
NAD (New Acoustic Dimension) to jedna z firm, które od samego początku umiejętnie łączyły innowacje i czysto naukowe podejście do tematu ze wspaniałym zmysłem biznesowym i wyczuciem sytuacji na rynku. Niektórym audiofilom wydaje się, że jej historia zaczyna się standardowo, od wzmacniacza zbudowanego na kuchennym stole, ale kiedy przyjrzałem się temu bliżej, czułem się, jakbym czytał mieszankę opowieści o markach takich jak Lyngdorf, Rotel czy DALI. NAD został założony w 1972 roku przez niejakiego Martin L. Borisha, inżyniera elektryka z tytułem doktora fizyki. Marty - bowiem tak zwracali się do niego współpracownicy i znajomi - pochodził z New Jersey, a swoją karierę zawodową rozpoczął w 1950 roku jako doktor optometrii, co było tradycją w jego rodzinie. Po sześciu latach stwierdził, że jego powołaniem jest coś innego - muzyka i elektronika. Marty wrócił do szkoły, aby uzyskać tytuł Bachelor of Electrical Engineering na Rutgers University i zrealizować swoje marzenie o nowej karierze w rozwijającym się świecie hi-fi. W 1956 roku otworzył własny sklep detaliczny HiFi Haven w miejscowości New Brunswick. Choć biznes się rozwijał, jego prowadzenie było bardzo czasochłonne, dlatego Marty sprzedał go, aby realizować swoją pasję gdzie indziej, a dokładnie w firmie Acoustic Research, specjalizującej się w produkcji zestawów głośnikowych. Został tam jedenaście lat, ale nie jako szeregowy pracownik. Pokonał całą drabinkę, kończąc jako dyrektor generalny. Tak wysokie stanowisko, oprócz innych benefitów, dało mu możliwość nawiązania kontaktu z wieloma wiodącymi dystrybutorami i dealerami produktów audio na całym świecie. Wykorzystał to, otwierając nowy rozdział w swoim życiu.

Rosnące zainteresowanie audiofilów wzmacniaczami dzielonymi jest jednym z najbardziej zaskakujących trendów, jakie ostatnio obserwujemy. Wydawało się przecież, że rynek zmierza w przeciwnym kierunku, a niebawem w sklepach dostępne będą niemal wyłącznie systemy all-in-one, a za kilka lat melomani - nawet ci wymagający - zaczną przestawiać się na kolumny aktywne. Testowałem już bezprzewodowe zestawy głośnikowe z wysokiej półki i muszę przyznać, że ma to sens, ale dźwięk nie jest taki, jak z porządnego systemu zbudowanego z oddzielnych komponentów. Trudno wyobrazić sobie kolumny aktywne wyposażone w 100-watowe lampowe końcówki mocy. Tam mimo wszystko do gry musi wejść miniaturyzacja, niemal na pewno wewnątrz pojawią się wzmacniacze pracujące w klasie D, a tego złotousi nie lubią i mają ku temu powody. Jeśli mam być szczery, mógłbym korzystać z takich kolumn w miejscu, w którym nie prowadzę krytycznych odsłuchów. Gdybym miał jakiś mały domek letniskowy w Bieszczadach i mógł spędzać w nim weekendy i święta, to tak, ale prywatnie nie zamieniłbym swojego systemu na takie cudo, przynajmniej na razie. Wydawało mi się, że jestem przedstawicielem ginącego gatunku, członkiem klubu, który z roku na rok wyraźnie się kurczy, ale najwyraźniej byłem w błędzie. W przeciwnym wypadku takie cudo jak wzmacniacz dzielony byłoby już albo poza zasięgiem większości klientów, albo eksponatem, którego trzeba szukać na portalach aukcyjnych, będąc przygotowanym na jego drobiazgową renowację. Tymczasem raz po raz na rynku pojawiają się nowe przedwzmacniacze i końcówki mocy - Hegel, Audiolab, Michi, a teraz także Serblin & Son. Po przetestowaniu tańszego wzmacniacza zintegrowanego Performer i droższego modelu Frankie Plus przyszła pora zmierzyć się z flagowym zestawem Fabio Serblina. Czekałem na to ponad pół roku.

