Audio Domini 2020
- Kategoria: Felietony
- Tomasz Karasiński
Witamy w latach dwudziestych! Matko jedyna, jak to brzmi... No nic, jesteśmy starsi. Ale czy mądrzejsi? Tutaj, jak zwykle, zdania są podzielone. Patrząc na siebie, mam spore wątpliwości. Kolejny rok jest jednak kolejną okazją, aby spróbować raz jeszcze i pokonać trudności, których nie zdołaliśmy przezwyciężyć w tym minionym. W kalendarzowym okienku poprzecinanym świętami i weekendami warto znaleźć odrobinę czasu dla siebie i zastanowić się jak mogłoby wyglądać dwanaście kolejnych miesięcy, gdyby wszystko układało się po naszej myśli, a wiatr zawsze wiał nam w żagle. Koniec dekady to zawsze czas podsumowań. Nie chciałbym jednak czegoś takiego robić, bo po pierwsze jest to tylko powtarzanie tego, co wszyscy już widzieliśmy i przeżyliśmy, po drugie - nie wiem co dokładnie miałbym wybrać i jakimi kryteriami się kierować, a po trzecie - nie lubię tkwić w przeszłości. Od czasu do czasu mogę wybrać się na wycieczkę we własne wspomnienia, ale tam wszystko jest już zrobione, poukładane i zaspawane. Na teraźniejszość i przyszłość mam jeszcze jakiś wpływ, a jeśli spoglądanie w przeszłość czegokolwiek mnie uczy, to tego, że warto z tych możliwości korzystać. W próbach przewidywania wypadków niektórzy nie widzą najmniejszego sensu, jednak ja uważam, że nawet jeśli żadne z naszych marzeń się nie spełni, dobrze jest wybiec myślami do przodu i przeanalizować różne scenariusze - tak, jak podczas długiej wędrówki warto czasami zrobić sobie przerwę, zejść z udeptanego szlaku, wdrapać się na najbliższy pagórek i rozejrzeć się dookoła. Pod koniec minionego roku tak właśnie zrobiłem, a oddając się słodkiemu lenistwu mimowolnie zacząłem zastanawiać się jak będzie wyglądał nowy rok z perspektywy audiofila. Nuda? Możliwe, dlatego zainteresowanych od razu ostrzegam, że moje przemyślenia będą długie, trochę chaotyczne, raz pełne optymizmu i wiary w mądrość ludzi oddających się temu samemu hobby, a raz niepokojące i pełne sygnałów ostrzegawczych. Zróbcie z nimi co chcecie, pamiętając, że jestem tylko chłopakiem ze wsi i nie pozjadałem wszystkich rozumów (choć na pierwszy rzut oka widać, że próbowałem).
Czy w świecie sprzętu audio doczekamy się wreszcie jakiejś rewolucji? Raczej nie. Ja w każdym razie na takie wydarzenia nie liczę. Interesują mnie natomiast zjawiska, które postępują wolniej, ale być może mają największy wpływ na branżę, w której się poruszamy. Kwestią numer jeden jest i będzie to, co łączy rynek sprzętu audio z tak zwanym światem zewnętrznym. Rozmaite zagadnienia dotyczące ekonomii, gospodarki czy szeroko pojętego świata nowoczesnych technologii mocno odbijają się na tym, jakimi urządzeniami się interesujemy i jakie kupujemy. Kiedyś model posiadanego przez nas telefonu lub komputera nie miał żadnego związku ze sprzętem grającym. Dziś te rzeczy mocno się ze sobą zazębiają. Dawniej producenci audiofilskiej elektroniki nie musieli brać pod uwagę liczby użytkowników wybranego serwisu internetowego lub przyglądać się aktualnym trendom w dizajnie i architekturze wnętrz. Dziś bardzo ich to interesuje. Projektując nowy streamer, muszą wiedzieć czy opłaca im się uzyskać certyfikację danej usługi streamingowej, a kiedy dyskutują o wykończeniach dla nowej serii kolumn, mają na biurku najnowsze magazyny wnętrzarskie i statystyki sprzedaży mebli w konkretnych kolorach. Największe przełożenie na nasz rynek ma jednak ekonomia. Kowalski może być lepiej lub gorzej zorientowany w temacie, ale rodzaj i klasa sprzętu leżącego w sferze jego zainteresowań zależą przede wszystkim od jego możliwości finansowych. Nie chcę wchodzić w tematy polityczne, bo jest to ślepa uliczka. Przyjmijmy, że się na tym nie znam i w ogóle mnie to nie obchodzi. Znam się natomiast na sprzęcie audio, mam kontakt z jego producentami i dystrybutorami, pracownikami sklepów, instalatorami, organizatorami wystaw, pokazów i spotkań tematycznych, recenzentami i blogerami, a przede wszystkim ludźmi, którzy czytają testy, zadają pytania, piszą maile, umawiają się na odsłuchy i szukają wymarzonych słuchawek, wzmacniacza czy streamera. I widzę jak szybko ten świat się zmienia.
W minionym roku coraz mocniej widać było trend, którego podstawą jest to, co wielu audiofilów uważa za kwintesencję naszego hobby - systematyczny rozwój, wspinanie się na coraz wyższą półkę i poszukiwanie lepszego sprzętu oferującego jeszcze bardziej wysublimowany, wyczynowy dźwięk. Dla większości osób, które złapały tego bakcyla jest to coś oczywistego, jednak mam też wrażenie, że w ostatnim czasie ów postęp, owo przyciąganie w górę wyraźnie przyspieszyło. Nie mówię tylko o audiofilach wymieniających jeden hi-endowy wzmacniacz na inny, jeszcze bardziej imponujący model za dwukrotnie większe pieniądze. Duży krok w górę wykonały właściwie całe grupy klientów, w związku z czym możemy już mówić o przesunięciu się kategorii, do których w ostatnich latach zdążyliśmy się przyzwyczaić. Kiedyś o wzmacniacze, odtwarzacze i kolumny za dwa tysiące złotych pytali melomani i audiofile, którzy z takich czy innych względów nie mogli lub nie chcieli wydawać na zakup sprzętu więcej. Zjawisko to uznawano za normalne, więc nikt z tym nie dyskutował. Dla wielu klientów był to też pierwszy poważny sprzęt hi-fi w życiu. Od tego zaczynali, na tym się uczyli, a później powoli swoje systemy ulepszali. Za totalną budżetówkę uchodziły miniwieże i tym podobne wynalazki. Słuchawki za tysiąc złotych dostawały w testach najwyższe możliwe oceny, a wzmacniacz za trzydzieści tysięcy był czymś totalnie hi-endowym. Tych czasów już dawno nie ma. Wszystko poszło w górę. Niektórzy twierdzą, że doprowadziła do tego pazerność producentów sprzętu, jednak ja uważam, że każda dobrze prosperująca firma robi to, czego oczekują od niej klienci. Gdyby tak nie było, po pewnym czasie wpadłaby w tarapaty, a jej miejsce zajęłaby konkurencja dostarczająca audiofilom to, czego oczekują - sprzęt coraz lepszy, bardziej dopracowany, nowocześniejszy, a zatem i droższy. Powiedzmy sobie szczerze - to my chcieliśmy iść w górę. To wielu z nas pewnym momencie doszło do wniosku, że dwudrożne monitory w sztucznej okleinie należy zamienić na trójdrożne podłogówki wykończone pięknym lakierem fortepianowym. To my wrzuciliśmy do szuflady hi-endowe słuchawki za tysiąc złotych i zakochaliśmy się w pięknych, dużych, planarnych nausznikach za kilka, a najlepiej kilkanaście tysięcy. Dziś zwyczajne, plastikowe słuchawki do smartfona kosztują dokładnie tyle, ile jeszcze kilkanaście lat temu warte były flagowe, dynamiczne nauszniki Sennheisera. To źli producenci kazali klientom kupować droższy sprzęt? Nie. Kiedy Niemcy pokazali światu model HD 800, audiofile przez jakiś czas się nimi pozachwycali, ale później przerzucili się na Staxy, Audeze, HiFiMAN-y i Focale warte dwa, trzy, cztery razy tyle. Oto dzisiejsza rzeczywistość - jeden z najbardziej utytułowanych producentów nauszników nie jest w stanie nadążyć za oczekiwaniami coraz bardziej wymagających odbiorców. Jego aktualny flagowiec - HD 820 - kosztuje dokładnie dziesięć razy tyle, ile nieco ponad dekadę temu kosztował jego ówczesny odpowiednik - HD 600. Nie dwa. Nie pięć. Dziesięć!
