
Niesamowita aktywność, żeby nie powiedzieć dominacja JBL-a na rynku nowoczesnych słuchawek i głośników bezprzewodowych sprawiła, że logo tej marki doskonale kojarzą już nie tylko audiofile i profesjonaliści zajmujący się nagłaśnianiem koncertów, sal kinowych oraz mniejszych i większych obiektów użyteczności publicznej, ale właściwie wszyscy. Nawet nastolatkowie marzący o tym, aby w przyszłości zawodowo zajmować się wstawianiem filmów na YouTube'a. Jestem pewien, że część użytkowników tego sprzętu nie ma zielonego pojęcia, co właściwie oznaczają te trzy litery. A wiedzę tę warto posiąść z kilku powodów. Po pierwsze - aby nie wyjść na idiotę, kiedy ktoś nas o to zapyta. Po drugie - ponieważ historia firmy uważanej dziś za największą potęgę w branży głośnikowej jest naprawdę ciekawa, pełna zaskakujących wydarzeń i nagłych zwrotów akcji. Po trzecie - dlatego, że w tym roku JBL obchodzi siedemdziesiątą piątą rocznicę istnienia. Grzechem byłoby nie zrobić z tej okazji czegoś wyjątkowego. Amerykanie doszli do tego samego wniosku i postanowili wypuścić na rynek dwa jubileuszowe produkty. Pierwszy to kolumny L100 Classic 75, będące w gruncie rzeczy zmodyfikowaną wizualnie wersją potężnych monitorów L100 Classic, które testowaliśmy trzy lata temu. Drugi to prawdziwy rarytas - jedyny w ofercie tej marki wzmacniacz stereofoniczny, SA750. Jego obudowa nawiązuje do stylistyki klasycznych modeli SA600 i SA660, w środku natomiast kryje się nowoczesny układ ze 120-watową końcówką mocy pracującą w klasie G, przetwornikiem cyfrowo-analogowym oraz modułem strumieniowym, obsługującym UPnP, Chromecast, Apple Airplay 2, a nawet Roona i pliki zakodowane w standardzie MQA. Jakby tego było mało, to piękne urządzenie wyposażono w system korekcji akustyki pomieszczenia Dirac Live. "SA750 łączy w sobie atrakcyjność stylu retro z najnowszymi technologiami optymalizacji pomieszczenia i transmisji strumieniowej na rynku. To wszystko co najlepsze ze świata przeszłości i teraźniejszości. Już teraz wywołuje spore podekscytowanie wśród audiofilów i entuzjastów, którym go pokazaliśmy." - powiedział Jim Garrett, starszy dyrektor ds. strategii i planowania produktu w Harman Luxury Audio. Nic dziwnego, że nowy wzmacniacz JBL-a trudno było nawet wypożyczyć do testu, ponieważ w kolejce ustawili się wszyscy dziennikarze i blogerzy, których znam oraz kilku, których zupełnie nie kojarzę. Ale spójrzcie tylko na niego. Nie zdziwiłbym się, gdyby egzemplarz demonstracyjny w przerwach między odsłuchami zaliczał nawet sesje zdjęciowe do magazynów o wystroju wnętrz. Na szczęście ja również zawczasu zapisałem się na listę, dzięki czemu SA750 trafił do mnie jeszcze w tym roku.

Historia marki Norma Audio zaczyna się w 1987 roku w Cremonie - mieście, z którego pochodzili nie tylko słynni kompozytorzy, tacy jak Ponchielli czy Monteverdi, ale także znakomicie mistrzowie lutnictwa - Stradivari, Amati i Guarneri. Tworzeniem aparatury, na której można posłuchać takich wspaniałości w zaciszu własnego domu, zajął się człowiek o równie włosko brzmiącym nazwisku - Enrico Rossi. Pierwszym urządzeniem wyprodukowanym pod marką Norma Audio był wzmacniacz oznaczony symbolem NS 123. Nie odniósł on spektakularnego sukcesu komercyjnego, ale prawdopodobnie nikt nawet się tego po nim nie spodziewał, ponieważ był to poboczny, może nawet lekko hobbystyczny projekt. Zupełnie nowy rozdział w historii włoskiej manufaktury zaczął się, kiedy została ona przejęta przez należącą do Enrico Rossiego firmę Opal Electronics, która zajmowała się produkcją urządzeń pomiarowych. I co? Kolejne urządzenia, pierwsze sukcesy, rosnąca sprzedaż i kilka prestiżowych nagród na koncie w przeciągu kilku lat? Nie. W 1991 roku właściciel Normy rozpoczął projekt badawczy, którego celem było zrozumienie tego, w jaki sposób sprzęt grający może degradować dźwięk i jak można tego uniknąć. To, czego tak uparcie szukał, znalazł dopiero niecałe siedem lat później. Na pewno nie było to jedno genialne rozwiązanie, a raczej zbiór wielu odkrytych osobno reguł i wskazówek. W przeciwieństwie do manufaktur, które zbudowały swoją reputację na jakimś konkretnym rozwiązaniu technicznym, Norma niczego takiego nie opisuje i nie opiera całej swojej promocji na jednym patencie. Jeżeli jednak chcielibyście wiedzieć, jakiego brzmienia można się po tym sprzęcie spodziewać, Enrico stawia sprawę jasno - dźwięk ma być naturalny, dynamiczny i treściwy, a jego kluczowym atutem powinna być realistyczna średnica.