Hegel to norweska firma, która zdobyła uznanie dzięki produkcji wysokiej jakości wzmacniaczy i przetworników cyfrowo-analogowych. Urządzenia Hegla zawsze były cenione za neutralność, klarowność, dynamikę i uniwersalność. Odnoszę nawet wrażenie, że dla wielu klientów to właśnie ta ostatnia cecha okazała się kluczowa. Kiedy sercem naszego systemu stereo jest tak wszechstronny i mocny piecyk, mamy pełną dowolność w kwestii wyboru pozostałych elementów, w tym tego najważniejszego - zestawów głośnikowych. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia, jakimi chwalą się posiadacze sprzętu Hegla i wizualizacje zamieszczone na stronie producenta. KEF, Bowers & Wilkins, Sonus Faber, Pylon Audio, DALI, ProAc - samymi obrazami norweska manufaktura sugeruje, że jej sprzęt zagra ze wszystkim i w każdych okolicznościach przyrody. Jedną z najpopularniejszych konstrukcji Hegla był wzmacniacz H190, następca znakomitego H160. Dla mnie model ten zawsze był "drugim od dołu" - niezależnie od tego, czy w danym momencie formalnie się to zgadzało. Podstawowym piecykiem tej marki przez długi czas był H90, jednak oprócz niego wprowadzono jeszcze takie modele jak Röst czy H120. I choć każdy z nich miał swoje plusy, aby pójść dalej, trzeba było przesiąść się na H190, bo dopiero on był zauważalnie większy i oferował znacznie wyższą moc. Tak zostało do dziś. H95 oddaje 60 W na kanał przy 8 Ω, H120 - 75 W, a H190 - 150 W. Z tym, że H190 jest już niedostępny. Jego miejsce zajął H190v. Mała zmiana, wielka różnica? Sprawdźmy!

Audiolab to firma założona w 1983 roku przez Philipa Swifta i Dereka Scotlanda. Obaj panowie byli studentami londyńskiego Imperial College, a do działania skłoniła ich wspólna frustracja związana z wysokimi kosztami i skomplikowaną naturą sprzętu hi-fi w tamtym czasie. Pierwszym komercyjnym sukcesem marki był znakomity wzmacniacz zintegrowany 8000A. Możliwe nawet, że okazał się aż za dobry, ponieważ później brytyjska manufaktura miała problem z przekonaniem klientów do innych urządzeń ze swojej oferty. Mimo że Audiolab wprowadzał na rynek odtwarzacze płyt kompaktowych, procesory kina domowego, przedwzmacniacze oraz stereofoniczne końcówki mocy, a także przystępne cenowo monobloki, żadnemu z nich nie udało się nawet zbliżyć do sukcesu 8000A. W 1997 roku firma została przejęta i zmieniła nazwę na TAG McLaren. Ambicją nowych właścicieli było przekształcenie jej w markę hi-endową. W tym celu stworzono między innymi nowatorskie kolumny, których obudowy inspirowane były bolidami Formuły 1. Wszystko to znalazło jednak odzwierciedlenie w cenniku. Pomysł skokowego przerobienia firmy kojarzonej z dobrym, ale przystępnym cenowo sprzętem w producenta luksusowych komponentów hi-fi okazał się chybiony. W 2004 roku marka została przejęta przez koncern International Audio Group, który miał o wiele lepszy pomysł na wykorzystanie jej potencjału. Przede wszystkim postanowiono wrócić do korzeni. Bazowa, legendarna seria 8000 została odnowiona i przemianowana na 8200. Później jeszcze poddano ją liftingowi i tak otrzymaliśmy urządzenia z serii 8300. Były rzetelnie zaprojektowane, solidne i przystępne cenowo, więc aż się prosiło, aby po pewnym czasie pójść dalej i wprowadzić coś lepszego, chociażby z myślą o klientach, którzy po wielu latach użytkowania klocków z serii 8200 i 8300 chcieli zrobić krok do przodu. Ale nie. Na ten krok musieliśmy czekać wiele, wiele lat.