Niektórzy powiedzą, że za całe to zamieszanie odpowiedzialna jest inflacja. Częściowo na pewno tak. Rosną ceny mieszkań, leków, owoców i rozmaitych przedmiotów codziennego użytku. Coraz więcej płacimy za naprawę komputera i wymianę opon w samochodzie. Z drugiej strony, sprzęt audio jest podzbiorem znacznie większego zbioru domowej elektroniki, a tutaj oczekuje się, że lepszą jakość produktów - przy zachowaniu dotychczasowych cen - zapewni nam sam postęp techniczny. Wciąż przecież odkrywamy nowe, lepsze materiały, ulepszamy procesy produkcyjne, a ceny nośników pamięci, matryc czy procesorów systematycznie spadają. Widzimy to przechadzając się po elektronicznych supermarketach. Kilkanaście lat temu na płaski telewizor o przekątnej 50-60 cali mogli sobie pozwolić tylko najlepiej sytuowani klienci. Tymczasem kilka tygodni temu brałem udział w konferencji prasowej, na której stwierdzono, że klienci zaczynają masowo rezygnować z ekranów o przekątnej 40-50 cali, bo są dla nich zbyt małe. Od przyszłego roku nowym punktem docelowym ma się stać przedział 55-65 cali. Może wstyd się przyznać, ale sam jestem w tej grupie, bo niedawno zmieniłem "starego" 42-calowego Samsunga na 55-calowy telewizor LG. Z tym, że nie zapłaciłem za niego dziesięć razy tyle. Wzrost ceny był proporcjonalny do różnicy w rozmiarze ekranu, a oprócz tego dostałem znacznie lepszy obraz, całe mnóstwo nowych funkcji, błyskawiczny dostęp do usług sieciowych i pilota będącego w gruncie rzeczy bezprzewodową myszką. Postęp. W sprzęcie audio aż tak go nie widać. Owszem, mamy nowoczesne streamery, luksusowe głośniki bezprzewodowe, systemy multiroom i hi-endowe soundbary. Możemy słuchać ulubionej muzyki bez fizycznych nośników, a nawet bez ściągania plików. Świat streamingu wreszcie zmierza w kierunku poprawy jakości brzmienia, a nie tylko poprawy funkcjonalności, szybkości i komfortu obsługi. Ale czy słuchawki, które dziś nazywamy hi-endowymi są dziesięć razy lepsze od tych, które zaliczaliśmy do tej kategorii w roku 2009? No nie wiem... A właściwie, to wiem - nie są. Moim zdaniem różnica między Sennheiserami HD 820 a HD 600 jest mniejsza niż między wspomnianymi telewizorami, które dzieli zaledwie kilka lat i jakieś 600-700 zł.
Nie zmienia to faktu, że melomani szukają sprzętu wyższej jakości i wiedzą, że za każdy kolejny przeskok trzeba będzie zapłacić. Często więcej, niż mogłoby się wydawać. Telewizory, smartfony, komputery, konsole, a nawet głośniki bezprzewodowe są przecież urządzeniami stojącymi na froncie technologicznej wojny i sprzedają się w milionach egzemplarzy. Ciężko oczekiwać, aby producenci wysokiej klasy wzmacniaczy lub zestawów głośnikowych mieli dostęp do równie zaawansowanych materiałów i operowali na takich samych liczbach jeśli chodzi o koszty i zyski. Dlatego wciąż jesteśmy w stanie zaakceptować to, że wzmacniacz za cztery tysiące złotych nie robi wszystkiego, nie łączy się z siecią ani nie ma na pokładzie najnowszego przetwornika cyfrowo-analogowego. Z punktu widzenia klienta elektronicznego supermatketu, zdecydowanie najlepszym możliwym wyborem był dotychczas amplituner, którego przedniej ścianki prawie nie było widać zza naklejek informujących o zastosowanych w nim rozwiązaniach technicznych. Nie dość, że w świadomości takich osób wciąż funkcjonuje hasło "kino domowe", to jeszcze szybkie porównanie z konkurencyjnymi urządzeniami stereo wypadało dla tych drugich skrajnie niekorzystnie. Dziś się to zmienia. Nie dość, że sprzęt stereo jest coraz lepszy i nowocześniejszy, to amplituner z kompletem kiepskich głośników przestał być wyznacznikiem luksusu. Plastikowe kino wreszcie odchodzi do lamusa. Klienci wiedzą, że to było fajne w latach dziewięćdziesiątych (albo nie było fajne nigdy), ale dziś można wybrać lepiej. Oczywiście, część wciąż pozostanie przy plastikowych soundbarach traktowanych jako przedłużenie telewizora. Ale jeżeli mówimy o klientach traktujących sprzęt audio poważniej, amplituner za dwa tysiące złotych nie jest już nawet budżetówką, ale czymś poniżej tego poziomu - dzisiejszym odpowiednikiem miniwieży. To nawet nie jest RTV, ale AGD. Jeden z wielu, wielu obowiązkowych elementów wyposażenia domu. Jeżeli doradca w sklepie powie, że najlepsza będzie Yamaha z Bowersami, spoko - może być Yamaha z Bowersami. Jeśli trafimy do innego sklepu i usłyszymy, że powinniśmy wziąć Denona z Pylonami albo Onkyo z Melodikami - tak też będzie dobrze. W końcu to tylko pięć tysięcy złotych. Żaden pieniądz. Tyle kosztują nowe smartfony Samsunga i Apple'a. I to nie te największe (za chwilę ceny flagowych modeli ze składanymi ekranami dojdą do dziesięciu czy piętnastu tysięcy i gwarantuję, że na ulicach zobaczymy nie milionerów, ale zwykłych ludzi, a nawet nastolatków noszących takie cuda w kieszeni). Soundbary i amplitunery mogą wciąż sprzedawać się w tysiącach egzemplarzy, ale nikt nie twierdzi, że mają cokolwiek wspólnego ze sprzętem audiofilskim. Niektórzy ludzie potrzebują raptem kilka minut, aby zgarnąć takie cudo do koszyka. Bez zastanowienia i bez odsłuchu. Bo i po co? Przypominałoby to degustację denaturatu na stoisku z drogimi alkoholami.
Jeszcze bardziej przesunęły się granice innych kategorii. Budżetówką są dzisiaj kolumny za trzy tysiące złotych, wzmacniacz za trzy i pół tysiąca, streamer za dwa i pół tysiąca. Melomani, którzy jeszcze niedawno szukali zestawu do czterech tysięcy złotych, dziś pytają o najlepszy system "za dyszkę". Często to właśnie będzie pierwszy poważny sprzęt audio w życiu. Ludzie, którym jeszcze niedawno do szczęścia w zupełności wystarczył głośnik sieciowy za osiemset złotych, dziś zaczynają rozglądać się za pełnowymiarowym zestawem stereo lub przynajmniej czymś w rodzaju Naima Muso. Bo plastikowy soundbar nie pasuje im do wystroju pięknie urządzonego salonu. Bo stara wieża nie łączyła się ze smartfonem. Bo znajomy postawił sobie takie coś w domu, a oni nie mogli uwierzyć, że tak luksusowy, imponujący sprzęt można kupić za jedyne pięć tysięcy złotych. Przedstawiciele firmy z Salisbury przyznają, że z punktu widzenia ekonomii mogliby zostawić w katalogu tylko głośniki Muso i Muso Qb oraz systemy z serii Uniti. Reszta jest dla zapaleńców. Ale wiecie co? Oni doskonale wiedzą, że w pewnym momencie część ludzi, którzy dziś kupują głośniki Muso i systemy Uniti, zacznie się rozglądać za jeszcze lepszą elektroniką. Pierwsi przeskoczą na coś w rodzaju Uniti Atoma i dołożą do niego fajne kolumny, a drudzy zastąpią jednoczęściowy system SuperNaitem i NDX-em. Na naszym rynku też już to widać. Jeszcze chwila, a systemy złożone z urządzeń za dziesięć, piętnaście tysięcy złotych będziemy nazywali zestawami klasy średniej. Prawdziwy hi-end będzie zaczynał się od trzydziestu, może pięćdziesięciu tysięcy za element. Nie wierzycie? W takim razie polecam lekturę najnowszych numerów audiofilskich miesięczników, w których zamieszczono różnego rodzaju podsumowania i nagrody. Ale jazda! Gramofon za pięćdziesiąt tysięcy, przedwzmacniacz gramofonowy za niecałą "stówkę", odtwarzacz płyt kompaktowych - trzydzieści tysięcy, kolumny - czterdzieści… Oczywiście znalazły się tu także urządzenia tańsze, jednak można odnieść wrażenie, że to tylko ukłon w stronę reklamodawców, którzy droższego sprzętu nie mają, a którym przecież też trzeba przyznać jakieś wyróżnienie, bo gotowi się obrazić i zadzwonić z pretensjami. A skoro sprzęt z najwyższej półki to wydatek rzędu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset tysięcy złotych za element, automatycznie przemieszczają nam się granice tak zwanej klasy średniej. Nawet jeśli przyjmiemy, że dolna granica to równe zero złotych, bo tyle kosztują słuchawki dodawane do smartfona.