Szukając wzmacniacza zintegrowanego lub systemu all-in-one w cenie do dziesięciu tysięcy złotych, wielu audiofilów zacznie zastanawiać się nad odsłuchem takich urządzeń jak Hegel H95, Atoll IN200 Signature, NuPrime IDA-16, Primare I15 Prisma, Naim Uniti Atom, a może nawet Unison Research Simply Italy albo Cary Audio Xciter. Intuicja podpowiada, że lepiej mieć najtańszego Hegla, Naima lub Primare'a niż najdroższego Marantza, Denona, Cambridge'a albo Rotela. Ale czy na pewno? Logiczna analiza argumentów za i przeciw zdaje się wskazywać zupełnie inny kierunek. Specjaliści od sprzętu z wyższej półki za 8000-10000 zł proponują nam małe, skromnie wyposażone wzmacniacze, w których wnętrzu coraz częściej kryje się końcówka mocy pracująca w klasie D, a przednia ścianka może być nawet wykonana z plastiku. Marki kojarzone z tańszymi integrami i amplitunerami najczęściej są skłonne za te same pieniądze oddać w nasze ręce dużego, ciężkiego, obładowanego gniazdami kloca, który prezentuje się przy tamtych pudełeczkach jak zawodnik z zupełnie innej ligi. Przy okazji dostaniemy pewnie szereg przydatnych funkcji i trzycyfrową moc.

Nie jest tajemnicą, że branża audio nie należy do najbardziej innowacyjnych. Postęp techniczny i zmiany trendów, i tak napędzane w dużej mierze przez siły zewnętrzne, widać tu wprawdzie wyraźniej niż w wielu innych dziedzinach naszego życia, ale do wyścigu zbrojeń znanego z rynku komputerów, smartfonów i telewizorów jeszcze sporo nam brakuje. Producenci audiofilskiej aparatury starają się przyciągać naszą uwagę chwytliwymi sloganami, jednak niektórzy posuwają się zdecydowanie za daleko. Ich zdaniem przełomowym wynalazkiem może być na przykład głośnik z zawieszeniem pofałdowanym w nietypowy sposób lub wzmacniacz, w którym zastosowano nowy typ lamp mocy. Co za absurd, prawda? Tego typu patenty być może mają wpływ na brzmienie, ale poza tym nie zmieniają absolutnie nic. Nie czynią systemu stereo mniejszym, bardziej wydajnym, sprytniejszym ani bardziej ekologicznym. Nie zmieniają naszego sposobu słuchania muzyki, nie dają nam żadnych nowych narzędzi, nie pozwalają nam myśleć inaczej o ustawieniu sprzętu w pokoju odsłuchowym. Doświadczeni melomani w ogóle takich rewolucji nie potrzebują, a większości klientów wystarczy spokojna ewolucja - świadomość, że ich nowy sprzęt będzie pod jakimś względem lepszy od poprzedniego. Przyjrzyjmy się zatem nowoczesnym wzmacniaczom i systemom typu all-in-one. Jakie elementy tu powtarzają? W warstwie wizualnej - luksusowy minimalizm i piękne wyświetlacze, w konstrukcyjnej - przetworniki, łączność sieciowa i końcówki mocy pracujące w klasie D, w software'owej - kompatybilność z popularnymi usługami muzycznymi i asystentami głosowymi, w technologicznej - multiroom, możliwość rozbudowy systemu o kolejne klocki, zgodność z systemami automatyki domowej oraz praktyczne dodatki, jak systemy korekcji akustyki pomieszczenia. Producentom takich klocków wydaje się, że są kapitanami okrętu wpływającego na nieznane wody, że surfują na fali cyfrowej rewolucji, że robią coś, czego nie odważył się zrobić nikt inny. Wszyscy podążają jednak ścieżką, którą wiele, wiele lat temu wytyczył Peter Lyngdorf.

