafić na front, ale ileż można przed tym uciekać? Wielu już tam było. Jedni przeżyli, inni nie. Zupełnie w tym wszystkim nie myśli się o innych rzeczach. Przykładowo cała ekologia poszła się pierniczyć z dnia na dzień. Wszędzie leżą zużyte kamizelki i maski przeciwgazowe. I żadna szwedzka aktywistka nie wrzeszczy "hał der ju!". Fascynujące jest to, że w obliczu takiego kryzysu ludzie zwrócili się do specjalistów, fachowców i naukowców, którzy wcześniej chodzili obok nas niezauważeni, bo interesowaliśmy się tym, czy jakaś celebrytka ładnie schudła po ciąży albo jaki kosmicznie drogi wózek wybrała dla swojego maluszka. Nagle nastąpiło przewartościowanie. Potrzebne uzbrojenie? O matko, inżynierowie kochani, wymyślcie coś! Zróbcie jakieś lepsze kamizelki albo tarczę antyrakietową! Architekci, zaprojektujcie dla nas jakieś schrony! Poszukiwani są nawet informatycy, którzy potrafiliby stworzyć system do zarządzania całym tym pierdolnikiem. Jakiś zdolny 19-latek zrobił symulację działań wojennych i stał się bohaterem. Ale w naturze taki stan nie może trwać długo. Z czasem ekspertami od wojskowości stali się przeciętni Janusze i Grażyny. Stojąc w kolejce po chleb, wymądrzali się na temat geniuszu generała Pattona i przyczyn porażki Niemców w bitwie o Stalingrad. Niektórzy doszli do wniosku, że cała ta wojna to jedno wielkie kłamstwo i nie ma czegoś takiego jak niewidzialne czołgi.
W moim śnie często pojawiał się motyw telewizora lub komputera. Internet, który kiedyś był oazą wolności, w tym strony i serwisy, na których można było pisać i wstawiać, co się komu podobało, zaczęły banować użytkowników, usuwać treści i demonetyzować filmy, w których pojawiła się jakakolwiek wzmianka o wojnie. W największych stacjach telewizyjnych, gazetach i portalach nikt, ale to nikt nie pyta, dlaczego w ogóle do tej wojny doszło. Skąd ona się wzięła? Kto podjął decyzję o ataku? Czy była już dawno zaplanowana? A przecież nie każdy kupuje tłumaczenie, że gdzieś w dalekim kraju żołnierz gotował sobie rosół z indyka, kolega mu pozazdrościł, przestrzelił wiszący nad ogniskiem garnek i tak jakoś to się dalej potoczyło. Jeżeli ktoś ośmieli się zadać pytanie o przyczyny całego tego globalnego konfliktu, zostanie wciągnięty w świat teorii spiskowych, a więc automatycznie zakwalifikowany do tej samej grupy, co foliarze i płaskoziemcy. W mainstreamowych mediach każdego dnia te same wykresy, ci sami eksperci, te same historie, wszystko jak z zapętlonej taśmy. Nie wiadomo nawet, co dzieje się w innych krajach, oczywiście poza tym, ilu gdzie było wczoraj rannych i zabitych. Gdyby gdzieś na świecie wylądowali kosmici, nikt by nie zauważył. Jezus, Mahomet, Budda i Latający Potwór Spaghetti mogliby usiąść na środku Times Square i grać w karty. Między portalami satyrycznymi publikującymi zmyślone newsy a poważnymi serwisami wywiązała się chora walka. Te pierwsze opisują rzeczywistość, bo często nie trzeba nawet jej ubarwiać ani komentować. Drugie starają się pozować na rzetelne źródła informacji, ale jak, kiedy co drugi nagłówek brzmi jak napisany po dopalaczach? Gdzie są prawdziwe informacje, a gdzie jaja? Nie wiadomo. Z kolei w państwowej telewizji ani słowa o trupach i przepełnionych cmentarzach. Ani słowa o tym, że większe żniwo niż w Polsce wojna zbiera tylko w Meksyku i Indiach. Jest za to o nowej stacji kolejowej w wiosce na Podlasiu, o sukcesie jakiejś młodej piosenkarki i o tym, że polskim rodzinom przydają się pieniążki.