Dlaczego coraz mocniej widać oznaki takiego masowego przesunięcia? Tutaj znów wracamy do zjawisk zachodzących obok nas. Przyczyn zmian na rynku audio nie można szukać w nim samym. To tak, jakby wejść do wiadra, chwycić za rączkę i mieć nadzieję, że wzbijemy się w górę. Odpowiedzi znajdziemy natomiast w ludziach - ich zachowaniach, oczekiwaniach, marzeniach. Spójrzmy na nasze podwórko w perspektywie ostatniej dekady. Rozwijamy się nie tylko w sensie finansowym, ale ta sfera naszego życia mimo wszystko mocno promieniuje na wszystkie inne. Pracujemy, oszczędzamy, wydajemy. Gonimy najbogatsze kraje świata. Można przyjąć, że proces ten trwa od wielu, wielu lat i raz idzie szybciej, a raz wolniej, ale kierunek jest ten sam, a skutek taki, że coraz więcej mieszkańców naszego kraju dysponuje coraz większymi pieniędzmi. Oczywiście nie dotyczy to absolutnie wszystkich, ale generalnie widać pewien trend. Buduje się mnóstwo nowych mieszkań. Brakuje tylko rąk do pracy, więc na wszystko trzeba czekać. Na glazurę - trzy tygodnie. Na drzwi z ościeżnicami - pięć. Na schody - minimum trzy miesiące. Ludzie potrafią wydać ogromne pieniądze na mozaiki, wanny, wyspy kuchenne i dizajnerskie meble. Tam, gdzie kiedyś nie było żadnego sprzętu audio, dzisiaj stoją soundbary i amplitunery. Tam, gdzie taki sprzęt był, dzisiaj stoi o wiele, wiele lepszy. Wiem, że wciąż borykamy się z wieloma problemami i że nie każdy ma tyle szczęścia, aby zaprzątać sobie głowę tym, na jakim sprzęcie słucha muzyki. Wystarczy przejść się do najbliższego Caritasu lub włączyć telewizor i obejrzeć "Nasz Nowy Dom" albo "Damy i Wieśniaczki". Tak było, jest i będzie. Dla większości z nas są to jednak skrajności, z którymi zderzamy się tak rzadko, jak Bentley z Polonezem.
W związku ze zmianami, które widzimy często w swoim najbliższym otoczeniu, nie będziemy wiecznie tkwili w mentalności sprzed dwudziestu lat. W wielu głowach zmiany już się dokonały, a w pozostałych będą musiały zajść pod naporem tłumu. Stary Technics to nie audiofilski sprzęt, ale eksponat muzealny. Wzmacniacz za cztery tysiące złotych to nie hi-end, ale odpowiednik odkurzacza za tysiąc z kawałkiem - ani najgorszy, ani mega wypasiony, po prostu niezły i nic ponadto. Powiecie, że opowiadam farmazony i próbuję wciągnąć melomanów na ścieżkę, która kończy się kablami kupionymi na kredyt, rozwodem i zawałem serca? Absolutnie nie. Ale spotkajcie się ze znajomymi, którzy niedawno się przeprowadzili i powiedzcie, że macie w domu najtańsze panele podłogowe (a nie sprowadzany na zamówienie parkiet z drewna tekowego), jednodrzwiową lodówkę za tysiąc osiemset złotych (a nie dwudrzwiową kobyłę z gigantycznym ekranem dotykowym) albo kanapę kupioną na wyprzedaży. Wiocha. Obciach. Syf, kiła i mogiła, że idzie się zarazić biedą od samego słuchania. Okna, grzejniki, żyrandole, baterie prysznicowe, a nawet kostka, którą wyłożony jest podjazd przed garażem - nagle wszystko musi być zrobione na maksymalnym wypasie. Plastikowe soundbary i amplitunery do tego świata nie pasują. Ale potężne, luksusowe głośniki Devialeta albo audiofilskie kolumny wykończone lakierem RAL 6032, pasujące do sofy za cztery średnie krajowe i szytych na zamówienie zasłon - jak najbardziej. Możliwe, że właśnie tak będzie teraz wyglądał rynek wysokiej klasy sprzętu audio. Zakręconych audiofilów nie można jednak lekceważyć. W pewnym sensie, ukształtowała się tutaj pewna elita - producentów, dystrybutorów, dealerów, ale przede wszystkim klientów. To ci, którzy dużo wiedzą. Ci, którzy ufają swoim uszom i wiedzą jak poruszać się nawet po ciemnych zakamarkach świata sprzętu audio. I ci, którzy potrafią zarazić swoją pasją innych. Wielu producentów rozszerza swój katalog mając nadzieję, że klient, który dzisiaj kupi głośnik bezprzewodowy, soundbar albo słuchawki za kilka, może kilkanaście lat będzie chciał kupić porządne kolumny, wzmacniacz albo słuchawki z górnej półki. Ale to działa też w drugą stronę. Widzę to po sobie. Kiedy ktokolwiek z mojego otoczenia chce kupić cokolwiek związanego z audio, przychodzi do mnie z prośbą o poradę. Bo ty się znasz... Bo ty tam masz w domu te super głośniki i wzmacniacz lampowy... Bo ty się orientujesz na tym rynku, a ja nie... Takie same pytania słyszy w swoim otoczeniu każdy audiofil. Nikt nie oczekuje, że nasze hobby nagle opanuje cały świat, a ludzie stojący w kolejce do kasy w dyskoncie będą dyskutować o wyższości wzmacniaczy lampowych nad tranzystorowymi, ale tak, jak młodzi piłkarze wiedzą w jakich korkach grają ich idole, tak część ludzi śledzi audiofilów. Sam mam na przykład "psychofana", który idzie za mną krok w krok i kupuje to, co ja. Ma takie same kolumny, taki sam wzmacniacz, takie samo źródło, a nawet kable i listwę zasilającą. A po każdym kolejnym zakupie wysyła mi maila z podziękowaniami. Ile innych urządzeń "ożeniłem" na drodze mailowej lub ustnej porady, nawet nie liczę.
No właśnie - rynek rynkiem, ale jak zmieni się sam sprzęt? Tutaj rewolucji bym się nie spodziewał, jednak wydaje mi się, że jeszcze mocniej manifestować się będą trendy, które obserwowaliśmy do tej pory, a jednocześnie klienci zmęczą się czekaniem na coś, co teoretycznie powinno nastąpić już dawno, ale jakoś nie przebiło się jeszcze do masowego odbiorcy. Przede wszystkim chodzi mi tutaj o streaming i powszechny dostęp do nagrań wrzucanych do worka z napisem "hi-res". Możliwości są. Formaty istnieją. Przetworniki montowane w budżetowych wzmacniaczach i amplitunerach, a nawet głośnikach bezprzewodowych radzą sobie z gęstymi plikami. Producenci sprzętu chwalą się tym, że ich nowy odtwarzacz może odczytać pliki DSD512. Audiofile nawet z tych dobrodziejstw korzystają. Sęk w tym, że dla normalnych ludzi jest to wciąż czarna magia, a wielu melomanom do szczęścia wystarczy skompresowana muzyka ze Spotify lub nawet YouTube'a. Co się z nimi stało? Czy naprawdę nie zechcą zakosztować lepszego dźwięku, choćby nawet dla sportu? Domyślam się, że wielu z nich zainteresowałoby się tematem, gdyby w ogóle wiedzieli, że coś takiego istnieje. Ale bez szeroko zakrojonej kampanii praktycznie nie ma na to szans. Rozwój branży audio jest mocno podyktowany czymś, co moglibyśmy nazwać czynnikami zewnętrznymi. To nie sam rynek napędza sobie klientów. Oni wciąż przychodzą z zewnątrz, ale branża jako taka nie ma zbyt wielu pomysłów na siebie. Dlatego zmiany nie mają charakteru rewolucyjnego, a każdy krok jest przeciągającym się procesem. Poszczególne firmy i instytucje całkowicie osobno się do nich dostosowują i ciągną kocyk w swoją stronę. A szkoda, bo na rynku telewizorów, smartfonów czy samochodów można zaobserwować zjawiska, które działają na korzyść nie tylko tego czy innego producenta, ale całej branży. W świecie samochodów są to teraz hybrydy i elektryki. W telewizorach tematem numer jeden jest walka o aplikacje, platformy, dostęp do sieci, obsługę wirtualnych asystentów itd. Netflix narobił tu takiego zamieszania, że zmieniło się nasze podejście do wyświetlanych treści. Tradycyjna telewizja, w której nowy odcinek serialu leci we wtorek o 20:45, może niebawem trafić do podręczników historii. Na żywo możemy oglądać kanały informacyjne, mecze i skoki narciarskie, ale cała reszta ma być dostępna na nasze żądanie. Wszyscy skumali, że nie ma już odwrotu. W świecie audio właściwie czegoś takiego nie ma. W świadomości audiofilów - tak, ale przeciętnych odbiorców - absolutnie nie. A przecież okazja już dawno pojawiła się na horyzoncie i wciąż wisi gdzieś w powietrzu. Do streamingu już się przyzwyczailiśmy, ale w temacie dostępności muzyki, której jakość przewyższa stare, wysłużone kompakty, jedynym większym wydarzeniem było wprowadzenie MQA w TIDAL-u. Czy to przekonuje tak zwanego normalnego klienta? Nie sądzę. A to on podejmuje decyzje. To on, a nie grupa wąsatych audiofilów, musi wiedzieć, że jest w tym coś fajnego. Producenci telewizorów bez problemu przekonują ludzi do niemal każdego swojego pomysłu. Zakrzywione ekrany, OLED-y, 4K, HDR… Producenci sprzętu audio powinni wreszcie się porozumieć i ustalić jakie formaty i standardy będą teraz promować. Musi ich być przynajmniej kilkudziesięciu, bo rynek podzielił się tak, że dwie czy trzy duże firmy nie zdziałają zupełnie nic. To musiałaby być ogromna inicjatywa, ale gra jest warta świeczki. Mam nadzieję, że w końcu się doczekamy i będziemy mogli przyjąć jakiś wspólny front, aby muzyka w jakości hi-res nie była tylko ładnym logiem na opakowaniu tanich słuchawek ani czymś, co praktykuje wąska grupka zakręconych audiofilów.