Wiele osób postrzega grającą aparaturę jako nieodzowny element wyposażenia domu, traktując go na równi z innymi sprzętami, takimi jak telewizor, lodówka, odkurzacz czy tablet. Owa przynależność urządzeń hi-fi do worka z różnoraką elektroniką, która ułatwia nam życie, przekłada się na nasze oczekiwania i preferencje zakupowe. Odruchy wyrobione podczas kupowania komputerów i telefonów każą nam sądzić, że nowszy model zawsze będzie bardziej wartościowy od starego, a im dłuższa lista wyposażenia, choćbyśmy nawet połowy z tych rzeczy mieli nigdy nie wykorzystać, tym lepiej. Nic dziwnego, że część producentów sprzętu audio uczestniczy w tym wyścigu, nieustannie aktualizując swoją ofertę. Duża rotacja w katalogu stwarza okazję, by chwalić się swoimi nowymi klockami, które oczywiście mają to, o czym te wprowadzone zaledwie dwa lata temu mogły tylko pomarzyć. Jeżeli ktoś połakomi się na wyprzedaż końcówki serii tuż przed premierą kolejnej wersji, za pięć lat może się zorientować, że jego wzmacniacz lub streamer jest starszy od tych dostępnych w sklepach o trzy generacje. Zjawisko to zupełnie nie dotyczy jednak manufaktur koncentrujących się na sprzęcie z wysokiej i bardzo wysokiej półki, szczególnie jeśli mówimy o zestawach głośnikowych, gramofonach albo wzmacniaczach lampowych. W tych dziedzinach postęp techniczny jest minimalny i prawie nikt nie oczekuje, że ktoś tu jeszcze wyskoczy z jakimś rewolucyjnym pomysłem. Liczy się co innego - jakość, rzetelność, wierność wobec swoich przekonań i rozwiązań technicznych, tradycyjne techniki produkcji i poszukiwanie podzespołów, które realnie wpływają na brzmienie. Utrzymywanie tych samych modeli w ofercie przez wiele lat jest wręcz pożądane, ponieważ świadczy o ich trwałości i długowieczności. Po jakimś czasie każda, najdrobniejsza zmiana wzbudza dyskusję i przyciąga fanów marki. Świat kręci się coraz szybciej, po ulicach jeżdżą autonomiczne taksówki, sztuczna inteligencja tworzy realistyczne filmy, wokół naszej planety krążą zaprzęgi złożone z kilkudziesięciu satelitów, a tymczasem jakaś firma wytwarzająca identyczne kolumny od kilkunastu lat ogłasza premierę nowego modelu, który od poprzednika różni się kolorem okleiny i kilkoma częściami w zwrotnicy. I wiecie co? Ludzie od razu składają zamówienia. Jeśli mamy do czynienia z edycją limitowaną, nierzadko już w chwili publikacji informacji prasowej wiadomo, że wszystkie egzemplarze się wyprzedały. Kiedy otrzymałem notkę na temat nowych wzmacniaczy Unisona, byłem przekonany, że to kolejna taka akcja. Ot, krótka seria z przednimi panelami wykończonymi lakierem fortepianowym. Okazuje się jednak, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana.

Rega to brytyjska firma, która zdobyła uznanie melomanów głównie dzięki produkcji wysokiej jakości gramofonów. Klienci czasami zapominają jednak, że jej katalog obejmuje znacznie szerszy asortyment komponentów stereo, takich jak wzmacniacze, odtwarzacze płyt kompaktowych czy zestawy głośnikowe. Wydawałoby się, że im większą popularnością i uznaniem na całym świecie będą cieszyły się gramofony tej marki, takie jak chociażby niezwykle popularne modele z serii Planar, tym więcej osób zainteresuje się innymi oferowanymi przez nią urządzeniami, jednak, elektronika Regi wciąż pozostaje w cieniu tej sławy. Jedną z przyczyn może być to, że gramofony firmy założonej przez Roya Gandy'ego stały się niemal synonimem renesansu winyli, który obserwujemy w ostatnich dekadach. O renesansie płyt kompaktowych, mimo pewnych oznak świadczących o tym, że format ten nieugięcie utrzymuje się na powierzchni, trudno jednak mówić, więc nawet bardzo fajne top-loadery Regi nie zrobiły takiej kariery jak gramofony. Pozostają jednak wzmacniacze i tutaj Rega może moim zdaniem namieszać.