Grubo ponad rok od wybuchu wojny nikt już nad niczym nie panował. Wszyscy wszystkiego mieli dosyć. Nie liczyło się to, co wolno albo co powinno się robić, tylko co komu potrzebne i co się komu uda. No ale co z tą wojną? Przecież połowa z nas powinna już wąchać kwiatki od dołu. To co, wcale nie jest tak źle, czy właśnie jest źle, ale wszystkie te chaotyczne działania okazały się niezwykle skuteczne? Wiadomo, nie wszystkich udało się uratować, ale nie widać jeszcze jakichś postapokaliptycznych scen. Ludzie zmienili swoje przyzwyczajenia, przemeblowali domy, coś sprzedali, coś kupili, przerzucili się na pracę zdalną i zamawianie jedzenia z dostawą. Zmarł czyjś wujek. Zmarł czyjś kolega. Zmarła czyjaś babcia. Od czasu do czasu ktoś naprawdę znany. Piosenkarz, aktor, sportowiec. Dziennie 400, 600, 800, 850 zgonów... A życie się toczy jak gdyby nigdy nic. Ludzie chcą wrócić do normalności. Wyjść na spacer, spotkać się ze znajomymi, posiedzieć na bulwarach i wypić piwko. Media donoszą, że terminy pogrzebów są zarezerwowane na kilka miesięcy do przodu, a producenci trumien nie wyrabiają się na zakrętach. Ale w kogo ta wojna za bardzo nie uderzyła, kto nie odczuł jej skutków zbyt boleśnie, ten właściwie może mieć wszystko w nosie.
W pewnym momencie nastąpiło takie, hmm, przesycenie, zupełnie jakby ludzie przyzwyczaili się do myśli, że problem zostanie z nami na dłużej i nigdzie sobie nie pójdzie. Gdyby nie programy informacyjne i ludzie chodzący po ulicach w kamizelkach kuloodpornych, ciężko byłoby poznać, że coś jest nie tak. W telewizji najpierw podawano, że z powodu działań wojennych zmarło dziś kilkaset osób, po czym puszczano kabarety, komedie i koncerty muzyki tanecznej. Mogłoby się wydawać, że śmierć kilkuset osób będzie wystarczającym powodem, aby zdjąć z anteny najgłupsze programy rozrywkowe i nie pokazywać koncertów disco polo ani strojącego głupie miny chłopa przebranego za babę. Ale nie. Na pewno nie w moim idiotycznym śnie. Z jednej strony atakowały mnie zatrważające informacje, prawdziwe dramaty, ludzi umierających na froncie bez kontaktu z rodziną, wolontariuszy zbierających podstawowe produkty dla żołnierzy i cywilów znajdujących się w obszarze działań wojennych i korki przy bramach cmentarzy, a z drugiej ten sam syf, który widzieliśmy przed wojną - promowanie kretynów, festiwale piosenek ze zbereźnymi tekstami, reklamy środków na dobre sranie, dyskusje o aborcji i pedofilii, uliczne starcia jednych z drugimi i drugich z pierwszymi, komentarze na temat stylizacji księżniczki na pogrzebie księcia i okrzyki radości za każdym razem, gdy polski sportowiec wygra jakiś turniej albo strzeli bramkę dla zagranicznego klubu.
Leżę dalej w objęciach Morfeusza, już porządnie zmęczony i zlany potem. Wtem niesamowita sprawa - gdzieś na świecie zebrała się rada złożona z najwybitniejszych ekspertów i orzekła, że skoro wojna ogarnęła cały świat, to ludzie powinni otrzymać możliwość wypisania się z tego całego cyrku. Ot tak, na życzenie. Powiedzieli, że wystarczy przyjść do jednego z setek tysięcy punktów i odebrać zaświadczenie. Ten, kto wypisał się z działań wojennych, nie może ani nikogo zabić, ani zostać zabity. Genialne, prawda? Najwyraźniej nie do końca. Bo ludzie się boją. Nie chcą dać się oznakować jak bydło. Widzą w tym podstęp. Ostatni etap starego jak świat mechanizmu polegającego na tym, że najpierw celowo i sztucznie wywołuje się kryzys, aby później w glorii i chwale podsunąć nieświadomym owieczkom jego rozwiązanie i patrzeć, jak na własne życzenie robią coś, czego normalnie nigdy by nie zrobiły. Podejrzliwi twierdzą, że w tych zaświadczeniach są czipy. A mówiąc to, gapią się w ekran smartfona, który wie o nich więcej niż jakakolwiek instytucja, jest stale namierzany z dokładnością do kilkunastu centymetrów, codziennie obserwuje ich mordy w najróżniejszych sytuacjach i podpowiada im, jakie dobra powinni sobie nabyć, potwierdzając transakcję odciskiem palca. Większość postanowiła jednak po takie zaświadczenie się zgłosić, więc rozpoczęła się walka o to, aby drukować ich jak najwięcej. Problem w tym, że zaświadczenia zostały opatentowane przez wielkie korporacje, w związku z czym niektórzy pogodzili się z myślą, że zanim doczekają się na swoje, pewnie dwa razy zdążą umrzeć albo wojna po prostu się skończy, wypali jak nieprzypilnowane ognisko.