Jednocześnie, płyta kompaktowa staje się coraz większym przeżytkiem. Dla niektórych nie, bo kto ma ogromną kolekcję muzyki na srebrnych krążkach, na którą wydał więcej niż na wychowanie czwórki dzieci, będzie bronił tego formatu jak niepodległości. Ale wystarczy rozejrzeć się poza środowisko audiofilskie i muzyczne. Odtwarzacz płyt kompaktowych w samochodzie to straszny obciach. W restauracjach i salonach fryzjerskich muzyka leci z serwisów streamingowych. Młodzi ludzie na widok laptopa ze szczeliną lub szufladą pytają co to takiego. Kupno czystych płyt w sklepach staje się wyzwaniem, bo mało kto ich używa. Najczęściej wykorzystuje się je do archiwizacji danych. Mimo to, mówimy o ostatnim popularnym nośniku muzycznym, więc siłą rzeczy nowe płyty wydawane są... Na płytach. Dla młodych ludzi najbardziej liczą się statystyki w serwisach internetowych, ale branża muzyczna wciąż śledzi listę OLiS-u. Aby dostać złotą płytę, polski wykonawca musi sprzedać piętnaście tysięcy krążków. W porównaniu z wyświetleniami na YouTubie, idącymi często w miliony, to tyle, co nic. Ale za płytę słuchacze muszą zapłacić, a za wejście na YouTube'a - nie. Dlatego wysoka pozycja na liście to wciąż bardzo prestiżowa sprawa. Każdy znany artysta musi wydać płytę, no bo inaczej co będzie podpisywał i sprzedawał na koncertach? Co rozda rodzinie i znajomym? Gdyby era plików nadeszła wcześniej, w sklepach pewnie wciąż mielibyśmy półki pełne kaset magnetofonowych. Te ostatnie podobno też powoli wracają, ale ja jakoś tego nie widzę. W końcu trzeba mieć działający magnetofon, a to nie takie proste. Kiedyś producenci gramofonów przetrwali trudny okres, a potem szybko pozbierali się do kupy i dziś za dwa tysiące złotych można kupić całkiem fajną, pachnącą nowością szlifierkę. A magnetofon? Dajcie spokój... Pozostaje grzebanie na aukcjach i szukanie speca, który to naprawi, wyczyści, ustawi. Jeżeli producenci sprzętu nie zaczną nagle wprowadzać nowych, przystępnych cenowo magnetofonów, na powrót kaset nie ma co liczyć. A szkoda, bo renesans winylu pociągnął za sobą wiele innych zjawisk i spowodował, że część nabywców tanich gramofonów po pewnym czasie zaczęła interesować się sprzętem hi-fi w ogóle. Nawet ci, którzy dostali takie urządzenie w prezencie. Wystartować jest ciężko, bo płyty drogie, a gramofon sam nie zagra. Ale jeżeli już go mamy, możemy rozejrzeć się za wzmacniaczem i kolumnami. W niektórych domach adapter był, jest i będzie tylko kolejnym przedmiotem zbierającym kurz, ale część użytkowników i ludzi, których wciągnęła moda na winyle, z pewnością pójdzie tą drogą. Najpierw będą pytali o lepszą wkładkę, potem o phono stage'a lub amplituner, następnie o kolumny, słuchawki i streamer do kompletu. A jeśli nie, może przekażą gramofon komuś, kto zrobi z niego użytek.
Nie trzeba być ekspertem, aby zorientować się, że na rynku wysokiej klasy elektroniki audio panuje obecnie ogromny, ale to ogromny bałagan. W dużej mierze przyczynił się do niego brak konkretnej wizji i wspomnianego wyżej porozumienia ponad podziałami. Kiedyś poszczególne rozwiązania były nam w pewien sposób narzucane. Wprowadzenie nowego standardu było efektem długich badań, przygotowań, zebrań i umów. Najpierw słuchaliśmy winyli i każdy meloman miał w domu gramofon. Potem kasety. Szał. Później nastała era płyt kompaktowych. Teraz, w obliczu braku fizycznych formatów, wszystko się rozmyło. Jedni poszli w swoją stronę, inni w swoją. Klienci stracili poczucie, że producenci sprzętu wiedzą coś lepiej od nich - przeprowadzili jakieś testy, zbadali sytuację, dogadali się z wytwórniami muzycznymi. Nie. Odtąd mieli wrażenie, że obie strony eksperymentują. Zarówno dla jednych, jak i drugich oznaczało to coś na kształt zakładów bukmacherskich. Wiele rozwiązań się nie sprawdziło. No i co? No i nic. Producenci z pewnością wtopili na tym trochę pieniędzy, ale największymi przegranymi są klienci, którzy z przestarzałym sprzętem zostali. Jedna czy druga firma zaraz wymyśliła coś innego, a dziesięcioletnie przetworniki i streamery pozbawione wsparcia software'owego zbierają kurz albo zostały zaprzęgnięte do pracy w systemie stojącym w garażu lub trzeciej sypialni. Wydaje mi się, że wreszcie trzeba będzie coś z tym zrobić, bo kto raz się na tym sparzył, ten nad zakupem kolejnego "rewolucyjnego" urządzenia zastanowi się nie dwa, ale dziesięć razy. W ogóle software stał się areną technologicznej wojny, która kiedyś leżała zupełnie gdzie indziej. Zawsze istnieli ludzie skłonni zapłacić za najnowszy odtwarzacz SACD (mimo, że było to ryzykowne, a liczba dostępnych tytułów nie porażała) albo najnowszy amplituner z jakimś tam super systemem dźwięku przestrzennego. I wciąż są. Ale coraz więcej melomanów wie, że najbardziej w życiu przyda im się rozsądna aplikacja do odtwarzania muzyki, gwarantująca na dodatek wysoką jakość sygnału. A to, oprócz posiadania odpowiedniego sprzętu, sprowadza się do software'u.