Ken Ishiwata to postać, która audiofilom jednoznacznie kojarzy się z marką Marantz. Jako starszy menedżer produktu i ambasador firmy, Ken używał swoich uszu i doświadczenia inżynierskiego do pracy z zespołami projektowymi w Europie i Japonii po to, aby wprowadzać poprawki w urządzeniach, które i tak zasługiwały na wysokie noty. Charyzmatyczny Japończyk stał się specjalistą od - jeśli można to tak ująć - fabrycznego tuningowania komponentów stereo, a produkty opatrzone jego inicjałami pozostają poszukiwanymi na rynku wtórnym perełkami. Ken oceniał każdy nowy produkt Marantza w swoim pokoju odsłuchowym w Eindhoven. Od czasu do czasu zauważał urządzenie, które miało potencjał, aby brzmieć jeszcze lepiej. Takie produkty, po kompleksowej kuracji polegającej zwykle na poprawie jakości kluczowych komponentów, zyskiwały dopisek Special Edition lub KI Signature. Ostatnimi takimi perełkami, a właściwie rubinami, wypuszczonymi na rynek przez Marantza, były odtwarzacz SA-KI Ruby oraz wzmacniacz zintegrowany PM-KI Ruby - piękne klocki z wygrawerowanym podpisem konstruktora, upamiętniające 40-lecie jego współpracy z tą marką.

Jeśli spytacie audiofilów, z czym kojarzy im się sprzęt Naima, prawdopodobnie odpowiedzą, że z minimalistycznymi, czarnymi, trochę garażowymi klockami, które można łączyć ze sobą w dość nietypowy sposób, a także z oryginalnymi rozwiązaniami technicznymi, dziwnymi gniazdami oraz specyficznym podejściem do kwestii okablowania i ustawienia systemu stereo w pokoju odsłuchowym. Wszystko to sprawiło, że fani tej marki przez wiele, wiele lat byli traktowani jak odmieńcy. Nawet nie było sensu zaczynać z nimi rozmowy, bo interesowały ich tylko NAP-y, XPS-y i firmowe stoliki modułowe, dzięki którym razem z nowym zasilaczem można było kupić kolejną półkę, dążąc w ten sposób do ideału, czyli systemu składającego się z co najmniej kilkunastu komponentów. W dalszym ciągu można się w to bawić, jednak w pewnym momencie manufaktura z Salisbury zaczęła się resocjalizować, prostować swoje podejście i otwierać się na świat. Ale tylko w niektórych dziedzinach. Na przykład, postanowiono montować gniazda RCA, lecz obok, a nie zamiast DIN-ów. Wzornictwo uległo tylko niewielkim zmianom. Firma mimo wszystko chciała dbać o swoich wiernych fanów - tych, którzy wspierali ją nawet wtedy, gdy posiadanie jej sprzętu wymagało wielu, wielu poświęceń i odcięcia się od świata. Z drugiej strony można powiedzieć, że miłośnicy Naima w pewnym sensie zawsze mieli łatwiej. Normalny audiofil musi rozważać setki możliwych połączeń. Kręci go prawie wszystko, o czym może poczytać i co wpadnie mu w oko lub ucho. Naimowcy mieli natomiast nakreśloną ścieżkę, którą należało kroczyć. Firma zasugerowała, że trzeba kupić siedmiometrowe kable głośnikowe i poprowadzić je w dziwny sposób? Okej. Kazała ręcznie wyciągać płytę wraz z całym napędem z odtwarzacza? W porządku, przecież to zabawne i całkiem satysfakcjonujące. Do przedwzmacniacza i odtwarzacza proponowano zewnętrzne zasilacze? Dobra, trzeba tylko uzbierać kasę i wiadomo, co robić. Naimowcy nie musieli czytać testów, umawiać się na odsłuchy i szukać synergii w chaosie.