Później powstał zupełnie inny problem - nie wszyscy zgłaszali się po odbiór swojego zaświadczenia. Ba! W niektórych miejscach ponad połowa obywateli miała to w nosie. "Panie, łu nas nije ma żadnej włojny!" - zaciągali na Podlasiu. "Człowieku, my się tu już dawno przyzwyczailiśmy, nawet lepiej się teraz żyje, spokojniej." - mówili w Łomży. "Jak się tak wszyscy nagle wypiszą, to czym będziemy straszyć?!" - pytali w "Informacjach po Informacjach". Mało tego. Ze względu na wojnę przebudowano już mieszkania, parkingi, sklepy i dworce kolejowe. Lekarze przyjmują pacjentów przez telefon, lekcje odbywają się przez Internet, a jedzenie z dostawą można zamówić w każdej restauracji. Kiedy pojawia się wiadomość, że wojna na chwilę przycichła, niektórzy cieszą się z "powrotu do normalności", ale co teraz zrobić z tymi pobudowanymi naprędce zabezpieczeniami, co ze spiżarniami, biurkami, laptopami i soundbarami? Niektórzy nie mają ochoty odwracać wprowadzonych już zmian. Że wczoraj nie zginęło osiemset, tylko pięćset osób, to mają teraz rzucić to wszystko i, no właśnie, pojechać do pracy? Żeby robić to, co od dawna robią w domu, siedząc na kanapie w dresach? Nikt nie chce tego powiedzieć głośno, ale przywrócenie pokoju byłoby dla wielu ludzi zwyczajnie nieopłacalne. I nie mam tu na myśli rządów, wielkich korporacji i koncernów zbrojeniowych, ale każdego, komu udało się przetrwać, a wojna pozwoliła mu nie robić miliona rzeczy, których i tak robić nie chciał.
Nagle podbiega do mnie żona i mówi, że załatwiła dla nas obojga zaświadczenia o wypisaniu się z działań wojennych. To znaczy, najpierw trzeba się zarejestrować przez Internet, ale właściwie już po chwili wsiadamy do samochodu i ruszamy w podróż. Okazało się, że system zorganizowano tak, że ludzie pokonują po kilkaset kilometrów, i to czasami po dwa razy, bo najpierw trzeba dostać sam dokument, a dopiero po kilku tygodniach pieczątkę. Dopiero wtedy wszystko jest ważne. Ale nie zawsze, bo jakaś część zaświadczeń ma już podbitą pieczątkę i tylko czeka na nazwisko właściciela. Jedziemy do WKU w Białymstoku, gdzie właśnie takie wydają. Kosmos. Wchodzimy, otrzymuję swoje zaświadczenie. To już koniec? A gdzie tam! Żołnierzy wroga najwyraźniej nie obchodzi, czy ktoś ma takie zaświadczenie, czy nie. Tych bez zaświadczenia potrafią zabić, dając co najwyżej minutę na wykonanie telefonu i pożegnanie się z rodziną. Tych "wypisanych" z wojny traktują łagodniej, ale jak im się nudzi, to postrzelą człowieka w kolano niewidzialnym pociskiem. Zresztą po pewnym czasie papier się wyciera i trzeba znowu jechać, aby otrzymać kolejny. Dopóki ktoś nie ogłosi końca wojny, prawdopodobnie tak to będzie wyglądało. To słabe wieści, bowiem po kilku latach globalnego konfliktu wszystkiego zaczyna brakować, a ceny rosną jak szalone. Nie ma stali, nie ma półprzewodników, nie ma drewna, nie ma nowych samochodów. Drożeją benzyna, prąd i gaz, drożeje żywność, zdobycie płyt wiórowych albo wełny do ocieplenia domu graniczy z cudem. Perspektywa katastrofy ekonomicznej staje się coraz bardziej realna, a na to już nie ma żadnych certyfikatów.