Wojny na oprogramowanie i aplikacje na pierwszy rzut oka nie widać. Ale ona już od dawna trwa i będzie trwać nadal. Szczególnie interesującym systemem jest Roon. Z punktu widzenia audiofila, który jakiś czas temu wszedł w pliki i zgrywał swoje ulubione płyty na dysk, a następnie dodał do tego muzykę z popularnego serwisu streamingowego, jest to właściwie oprogramowanie marzeń. Drogie, ale bajecznie funkcjonalne i stworzone przez pasjonatów dla pasjonatów. Kiedy biorę do testu kolejny streamer, kompatybilność z Roonem jest teraz pierwszą rzeczą, jakiej szukam w jego specyfikacji. Ani rodzaj zastosowanego w środku przetwornika, ani nawet opowieści o dyskretnych stopniach wyjściowych nie interesują mnie tak, jak obsługa tej jednej aplikacji. W tym momencie wojnę na aplikacje wygrywają firmy, które dawno temu stworzyły własne oprogramowanie. Sonos, HEOS, BluOS, MusicCast - te sprawy. Ale to też może się zmienić. Za kilka lat ich twórcom coraz trudniej będzie nadążać za zmianami. Każda nowa wersja systemu operacyjnego na urządzenia mobilne i każde ulepszenie jednego z kilku obsługiwanych serwisów streamingowych uruchamia dzwonek na biurku szefa programistów. Trzeba zrobić nową wersję i udostępnić użytkownikom nową aktualizację. Inaczej zauważą, że coś nie działa im tak, jak powinno. W pewnym momencie może się to zrobić za ciężkie, a zyskiwać będą ci, którzy nie stworzyli własnego systemu, idąc w gotowe, zewnętrzne rozwiązania. Tutaj znów dochodzimy do problemu podziałów, które napędza tylko chęć dominacji i zablokowania przeciwnika. Każda licząca się firma musi mieć własną aplikację, z którą nie łączą się głośniki i wzmacniacze innych marek. Prawie żadna nie udostępnia swojego oprogramowania konkurencji. Nie prościej było się dogadać? Najbardziej tracą na tym użytkownicy, którzy praktycznie muszą trzymać się urządzeń z jednej stajni. Chyba, że zaczną szerokim łukiem omijać wszystkie firmy uprawiające taką politykę i przerzucą się na software wspierany przez kilkudziesięciu mniejszych producentów. Nierealne? No nie wiem. W dzisiejszych czasach ludzie nie lubią być, że tak powiem, trzymani za ryj. Nie lubią długich umów, ograniczeń i rozwiązań, z których niełatwo się wyplątać. A co jeśli pozostaniemy wierni jednej aplikacji, kupimy od jednej firmy audiofilski streamer, soundbar, pięć głośników sieciowych i wieżę do sypialni, cały dom uzbroimy w sprzęt od wybranego producenta, a ten w pewnym momencie (jeszcze nie teraz, ale może za trzy lub cztery lata) ogłosi, że przestaje rozwijać swoją aplikację i przerzuca się na coś innego? Ano właśnie...
Producenci sprzętu audio wciąż szukają odpowiedzi na problem, który w pewnym sensie przyszedł do nas z zewnątrz. Pięcioletni tablet lub czteroletni smartfon to dzisiaj złom. Dziesięcioletnie auto może być zadbane i znakomicie utrzymane mechanicznie, ale jeśli w centrum deski rozdzielczej znajduje się archaiczny wyświetlacz z nawigacją ładowaną z umieszczonych w bagażniku płyt, widzimy w nim odrobinę młodszą wersję eksponatu z muzeum techniki. Im droższa zabawka, tym bardziej chcemy utrzymać ją przy życiu. Dlatego coraz więcej producentów audiofilskich klocków oferuje nam urządzenia modułowe lub specjalne programy umożliwiające dokonanie fabrycznego upgrade'u w przyszłości. Wydaje mi się, że to bardzo dobry pomysł. Karta z nowym streamerem lub moduł przetwornika z dodatkowymi wejściami cyfrowymi to lepsza inwestycja niż wymiana całego wzmacniacza, a wysłanie kolumn do producenta na wymianę przetworników i odświeżenie lakieru jest znacznie korzystniejsze niż ich odprzedaż i kupno droższego modelu, nawet ze zniżką dla stałych klientów. Niestety, wciąż jest to stosunkowo niewielki odsetek firm specjalizujących się w wytwarzaniu audiofilskich gratów, w związku z czym coraz bardziej nasyca się rynek wtórny. W ogłoszeniach można znaleźć coraz ciekawszy i coraz droższy sprzęt. Widać przy tym, że hi-end generalnie lepiej trzyma wartość. Wychodzi na to, że czasami lepiej dopłacić za wyższy model lub limitowaną edycję, aby odzyskać więcej pieniędzy na drugim końcu tej drogi, kiedy znów przyjdzie nam ochota na ulepszenie systemu. Używany sprzęt w dobrym stanie coraz bardziej daje się we znaki producentom i dystrybutorom, którzy zarobili na nim trzy, pięć lub dziesięć lat temu. Trzeba oczywiście pamiętać o tym, że zakup takiego sprzętu zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, ale przy tak dużych różnicach w cenie, wielu audiofilów bierze to na klatę, licząc się z ewentualną wizytą w serwisie. Specjaliści zajmujący się naprawą hi-endowej elektroniki mają teraz pełne ręce roboty. Dwudziestoletnie Passy, piętnastoletnie Krelle, dziesięcioletnie Electrocompaniety, zaniedbane lampy Audio Note'a, końcówki mocy Accuphase'a po przegranej walce z przepięciem z sieci zasilającej i spaloną większością obwodów elektronicznych... Naprawią wszystko. Jeszcze wymienią kondensatory na lepsze, aby sprzęt grał jak należy. Naturalnie, nie każdy ma ochotę uczestniczyć w takiej zabawie, czekać na telefon z serwisu i zastanawiać się czy naprawa w ogóle będzie opłacalna, czy kupiony na aukcji wzmacniacz będzie musiał stanąć w przedpokoju obok drewnianego, afrykańskiego czarodzieja, pełniąc wyłącznie funkcję dekoracyjną. Nie zmienia to faktu, że rynek wtórny wygląda coraz ciekawiej. W obliczu galopujących cen, a także w ramach tęsknoty za "starym, dobrym", wielu audiofilów podejmie to ryzyko.
Producenci audiofilskiej elektroniki mogą oczywiście powiedzieć, że dodawanie kolejnych gniazd i modułów wymusili na nich klienci, którzy - a jakże - chcą mieć wszystko, a czasami wręcz nie mogą się zdecydować czy będą słuchali muzyki w ten czy inny sposób. Niestety, ostatecznie to oni także ponoszą koszty dodatków, które mogą okazać się zupełnie zbędne. Mam wrażenie, że powoli to do nich trafia. Zrozumieli, że korzystają tylko z części dostępnych gniazd i funkcji. Być może niedługo każdy meloman będzie musiał wybrać swoją drogę już nawet nie na etapie wyboru źródła, ale wzmacniacza? Dotychczas ten element systemu stereo pozostawał neutralny, nie brał udziału w cyfrowej wojnie. Teraz nie dość, że możemy kupić integrę wyposażoną w wysokiej jakości DAC-a i pełnoprawny moduł sieciowy, to jeszcze kilku uznanych producentów zaczęło oferować audiofilom wzmacniacze pozbawione gniazd analogowych. Bo i po co one komu w latach dwudziestych XXI wieku? Przydadzą się tylko posiadaczom gramofonów i magnetofonów szpulowych. Pozostałe źródła - od odtwarzacza płyt kompaktowych czy streamera po konsolę i telewizor - można podpiąć do jednego z wielu gniazd cyfrowych. Dawno temu robił to Lyngdorf, ale to przecież pomyleniec i ekscentryk, prawda? Później swoich klientów zachęcał do tego Devialet, ale jego płaskie systemy all-in-one też nie są klasycznymi wzmacniaczami, więc kto by tam brał Francuzów na poważnie. Teraz w tym samym kierunku poszedł Mark Levinson. A takiego "brendu" nie da się już wrzucić do tego samego worka. Amerykanie wypuścili na rynek dwa wzmacniacze - Nº 5802 i Nº 5805. Drugi ma gniazda analogowe, pierwszy - nie. Jeżeli więc przeanalizujemy temat i zdecydujemy się na wersję bez tradycyjnych wejść, zaoszczędzimy trochę grosza, dostając ten sam dźwięk. Domyślam się, że Nº 5802 zapoczątkuje tutaj nowy trend, a tylne ścianki hi-endowych wzmacniaczy staną się areną bitwy, której los tak naprawdę już w tym momencie jest przesądzony. Zaczynało się od pojedynczych gniazd USB, które przy złoconych wejściach analogowych i potężnych XLR-ach wyglądały co najmniej głupio. Niebawem jednak na zapleczu audiofilskiej integry użytkownicy będą szukali przynajmniej dwóch lub trzech gniazd optycznych, kilku gniazd USB oraz kompletu wejść i wyjść HDMI. Jedyne gniazda RCA będą opisane jako wyjście dla subwoofera. Naturalnie, nie stanie się to z dnia na dzień, ale ani producenci, ani użytkownicy nie będą chcieli płacić za to, że pewna grupa melomanów nie potrafi się zdecydować i chce, aby każdy jeden klocek miał wszystkie znane ludzkości gniazda i funkcje.