Miłośnicy wysokiej klasy sprzętu grającego są wybredni, czasami nawet do przesady. Poszukiwanie coraz lepszego dźwięku jest jednak wpisane w audiofilskie hobby, więc nikogo nie powinno dziwić to, że nieustannie wynajdujemy rzeczy, które można jeszcze poprawić - w sprzęcie, wystroju pokoju odsłuchowego, sposobie ułożenia kabli na podłodze i fazach Księżyca. W ostatnich latach wszyscy mamy jednak wspólny powód do narzekania. Jest nim inflacja i wszystko, co się z nią wiąże. Gdy po raz kolejny czytam, jakie to dostępne na rynku urządzenia są brzydkie, złe, paskudne i plastikowe, a firmy, które jeszcze trzymają poziom, wywindowały ceny do poziomu stratosfery, odruchowo mam ochotę zamknąć okno przeglądarki. Później wracam jednak do swoich obowiązków i trudno mi powstrzymać myśl, że podobne komentarze mają coraz mocniejsze oparcie w rzeczywistości. Wzmacniacz, który bynajmniej nie jest szczytem marzeń audiofila i jest zbudowany w oparciu o gotową końcówkę mocy pracującą w klasie D, może już kosztować cztery albo dziesięć tysięcy złotych. Taki, który naprawdę powoduje szybsze bicie serca nawet u doświadczonego melomana - dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy i więcej. Istnieją tylko dwa wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze - dać sobie spokój, kupić w miarę porządny głośnik bezprzewodowy i słuchać muzyki w nadziei, że pewnego dnia ceny spadną i każdy będzie mógł pozwolić sobie na zakup hi-endowego sprzętu. Drugie to szukać wysokiej jakości i normalnych cen tam, gdzie mało kto zagląda - w katalogach skromnych manufaktur, które nie zdobyły setek branżowych nagród i nie mają osiemdziesięciu dystrybutorów na całym świecie. Taką maleńką, rodzinną firmą jest Serblin & Son, a jej najtańszym produktem jest wzmacniacz zintegrowany o nazwie Performer.

Thor to w mitologii nordyckiej bóg burzy i piorunów, ale także małżeństwa, sił witalnych, rolnictwa i ogniska domowego. Miał być bardziej przychylny ludziom niż jego ojciec, Odyn, choć równie gwałtowny. Podróżował rydwanem zaprzężonym w kozły, Tanngrisnir i Tanngnjóstr. Przedstawiano go zwykle jako mocarza z rudą brodą oraz trzema kluczowymi atrybutami - pasem podwajającego jego moc, żelaznymi rękawicami i wielkim bojowym młotem o nazwie Mjolnir (Mjølner). Kiedy Thor nim rzucał, młot zawsze do niego wracał, uprzednio oczywiście miażdżąc cel ataku swojego pana ("Mjøl" we współczesnym norweskim oznacza dosłownie "mąka" lub "proszek", więc "Mjølner" można rozumieć jako "mielący na proch"). Uderzeniu tej niezwykłej broni miały towarzyszyć pioruny. O tym, jak cenny był ów młot dla Thora, może świadczyć pieśń opowiadająca o tym, do czego posunął się, gdy olbrzym o imieniu Thrym ukradł Mjolnir, żądając za jego zwrot ręki bogini Frei. Według tej legendy Thor, za namową Heimdalla, strażnika Asgardu, miał przebrać się za Freję, osłoniwszy się welonem. Myśląc, że plan się powiódł, Thrym i jego kompani wyprawili wesele, podczas którego prawowity właściciel Mjolnira chyba na chwilę zapomniał o swojej misji i dał się ponieść emocjom. Zjadł bowiem osiem łososi i wołu, co wywołało zaniepokojenie olbrzymów, jednak Loki wytłumaczył ten fenomen, mówiąc, że "panna młoda" w oczekiwaniu na swoje zaślubiny z Thyrymem nie jadła przez tydzień. Pod koniec biesiady, kiedy zgodnie z tradycją złożono Mjolnira na łonie przebranego za Freję Thora, by przypieczętować akt małżeństwa, ten chwycił swój młot i wymordował olbrzymów bez najmniejszego problemu. Nie dziwi zatem fakt, że Mjolnir stał się najpopularniejszym symbolem stosowanym przez Skandynawów nie tylko w średniowieczu, ale nawet dziś, chociażby w herbach i godłach. A co to ma wspólnego z bohaterem niniejszego testu? Cierpliwości...