Nagle czuję ukłucie. Tak! O siódmej piętnaście mój kot przypomniał sobie, że o tej porze powinien być już głaskany i obudził mnie ugryzieniem w rękę. Wstaję i rozglądam się dookoła. Sąsiedzi zbierają się do pracy, w przedpokoju leży sterta kartonów z urządzeniami czekającymi na test, wszystko jest na swoim miejscu. No, może oprócz bułek i mleka. Trzeba będzie się przejść. Wchodzę pod prysznic i jeszcze nie w pełni rozbudzony rozmyślam o tym, co też mi się przyśniło. Teoretycznie to całkowita głupota, jakiś nieprawdopodobny scenariusz. W ogóle co to za wojna, gdzie nie ma spadających z nieba rakiet i walących się budynków? Naprawdę nie wiem, skąd w mojej głowie pojawiają się takie wizje. Przecież gdyby w Polsce była wojna, to z definicji musieliby w tym maczać palce Hitler i Stalin, a to jest już mało prawdopodobne. Nie no, bzdura jakaś straszna. Bzdura i absurd. Zresztą nikt by czegoś takiego nie wytrzymał. Ludzie wyszliby na ulice. Oprócz działań na froncie mielibyśmy masowe protesty. Zaraz policja musiałaby otoczyć szczelnym kordonem najważniejsze budynki rządowe, protestujących rozpędzonoby pałkami i gazem łzawiącym, a dzieci zamknięte w domach odchodziliby od zmysłów. No bo żeby żaliły się, że mają już dosyć siedzenia przed komputerem i chcą wrócić do szkoły?! Paranoja. Tylko mi mogło przyśnić się coś tak idiotycznego.
Idę do sklepu, wszystko w porządku. Ludzie chodzą, psy szczekają, kierowcy BMW nie używają kierunkowskazów. Świat funkcjonuje ze wszech miar prawidłowo. W sklepie jestem jedynym klientem. Biorę butelkę mleka i bułki. O, zapakowane już w woreczki po pięć sztuk. Dziwne, ale w sumie praktyczne. W końcu ktoś o tym pomyślał i mam pewność, że tych kajzerek nie macało już dziś piętnaście emerytek. Sprzedawca ma na twarzy maseczkę chirurgiczną. Wiecie, taką niebieskawą, z gumkami zakładanymi na uszy. Co mu jest? Może ma opryszczkę albo alergię. Płacę, ale gość patrzy na mnie spode łba. O co mu chodzi? Przecież nic nie ukradłem, a przygląda się, jakbym mu sklep zdemolował. Może ma kiepski humor przez tę opryszczkę. Wracam do domu, robię kawę, smaruję kajzerkę dżemem, włączam telewizor, a tam wszystko w najlepszym porządku - afera wokół jakiegoś "przedsiębiorczego" posła, otwarcie tunelu pod Ursynowem, inflacja i podwyżki podatków, ustawa medialna i zamieszanie w sejmie, smog, górnicy blokują dostawy węgla do elektrowni, a zima zaskoczyła drogowców. Są nawet durne reklamy pewnej sieci elektronicznych supermarketów. A więc to wszystko naprawdę mi się śniło. A nie, czekaj...
-
Pawel
Panie Tomaszu, niestety Pana sen, już w połowie marca 2022 będzie miał dwa lata i zamiast światła w tunelu mamy coraz czarniejsze wizje tego, co nastąpi. W Pana śnie zabrakło tylko zielonych ludzików na wschodniej granicy, ale to już bliżej niż dalej… Na ten moment zostaje słuchanie muzyki i czytanie recenzji sprzętów audio (w coraz bardziej odjechanych cenach) aby chodź na chwilę oderwać się od tego koszmaru rzeczywistości. Pozdrawiam, życząc wszystkim wybudzenia w lepszym świecie.
1 Lubię -
Grzegorz
Campo di Fiori anno Domini 2021. Esej o naszej rzeczywistości. Trafili/wywołali okres apatii ludu, resztę ogłupili, a przebudzeni tułają się jak zombie po ulicach, szukając jakichś mózgów, które pozostały po drenażu zaczętym w 2015.
2 Lubię -
Piotr
Jak dla mnie to po prostu efekt przemęczenia. Nadmiar bodźców zewnętrznych, natłok myśli oraz strzelające w nas jak z karabinu wiadomości ze wszystkich mediów. Z drugiej strony, taki sen to dobry scenariusz na jakiś film psychodeliczny. Pozdrawiam!
0 Lubię -
-
Jacek
Dla całej Redakcji i wszystkich odwiedzających tę świetną stronę najlepsze życzenia. Optymizmu, zdrowia, uśmiechu.
1 Lubię -
Witold
Zazdroszczę Panu doskonałej pamięci, Panie Tomaszu. Ja o wielu przytoczonych w artykule wydarzeniach dawno już zapomniałem. Pozdrawiam!
0 Lubię -
Komentarze (7)