Jak już wielokrotnie podkreślałem, w kwestii sprzętu Hegla jestem całkowicie nieobiektywny. Lubię tę markę, podoba mi się znakomita większość oferowanych przez nią urządzeń, od niedawna używam końcówki mocy H20 w swoim systemie odniesienia, a z samymi Norwegami wypiłem w życiu tyle piwa, ile idzie podczas dobrego festiwalu. Szczególnie podoba mi się ich fachowe, ale jednocześnie proste i ludzkie podejście do różnych spraw. Z jednej strony mamy tu przecież do czynienia z firmą, którą w audiofilskim środowisku znają naprawdę wszyscy. Firmą, która ma na całym świecie dziesiątki dystrybutorów i setki dealerów. Firmą, która zgarnia wszystkie najważniejsze nagrody. Z drugiej - nie jest to żadna korporacja, w której na jednego inżyniera przypada trzech specjalistów od marketingu, dwóch product managerów i czterech dyrektorów. Jest dokładnie odwrotnie. To, że produkty Hegla mogą konkurować ze sprzętem wielkich graczy, często wygrywając tę rywalizację na etapie odsłuchu, wcale nie oznacza, że jest to chłodna i wyrachowana machina, której zależy tylko i wyłącznie na zwiększaniu sprzedaży. Tak, zależy, ale nie do tego stopnia, aby ktoś siedział po nocach w arkuszach kalkulacyjnych albo sprawdzał efektywność pracy poszczególnych członków zespołu, przeglądając zapisy z monitoringu. Norwegowie podchodzą do swojej pracy sumiennie, ale udaje im się zachować względny luz i, może to zabrzmi górnolotnie, ale tak właśnie to postrzegam - ducha maleńkiej, skromnej firmy założonej przez Benta Holtera jeszcze w czasach studenckich.

Yamaha to firma, której działalność wykracza daleko poza produkcję sprzętu audio. Jej historia zaczyna się na drugim końcu tego łańcucha - od organów, fortepianów i innych instrumentów muzycznych, a kończy na motocyklach, quadach, wózkach golfowych i łodziach motorowych. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę tylko tę część oferty japońskiego koncernu, która ma cokolwiek wspólnego z nagrywaniem i odtwarzaniem dźwięku, paleta dostępnych produktów będzie szeroka jak cieśnina Naruto. Studyjne monitory bliskiego pola, słuchawki, miksery, soundbary, amplitunery, wzmacniacze zintegrowane, głośniki sieciowe, systemy mikro - w katalogu Yamahy można znaleźć praktycznie wszystko. Niektórzy twierdzą, że sukces tej marki to efekt połączenia pięknej historii z mądrymi decyzjami, systematyczną pracą i typowym dla mieszkańców tej części świata, wybitnie skrupulatnym podejściem do projektowania elektroniki, jednak ja uważam, że i taki kapitał można było zaprzepaścić. Jeśli mówimy o rynku hi-fi, Yamaha jest dzisiaj tu, gdzie jest dzięki dwóm wyjątkowo odważnym ruchom, które pozwoliły jej wyprzedzić konkurencję, a nawet zapoczątkować trend, który trwa do dziś. Pierwszym było stworzenie systemu MusicCast, dającego użytkownikom dostęp do muzyki z sieci i pozwalającego łączyć urządzenia Yamahy w jeden ekosystem. Japończycy zainwestowali w to rozwiązanie mnóstwo pieniędzy, ale ich wysiłek nie poszedł na marne, dzięki czemu firma dysponuje dziś najbardziej rozbudowanym systemem multiroom - takim, do którego można podłączyć wszystko od radiobudzika po hi-endowy amplituner kina domowego. Drugim był natomiast powrót do sprzętu stereo w wielkim, wielkim stylu. Mam tu na myśli oczywiście premierę urządzeń z serii 2000, za którymi poszły kolejne - tańsze, droższe, ale zawsze pięknie wpisujące się w stylistykę nawiązującą do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Hegel Music Systems to doskonały przykład firmy napędzanej dobrymi pomysłami, dbałością o szczegóły, racjonalnymi decyzjami i stawianiem na pierwszym miejscu tego, co najważniejsze - brzmienia. Norwegowie mogą pochwalić się wieloma ciekawymi rozwiązaniami technicznymi, jednak ani troska o dobór odpowiednich dla każdego modelu komponentów, ani godziny spędzone na projektowaniu płytek drukowanych, ani też pogoń za funkcjonalnością nie odciągnęły ich od tego uniwersalnego celu. Choć osobom uważnie