Ciekawym trendem, który może zrównoważyć efekt podnoszenia poprzeczki jest poszukiwanie nowych metod dystrybucji sprzętu hi-fi. Klienci dawno już zauważyli, że jego ceny nie są dane raz na zawsze. Niektórzy polują na okazje i czekają na wyprzedaże, ale te również nie biorą się znikąd. Sprzęt kupiony w promocyjnej cenie za chwilę może okazać się przestarzały, a czasami jest po prostu kiepski, więc z zaoszczędzonych pieniędzy nie ma się co cieszyć. Zdarza się jednak tak, że urządzenia są dokładnie takie same, ale po zmianie dystrybutora ceny wyraźnie spadają. Niektórzy producenci decydują się nawet na sprzedaż bezpośrednią, zbierając zamówienia za pośrednictwem własnej strony internetowej. Problem jest jednak dość oczywisty. Sam transport pojedynczej paczki to dodatkowy koszt, o którym nikt nie mówi, a jeżeli dojdą do tego opłaty celne albo sprzęt ulegnie awarii i będzie wymagał wizyty w oficjalnym serwisie (czyli w fabryce), może się okazać, że dobra dystrybucja to jednak podstawa. Coraz większą popularnością cieszy się system "hybrydowy" czyli bezpośrednia współpraca producenta z dealerami lub nawet jednym, wybranym dealerem na terenie danego kraju. Z łańcucha wypada jedno ogniwo, dzięki czemu ceny spadają o kilkadziesiąt procent, a klienci otrzymują prawo zwrotu, gwarancję i wszystkie przywileje wynikające z zakupu sprzętu w Polsce. Człowiek jednak przyzwyczaił się do pewnej wygody i ochrony jaką daje klientom prawo, a zamawianie sprzętu na zagranicznej stronie to zawsze ryzyko. Nie wiadomo czy dostaniemy to, o co chodziło, a jak przyjdzie brelok w kształcie wzmacniacza zamiast prawdziwego wzmacniacza, to z kim i w jaki sposób się procesować? Buchardt Audio, Audiolab, Gato Audio - to tylko kilka marek, które przeorganizowały swój model sprzedaży i można powiedzieć, że na razie wygląda to obiecująco. Obniżenie cen o dwadzieścia lub nawet czterdzieści procent sprawia, że poszczególne urządzenia wpadają do zupełnie innych kategorii. To się może udać, ale pod jednym warunkiem. Dealerzy będą musieli wziąć na siebie różne obowiązki, które dotychczas pełnił dystrybutor. Muszą reprezentować markę, przygotowywać całe zaplecze PR-owe, pokazywać sprzęt na wystawach, czy wreszcie zapewniać serwis bez ponoszenia kosztów wysyłki sprzętu do Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii czy USA. Jeśli tak się nie stanie, wszystko to spadnie na producentów, a z doświadczenia wiem, że to się po prostu nie udaje. Niewielka firma działająca, przykładowo, w Danii, nie może zajmować się przygotowaniem informacji prasowej o nowym przetworniku w kilkudziesięciu językach, wypożyczeniem wzmacniacza do testu w Polsce i drukowaniem bannerów na wystawę w Chinach. A jeżeli nikt nie będzie chciał wziąć na siebie tej roboty i jej kosztów, interesując się tylko sprzedażą i marżą, taka marka szybko zejdzie do podziemia. Ceny może i będą atrakcyjne, ale jeśli nie będzie reklam, testów i wystaw ani nawet dobrze prowadzonych stron internetowych, audiofile po pewnym czasie przestaną się takim sprzętem interesować. Można oczywiście przerzucić takie sprawy na zewnętrzne firmy, ale jak dostaję newsy przygotowane przez "specjalistów od reklamy" i wyobrażę sobie, że tak samo mogłyby wyglądać naprawy gwarancyjne, to też mam wątpliwości. Każdy nowy model dystrybucji trzeba będzie po prostu sprawdzić w praktyce. Wiele firm pewnie okopie się na dotychczasowych pozycjach. Mają dystrybutorów i dealerów, którzy z handlowania ich sprzętem nieźle żyją. I żadnych promocji nie będzie. Przynajmniej do pewnego czasu. Bo jeżeli więcej firm pójdzie tą drogą, zaraz okaże się, że sprzęt sprzedawany w klasyczny sposób jest po prostu niekonkurencyjny, a siła "znaczka" wystarczy tylko na pewien czas.
Kolejna moda, która przyszła do świata audio z zewnątrz to niepohamowane, a często wręcz kompulsywne wypożyczanie lub kupowanie jednego urządzenia na zasadzie zamawiania i zwrotu dziesięciu lub piętnastu kandydatów, do skutku. Jest to schemat, który częściowo gwarantuje konsumentom polskie prawo, ale też wzorzec zachowania, do którego przyzwyczajają nas sklepy z odzieżą czy kosmetykami. Kiedyś trzeba było trochę zainteresować się tematem, przyjść do sklepu, posłuchać czterech wzmacniaczy i wybrać ten, który najbardziej nam się podobał. Dzisiaj po pierwsze mało kto ma na taką zabawę czas, a po drugie tak naprawdę nie trzeba już tego robić. Można przecież kupić wzmacniacz z dostawą do domu, a jeśli nam się nie spodoba - oddać. To co, że wyjęty z pudełka, że zaślepki wyszarpane nożem kuchennym, że może po pięciu czy dziesięciu wysyłkach poluzuje się mocowanie transformatora... Klient ma prawo oddać, a jeśli sklep się nie zgodzi, zaraz dostanie dwadzieścia negatywnych opinii albo telefon z jakiegoś urzędu. Teoretycznie otwiera to przed nami nowe możliwości, zmniejszając ryzyko nieudanych zakupów, a zatem i ilość urządzeń wystawionych na sprzedaż na rynku wtórnym. Pojawiają się jednak kolejne wątpliwości. Jak myślicie, co dzieje się z tymi "odrzutami"? Kupi je ktoś inny. Przecież to nie wraca do fabryki. Słyszałem już, że u niektórych dystrybutorów powstają nowe działy, których pracownicy będą zajmować się wyłącznie sprawdzaniem i przepakowywaniem sprzętu ze zwrotów. Zamawiają u producentów palety nowych, pustych pudełek, oryginalnych taśm, folii i innych materiałów dzięki którym głośnik lub amplituner używany przez tydzień w jednym domu, pięć dni w drugim i dwa tygodnie w trzecim, będzie teraz sprzedawany jako nowy sprzęt prosto z fabryki. Paranoja. Warto też zauważyć, że za cały ten proceder ostatecznie zapłacą sami klienci, bo w przyrodzie nic nie ginie. Sklepy i dystrybutorzy będą także odbierać urządzenia, którym po pewnym czasie nawet przepakowanie nie pomoże. To będą klocki, które kilkunastu takich "wizytach domowych" dwa albo trzy razy wylądują w serwisie i będą miały powymieniane bebechy. To wszystko kosztuje. Do tej pory taki sprzęt sprzedawano jako ex-demo i wszyscy wiedzieli o co chodzi. To były urządzenia, które stały rok czy dwa w salonie, były czasami podłączane, może nawet ktoś wypożyczył je do domu za kaucją. Teraz zrobi się ich tak dużo, że wyraźny opis "ex-demo" powoli zacznie znikać. Bardziej opłaci się wysłać dystrybutorowi nową obudowę, niż sprzedawać połowę towaru za pół ceny, bo ryska, bo urwane gniazdo, bo prawy kanał przerywa... Producenci i dystrybutorzy staną przed kolejnym wyborem - albo podnosić ceny, aby zarobić nawet na sprzedaży demówek, albo organizować systemy przywracania ich do życia, aby każdy jeden egzemplarz był sprzedawany jako nówka, za pełną cenę. Inaczej się nie da tego uratować finansowo.