Jeżeli interesujecie się sprzętem grającym, z pewnością nie raz natknęliście się na rozbudowane opisy zestawów głośnikowych, wzmacniaczy, streamerów, a nawet wkładek gramofonowych, kabli i rozgałęziaczy. Nawet kiedy wszystkie funkcje i właściwości danego urządzenia są już omówione, kiedy dowiedzieliśmy się wszystkiego o historii marki (będącej oczywiście liderem w danej dziedzinie) i jej zaangażowaniu w dostarczanie melomanom zoptymalizowanych rozwiązań hi-fi (w prasówkach często można znaleźć elementy korporacyjnej nowomowy), przeczytamy jeszcze o tym, że opisywany model będzie świetnie prezentował się w każdym wnętrzu, a jego opakowanie zostało wykonane z materiałów nadających się do recyklingu i zadrukowane tuszem sojowym. Nie ma w tym nic dziwnego. Każdy chce swój produkt sprzedać, szczególnie jeśli mówimy o urządzeniu, które ma trafić do masowego odbiorcy, takim jak nowy wzmacniacz sieciowy Denona o jakże odkrywczej nazwie Home Amp. O jego premierze zostałem poinformowany z wyprzedzeniem, więc spodziewałem się, że będzie to spore wydarzenie, a materiały marketingowe będą nawet obszerniejsze niż zwykle, bo wiele firm sprzedałoby duszę diabłu, aby mieć w swojej ofercie taki kompaktowy, mocny i funkcjonalny piecyk. Myliłem się. A to dopiero początek historii...

Choć wśród projektantów sprzętu grającego nie brakuje ekscentryków, szaleńców i oszołomów, niewielu zdołało swoimi oryginalnymi pomysłami zadziwić świat do tego stopnia, aby ich nazwisko było kojarzone równie dobrze, a w niektórych kręgach nawet lepiej niż firma, pod której skrzydłami działali. Nawet jeśli uważacie się za doświadczonych audiofilów, założę się, że mielibyście problem z dopasowaniem nazwisk konstruktorów do znanych wszystkim marek, o ile oczywiście nie jest to jedno i to samo, jak w przypadku Cardasa, McIntosha, Kimbera czy Dana D'Agostino. Zdziwiłbym się jednak, gdybyście - mając się za audiofilów - nie wiedzieli, kim był i co takiego stworzył Franco Serblin. Niestety nie miałem okazji go poznać, ale musiał to być niezwykle utalentowany i charyzmatyczny jegomość. Melomani szaleli za jego kolumnami, a koledzy po fachu albo szczerze podziwiali, albo kompletnie lekceważyli jego projekty. Nie jest tajemnicą, że Franco miał w głębokim poważaniu parametry i pomiary. Podczas gdy konkurencja zmierzała w stronę projektowania komputerowego, próbując rozwiązać wszystkie problemy związane z reprodukcją dźwięku za pomocą nauki, założyciel firmy Sonus Faber polegał na własnych uszach i skupiał się na tym, co podpowiadała mu intuicja. Miał wrodzony talent i ufał mu bezgranicznie. Tworząc swoje kolejne dzieła, wolał słuchać niż analizować wykresy. To, że stworzone przez niego zestawy głośnikowe wyglądają wspaniale i do dziś budzą podziw swoją formą, nie ulega wątpliwości. O wiele ważniejsze jest jednak to, czego nie widać na zdjęciach - dźwięk. A ten zdaniem większości audiofilów jest wyjątkowy, hipnotyzujący, niepowtarzalny. Nic dziwnego, że dzieło pana Serblina jest dziś kontynuowane i to nie tylko przez firmę, której poświęcił ponad trzydzieści lat, ale także przez inne, mniejsze manufaktury założone i prowadzone przez jego krewnych. Jedną z nich jest Serblin & Son.
Garfield