śledzącym rynek sprzętu hi-fi może się to wydać nieprawdopodobne, zespół Hegla tworzy zaledwie siedem osób. Należałoby doliczyć do tego fachowców pracujących u zewnętrznych podwykonawców, ale na tej samej zasadzie do naszej redakcji moglibyśmy dopisać księgową, kurierów dowożących paczki i informatyków obsługujących serwery. Na co dzień w siedzibie firmy w Oslo można spotkać trzech, może czterech ludzi. Mimo to, mówimy o marce, która zgarnęła chyba wszystkie najważniejsze nagrody w tej branży i której działaniom od wielu, wielu lat bacznie przygląda się nawet bardziej utytułowana i doświadczona konkurencja. Co takiego ten Hegel w sobie ma?! Może chodzi o typową dla skandynawskich producentów prostotę? Może to specyficzna mieszanka autorskich technologii, zamiłowania do muzyki i biznesowego wyczucia, dzięki któremu manufaktura założona przez Benta Holtera wypłynęła na szerokie wody wtedy, gdy wszyscy inni chowali się po kątach, obawiając się ekonomicznego kryzysu? Może sekretem jest progresywne podejście norweskich projektantów, którzy w temat plików i przetworników wchodzili już dziesięć lat temu, a dziś streaming i łączenie sprzętu audio z systemami inteligentnego domu są dla nich czymś normalnym? A może, tak po prostu, wszystkie te rzeczy zbiegają się podczas odsłuchu, kiedy stawiamy wybrany model na stoliku, włączamy, odpalamy ulubioną muzykę i...

Niektórzy miłośnicy sprzętu audio przywiązują ogromną wagę do konkretnych rozwiązań technicznych, kierując się zazwyczaj nie tylko własnymi doświadczeniami, ale też stereotypami, które funkcjonują w tym środowisku od dawna. Z jednej strony to dość naturalne, bowiem przyporządkowanie pewnych cech brzmieniowych do rodzaju lampy, klasy pracy wzmacniacza bądź materiału, z jakiego wykonana jest membrana głośnika pomaga nam poruszać się w tym skomplikowanym świecie. Gdyby nie to, nie bylibyśmy w stanie wyłonić urządzeń, których dźwięk prawdopodobnie przypadnie nam do gustu. Każdy jeden model byłby zagadką. Aby czegokolwiek się dowiedzieć, każdego jednego musielibyśmy posłuchać. Niestety, owe przewidywania nie zawsze się sprawdzają. Życie audiofila bywa niezwykle podchwytliwe, więc zdarza się i tak, że wzmacniacz tranzystorowy gra cieplej niż lampowy, miedziane kable brzmią jaśniej niż srebrne, a metalowy głośnik daje przyjemniejsze wokale niż papierowy. Jak? Dlaczego? Cóż, zazwyczaj w takich przypadkach diabeł tkwi w szczegółach. W końcu wzmacniacz to nie tylko tranzystory i lampy, ale także dziesiątki innych komponentów, kable to nie tylko przewodniki, ale też średnice, geometria splotu, dielektryk, ekranowanie, wtyki, rozmaite techniki produkcji i masa innych rzeczy, a głośnik to nie tylko membrana, ale także cewka, układ magnetyczny, zawieszenie i dziesiątki czynników, które decydują o współpracy takiej jednostki z obudową i zwrotnicą. Mówiąc o wzmacniaczach pracujących w klasie D, audiofile zazwyczaj się krzywią. Do każdej nowej technologii podchodzą niechętnie, więc i nikogo to nie dziwi. Być może byłoby inaczej gdyby taki układ wymagał użycia dwukrotnie większej liczby komponentów elektronicznych i z założenia kosztował więcej niż jego tradycyjny odpowiednik. Rozwiązanie to polega jednak na drastycznym zwiększeniu efektywności końcówki mocy, w związku z czym potrzebujemy mniej części, które można zmieścić w zdecydowanie mniejszej obudowie. Co więcej, choć parametry takiego wzmacniacza robią wrażenie, charakteryzuje się on znacznie mniejszym zapotrzebowaniem na energię elektryczną, więc w trakcie eksploatacji płacimy mniej, a jelonki w lesie kłaniają się przed nami i liżą nas po rękach za cały ten trud, jaki wkładamy w ratowanie planety. Kusząca perspektywa. Tylko czy taki wzmacniacz może grać tak dobrze, jak klasyczny, porządny piec pracujący w klasie A lub AB? Niektórzy twierdzą, że nie. Ja również miałem i wciąż mam w tej kwestii mieszane uczucia. A może nie poznałem tego diabła wystarczająco dobrze?
Piotr