Rozbudowane możliwości zwracania raz zakupionego sprzętu niosą za sobą jeszcze jedno ryzyko. Aby to wytłumaczyć, posłużę się przykładem. Jakiś miesiąc temu popruła mi się zimowa kurtka, w której chodziłem chyba jeszcze za czasów studenckich. Trudno, miała prawo nie wytrzymać. W poszukiwaniu nowej udałem się do dużego centrum handlowego, jednak już w pierwszym sklepie usłyszałem, że powinienem był zainteresować się tematem w okolicach września, bo teraz takiego wyboru już nie ma. We wrześniu na dworze było wprawdzie dwadzieścia pięć stopni, ale kto by się tym przejmował. Nonsens. Wróciłem do domu, odpaliłem przeglądarkę i w popularnym sklepie z ubraniami kupiłem dwie eleganckie kurtki. Okazało się jednak, że wybrałem za duży rozmiar, więc obie oddałem i usiadłem do komputera, aby kupić jedną mniejszą, a tam, uwaga uwaga, promocja. Ta sama kurka w tym samym sklepie przeceniona o 30%. Biorę! Gdybym jednak od razu zamówił dobry rozmiar i odciął metkę, na drugi dzień poczułbym się zrobiony w bambuko. Okazuje się, że nie tylko ja na to wpadłem. Wielu klientów zachowuje sobie metki, kartony i listy przewozowe, bo sklep przyjmuje zwroty do sześciu miesięcy po zakupie. Mało tego. Powiedzmy, że kupujemy garnitur za 3000 zł. Odcinamy metki, chodzimy w nim, oddajemy do pralni, generalnie jest nasz. Ale za dwa miesiące sklep robi promocję i ten sam garnitur nie kosztuje już 3000, ale 1800 zł. Jak na tym zarobić. Proste - kupujemy drugi garnitur za 1800 zł, wsadzamy go do pudełka, w którym kiedyś dostaliśmy taki sam za 3000 zł, naklejamy zwrot, zamawiamy kuriera i czekamy na przelew. Nowy garnitur wraca do sklepu nietknięty, my ciągle chodzimy w tym, który kupiliśmy dawno temu, ale 1200 zł piechotą nie chodzi, prawda? Dokładnie to samo stanie się ze wzmacniaczami i kolumnami. Jeżeli tylko salony pójdą klientom na rękę i wydłużą czas, w którym sprzęt można zwrócić bez żadnych konsekwencji, pierwszym efektem każdej większej promocji będą zwroty i ponowne zakupy. I to już się dzieje. Jeżeli dany wzmacniacz kosztował 4290 zł, a jednego dnia wszystkie sklepy przeceniły go na 2890 zł, w przeciągu tygodnia każdy z nich dostał co najmniej kilka zwrotów, a potem nowe zamówienia od tych samych osób. Mówimy wprawdzie o tańszym sprzęcie, ale za 1400 zł bez zastanowienia wysłałbym swój lampowy wzmacniacz na wycieczkę do Poznania, Katowic, Gdyni, Pabianic albo Rzeszowa i z powrotem. We wspomnianej sytuacji rozkaz przyszedł zapewne z góry, bo trzeba było zrobić miejsce na urządzenia z nowej serii, które mają być lepsze, a kosztują tyle samo, co te stare przed wyprzedażą. Tylko kto je teraz kupi? Klienci, którzy właśnie dorwali dotychczasową wersję za 2890 zł? Na zdrowy rozum, nowe modele powinny teraz kisić się w magazynie trzy albo lata, aż do kolejnej promocji. Mam jednak wrażenie, że niektórzy dystrybutorzy i dealerzy traktują klientów tak, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu traktowano zasoby naturalne, w tym przede wszystkim węgiel, gaz i ropę. Skoro były, a ich wydobycie nie wydawało się aż tak skomplikowane, korzystano z nich bez opamiętania. Dopiero później ktoś pomyślał o tym, że węgiel zalegający na dużej głębokości kopie się trudniej niż ten, który kiedyś leżał znacznie wyżej, ale spalili go już nasi dziadkowie i rodzice. Czy zatem pewnego dnia dzieci producentów i dystrybutorów sprzętu audio nie przyjdą do swoich rodziców z pretensjami, że nasprzedawali tego towaru tyle, że nikt już niczego nie potrzebuje? To oczywiście bardzo odległa perspektywa. Nawet nie na tę dekadę. Ale może należałoby powoli zacząć o tym myśleć, zamiast sprzedawać całe palety wzmacniaczy za pół ceny?
Z większości wymienionych wyżej zjawisk wykluczone zostaną - a właściwie wykluczą się same - małe manufaktury, którym dotychczas nie udało się awansować choćby do drugiej ligi. Nie znikną z dnia na dzień, a spora część z nich będzie jeszcze długo utrzymywać się na powierzchni, jednak ich wpływ na rynek sprzętu audio jako całość będzie praktycznie zerowy. Nawet w naszym kraju działa wiele firm, które od czasu do czasu przypominają nam o swoim istnieniu, ale tak naprawdę nie mają na siebie żadnego pomysłu i nie myślą o czymś takim, jak promocja, a ich właścicielom najczęściej nie chce się nawet zrobić porządnych zdjęć swojego sprzętu lub wysłać informacji prasowej o tym, że wczoraj w nocy skończyli montaż prototypu nowego wzmacniacza z lampami zamontowanymi do góry nogami i drewnianym pilotem w kształcie gruszki. Później dziwią się, że ich sprzętem nikt się nie interesuje, a dziennikarze niechętnie odwiedzali ich pokój na Audio Video Show. Obrazek, który w tym roku został mi głowie po wystawie to samotny facet, który w jednym z najmniejszych pokoi słuchał własnego sprzętu, siedząc jakiś metr przed kolumnami. Z jednej strony, w ogóle mnie to nie dziwi. Rynek wysokiej klasy aparatury audio jest bardzo atrakcyjny, w związku z czym wielu ludzi chce odciąć swój kawałek tortu - choćby najmniejszy, z samego brzegu i bez przysłowiowej wisienki. Przybywa ludzi, którym wydaje się, że o kablach wiedzą więcej niż Ray Kimber, George Cardas i Bill Low razem wzięci. W większości przypadków zderzenie z rzeczywistością jest jednak bardzo brutalne. Marketing prowadzony na zasadzie zakładania pięciu kont na forach i grupach nie działa, a już na pewno nie na ludzi, którzy mają pojęcie o co w tej całej zabawie chodzi. Dlatego tę, często niewidoczną lub słabo widoczną część rynku, również czeka transformacja. Przetrwają tylko firmy, które coś już zbudowały albo zdały sobie sprawę z tego, że dobry produkt to tylko początek. W tej grupie są także producenci, którzy w odpowiednim momencie weszli na rynki zagraniczne. Reszta będzie unosić się na dnie albo powoli sobie gnić. Od czasu do czasu trafi im się pojedynczy klient, który myśli, że nie ma różnicy czy na przedniej ściance kolumn widnieje napis "JBL" czy "Janek & Staszek Audio". Niektórzy są ciekawi. Niektórym wydaje się, że potrafią znaleźć sprzęt wysokiej jakości. Nadejdzie jednak moment, kiedy będą chcieli sprzedać ten sprzęt i kupić coś lepszego, a wtedy dowiedzą się jak osamotnieni byli w tym swoim ekspertowaniu. Po pięciu latach firmy może już nie być. Nikt nie będzie pamiętał, że było coś takiego.
Pod koniec mijającego roku wielu ludzi zaczęło się zastanawiać nad czymś, co teoretycznie nie powinno nas obchodzić - co by było, gdyby przyszedł prawdziwy kryzys? Nie wiem czy jest sens się nad tym zastanawiać, bo problemy mogą spaść na nas zawsze, a niewielu ludzi wychodzi rano z domu myśląc o tym, czy może potrąci ich samochód albo, jak śpiewała Julia Marcell, "czy będzie wojna, a może mam już raka". Karuzelę strachu wystarczająco skutecznie napędzają już telewizyjne wiadomości, w których a to komuś wybuchł w domu gaz, a to brat zabił nożem brata. Gdyby jednak optymistyczne prognozy się nie sprawdziły, skutki kryzysu najprędzej odczują nieprzygotowani, a przede wszystkim firmy, które ostatnio skupiały się tylko i wyłącznie na sprzedaży, zapominając o inwestycjach, pracach badawczo-rozwojowych, nowych produktach, a także marketingu i szeroko pojętej reklamie. W czasach dobrej koniunktury sprzedają się różne cuda, nawet te dziwne i nie do końca udane. Klienci są skłonni kupić nawet sprzęt, o którym mało się mówi. Podejmują ryzyko, bo ich na to stać. Gdyby natomiast z obiegu wyparowała pewna pula pieniędzy, każdą złotówkę będą oglądali kilka razy. Zaczną dłużej badać temat zanim zdecydują się na kupno czegokolwiek, od taniego gramofonu po hi-endowe kolumny. Nie tyle ograniczą się do sprawdzonych i zaufanych marek, co raczej zrezygnują z każdego urządzenia budzącego jakiekolwiek wątpliwości. Wielu z nich natychmiast wykreśli ze swojej listy każdy produkt, o którym nie słyszeli nic dobrego. Nie kupią wzmacniacza, który nie będzie miał na koncie przynajmniej kilku nagród. Producentom i dystrybutorom, którzy regularnie dbają o takie rzeczy, sprzedaż pewnie trochę spadnie, ale zaraz odkryją, że mają co najmniej kilka sposobów aby taki gorszy czas przetrwać. Tym, którzy tylko podczepiali się pod rynkową hossę, sprzedaż może spaść do zera. Nagle zaczną wtedy zakładać konta na Facebooku i dowiedzą się, że zebranie choćby tysiąca fanów nie jest tak proste, jak im się wydawało. Natychmiast zaczną interesować się reklamami, ale najlepsze miejsca będą dawno zarezerwowane przez tych, którzy wiedzą, że to jest ważne. Nagle zaczną pytać o testy, ale w każdej poważnej redakcji w odpowiedzi usłyszą, że kalendarz jest pełny na trzy miesiące do przodu i trzeba było interesować się wcześniej, kiedy były terminy i były pieniądze. Będą chcieli pokazać swój sprzęt na jakiejś dużej wystawie, ale konkurencja tak łatwo nie odpuści dobrych miejsc. Efekt będzie taki, że rynek mocno się przeczyści. Wielcy gracze wyjdą z takiego zamieszania jeszcze więksi i mocniejsi, natomiast z mniejszych firm przetrwają tylko te, których szefowie mają głowę na karku i w dobrych czasach nie przejadali wszystkich zysków, rozsądnie dzieląc je na inwestycje, rozwój i reklamę, albo po prostu odłożyli coś na czarną godzinę. Ewentualny kryzys najmniej zmieni z perspektywy klientów. Oni najwyżej zostaną z tym, co już kupili. Niektórzy wręcz już teraz przychodzą do sklepów i mówią "pora zmienić wzmacniacz na lepszy, bo dziś mam na to pieniądze, a jak będzie jutro - nie wiadomo". Być może to najmądrzejsza rzecz, jaką można zrobić.
Styczeń to czas noworocznych postanowień, a w wielu przypadkach także ich szybkiej, cudownie spektakularnej klęski. Nagle wszyscy obiecujemy sobie, że będziemy chodzić na siłownię, rzucimy palenie, przestaniemy kupować niepotrzebne bibeloty, przeznaczymy coś na aukcję charytatywną albo - po co się, u licha, ograniczać - zbawimy świat, nakarmimy afrykańskie sieroty i zakończymy wojny o wyspę, o ropę i o to, kto klęka przed jaką figurką. Ja już z takich obietnic wyrosłem, więc podejrzewam, że w tym roku znów kupię jakiś wzmacniacz albo streamer, który teoretycznie nie jest mi do niczego potrzebny, bo muzyki można przecież słuchać na głośniku za trzysta złotych. Ale pocieszam się, że wzmacniaczem przynajmniej nikogo nie potrącę, a moim streamerem nikt nikogo nie zastrzeli. Na pewno życzyłbym sobie, aby nasz portal poszedł w kierunku, w którym zmierza spora część audiofilskiego środowiska i zwyczajnie nadążał za postępem technicznym, którego z dnia na dzień może nie widać, ale z roku na rok i z dekady na dekadę - już tak. Czasami odbywa się to nawet w dość przebiegły, podstępny sposób, bo jeszcze kilka lat temu zastanawialiśmy się co może być złego w tym, że w smartfonach mamy nawigacje i serwisy społecznościowe, a dziś widzimy kierowców autobusów oglądających za kółkiem nowe odcinki ulubionego serialu i dzieci czekające w kolejce na terapię z powodu uzależnienia od gry na tablecie.
Myślę, że najwyższy czas przestać płynąć z prądem i korzystać z różnych rzeczy tylko dlatego, że mamy taką możliwość, a zamiast tego nakreślić sobie pewną ścieżkę i sięgać po te udogodnienia, które pomagają nam dążyć do wyznaczonego celu. Ja w nadchodzącym roku chciałbym testować jeszcze więcej sprzętu, który uważam za wartościowy i audiofilski, w pełnym znaczeniu tego słowa. Chciałbym też, aby w sieci pojawiło się więcej artykułów nakierowanych na zdobywanie lub poszerzanie wiedzy o sprzęcie audio, bo ta często jest dostępna, ale przedstawiona w tak chaotyczny sposób, że aż ciężko mieć pretensje do ludzi, którzy nie odróżniają monobloku od bi-ampingu. Z drugiej strony, każde hobby wymaga przede wszystkim czasu i zaangażowania, a tego czasami brakuje nam najbardziej. Widać to na facebookowych grupach, których nowi członkowie strzelają pytaniami w stylu "koledzy, co mam kupić, żebym był zadowolony". Dysproporcja między pieniędzmi przeznaczonymi na zakup sprzętu a chęcią, by faktycznie wybrać coś fajnego i poświęcić na to choćby godzinę, jest często porażająca. A przecież to wszystko wymaga dokopywania się do wiedzy, nabierania doświadczenia, aby wreszcie dojść do tego jaki sprzęt mi się podoba, jakie brzmienie lubię... Może jestem dziwny, bo nie rozumiem jak można mieć tak ambiwalentny stosunek do urządzeń, które mają sprawiać nam przyjemność. Nie zamrozić schab, nie uprasować koszulę, nie wydrukować prezentację, tylko wypełnić nasz dom pięknym dźwiękiem.
Jak zwykle, najbardziej trapią mnie jednak rzeczy, których nie potrafię logicznie wytłumaczyć. Może pewnego dnia również będziemy patrzeć na nie tak, jak dzisiejsza młodzież patrzy na zdjęcia kolejek przed sklepem mięsnym za PRL-u, pytając rodziców czy tak wtedy wyglądał Black Friday. Przykładowo, pisząc test monitorów Wharfedale Linton Heritage, przekopałem się przez historię tej marki, zaczynając recenzję przekrojem jej dokonań, wynalazków i kilkudziesięcioletniej drogi, jaką przebyła. A tu łup - komentarz, że jakaś nowa firma zrobiła głośniki w stylu retro, że to oczywista podróba, a recenzent jest głupi, że mu się to podoba. No ręce opadają... Jeżeli w ten sam sposób ludzie podchodzą do wyboru kolumn, to nie dziwię się, że później nie są zadowoleni ze swoich decyzji. Niektóre portale wprowadzają systemy, gdzie przed zamieszczeniem komentarza trzeba odpowiedzieć na jedno pytanie dotyczące treści artykułu. Powiedzmy, że w tym przypadku byłoby to "W którym roku weszła na rynek pierwsza, oryginalna generacja monitorów Wharfedale Linton?" - i odpowiedzi "1952", "1965" lub "1984". Klikniemy źle - nie możemy komentować. Podobne mechanizmy stosują już serwisy aukcyjne i sklepy internetowe. Opinię na temat danego produktu może napisać tylko osoba, która faktycznie go kupiła. Czy to nie ma sensu? Oczywiście można w ten sposób dojść do sytuacji absurdalnych, ale mam wrażenie, że tylko w ten sposób będzie można wyeliminować informacyjny szum i wyeliminować bzdury wypisywane przez ludzi, którym albo niemożebnie się nudzi, albo są przez kogoś opłacani. A może tak ma być? Może chodzi o to, aby amatorzy szybkich zakupów skończyli z kiepskim sprzętem, który przecież trzeba jakoś sprzedać, a spam od wartościowych treści potrafili odróżnić tylko ci, którzy choć trochę się w to zaangażują? Jeśli tak, to z całego serca życzę Wam, abyście wylądowali w drugiej grupie, i aby było Was jak najwięcej!
-
Tomek
Dobry i trafny artykuł. Sam stoję przed problemem całościowej wymiany sprzętu. Pandemia spowodowała zajechanie 8-letniego CD, zawieszenia membran zaczęły się sypać. Wzmacniacz na słuchawkach coraz bardziej eksponuje 50 Hz. Skutkiem padnięcia CD było kupienie w sieciówce DAC-a, no i się stało. Zacząłem czytać o formatach plików, na próbę kupiłem 3 albumy plików, tych samych co wcześniej słuchałem na CD. Różnica w jakości odbioru muzyki na tym moim rozsypującym się sprzęcie była powalająca. Obecnie mam jedynie dylemat w jaki z wymienionych przez autora systemów wejść. W mojej rodzinie mamy dwóch audiofili. Owszem, ich rady są pomocne. Problemem jest jednak stosunek przyjemności słuchania muzyki do kosztu sprzętu. Wydanie 40 kzł to jednak dla mnie nieefektywność. Słyszę różnicę w dynamice, przestrzenności, muzykalności. Jednak wydam na nowy sprzęt max 8 kzł i będzie to wzmacniacz z sieciowym źródłem oraz coś polskiej produkcji jeśli chodzi o kolumny. Dziękując za ten artykuł, serdecznie pozdrawiam.
0 Lubię -
rafal
Dobrze, że mam niski punkt wejścia jeżeli chodzi o odbiór muzyki i tak HD 700 to moje chyba najlepsze słuchawki z którymi jestem szczęśliwy. Jak chce się ruszyć to mam taniutki Dots2 z Lamaxa czyli dokanałowe słuchawki byle były i też mnie zadowalają. Ale słuchawki w sumie wychodzą taniej i tak.
0 Lubię
Komentarze (2)