Lyngdorf SDA-2400
- Kategoria: Wzmacniacze i amplitunery
- Tomasz Karasiński
Czasami zastanawiam się, jaką minę musi mieć Peter Lyngdorf, kiedy w audiofilskiej prasie czyta o tym, jak nowoczesne i przełomowe są wzmacniacze NuPrime'a, systemy all-in-one Devialeta oraz nowe komponenty takich marek jak NAD, Marantz, Gato Audio czy Primare. Jeżeli bowiem ktoś uważa, że jest to nowa technologia, prawdopodobnie nie słyszał o zaprojektowanym przez rzeczonego pana modelu TacT Millenium, wprowadzonym na rynek w 1998 roku. Oczywiście dziś niemal każda manufaktura, która zdecydowała się wejść w ten świat, stara się znaleźć własną drogę, zrobić to po swojemu i przekonać klientów, że warto się takim piecykiem zainteresować, ale szlak został przetarty właśnie przez hi-endowego "cyborga" z Danii. Wysoka cena sprawiła, że dla większości melomanów Millenium pozostał w sferze marzeń, jednak od tamtego czasu Lyngdorf poczynił postępy, aby udostępnić swoje patenty większej liczbie klientów. Flagowa integra TDAI-3400 kosztuje dziś 25600 zł - sporo, ale jeśli uwzględnimy inflację, dojdziemy do wniosku, że i tak nie jest to taka stratosfera jak cena Millenium, który kilkanaście lat temu kosztował 56990 zł. Drugim wzmacniaczem, a właściwie systemem all-in-one w katalogu Lyngdorfa jest wyceniony na 9979 zł TDAI-1120. Istnieje jednak jeszcze inna opcja, aby w swoim zestawie stereo wykorzystać amplifikację PWM stworzoną przez ojca tej technologii - końcówka mocy SDA-2400.
Skonstruowane w niekonwencjonalny sposób wzmacniacze stanowią tylko część oryginalnej filozofii Lyngdorfa. Duński inżynier uważa bowiem, że w idealnym systemie stereo lub kina domowego głośniki powinny być możliwie małe, a do tego zawieszone na ścianie lub wciśnięte w komodę pod telewizorem. Wystarczy bowiem uzupełnić je subwooferem i przeprowadzić kalibrację zestawu za pomocą mikrofonu, aby procesor DSP ustawił wszystko idealnie, pozwalając nam nawet wybrać miejsce, w którym siedzimy. I choć rozumiem korzyści płynące z takiego rozwiązania, odnoszę wrażenie, że dla większości audiofilów to już gruba przesada. Na szczęście nikt nie każde nam od razu kupować kompletnego systemu. Można zachować swoje źródło i normalne kolumny, a od Lyngdorfa wziąć tylko to, co wychodzi mu najlepiej. No właśnie, źródło... Doszły mnie słuchy, że po latach ostrych spadków sprzedaż płyt kompaktowych zaczęła delikatnie rosnąć, ale wydaje się, że nawet jeśli ten format odbije się od dna, dla większości melomanów numerem jeden wciąż będzie streaming. Wiele audiofilskich odtwarzaczy i transportów sieciowych pozwala na regulację głośności. Wystarczy dodać dwa do dwóch i wyraźnie widać, jaki jest wynik tego równania - skoro muzykę odtwarzamy cyfrowo, skoro sam odtwarzacz umożliwia nam ustawienie poziomu głośności, na przykład za pośrednictwem suwaka w aplikacji, to co stoi na przeszkodzie, aby uzupełnić go "cyfrową" końcówką mocy?
Jeszcze jakiś czas temu taka konfiguracja wydawałaby mi się idiotyczna, ale dziś podchodzę do tego inaczej. Używam dwóch systemów stereo, z których każdy jest na swój sposób nieortodoksyjny. W pierwszym streamer Auralic Vega G1 jest podłączony kablami XLR do końcówki mocy Hegel H20, w drugim zaś transport Auralic Aries G1 współpracuje z lampową integrą Unison Research Triode 25 z wbudowanym przetwornikiem cyfrowo-analogowym, a oba te elementy łączy tylko kabel USB Fidata HFU2. Czasami, gdy na przykład testuję jakąś inną integrę, rolę DAC-a przejmuje Marantz HD-DAC1. Aby wyjaśnić, o co mi chodzi i dlaczego zainteresowałem się Lyngdorfem SDA-2400, skupmy się na chwilę na tym drugim zestawie. Ze streamera wyprowadzamy sygnał w formie cyfrowej i przesyłamy go do przetwornika cyfrowo-analogowego, po tej obróbce przechodzi on przez przedwzmacniacz z analogowym potencjometrem, po czym trafia do końcówki mocy. A gdyby tak końcówka mocy miała komplet wejść cyfrowych i była skonstruowana w taki sposób, że to właśnie taka forma sygnału byłaby w jej przypadku preferowana? Moim zdaniem takie posunięcie zmienia reguły gry, ponieważ pozwala na wyeliminowanie nie jednego, ale dwóch elementów toru - przetwornika cyfrowo-analogowego i analogowego przedwzmacniacza. Jesteście ciekawi, co wyniknie z tego eksperymentu?
Wygląd i funkcjonalność
Dawno nie miałem do czynienia z urządzeniem, do którego tak znakomicie pasowałoby określenie "klocek". No, dobrze, Enleum AMP-23R też był pod tym względem niczego sobie, jednak jego czarną, prostopadłościenną obudowę zdobiły wygrawerowane na pokrywie logo oraz przyciski i oznaczenia na przedniej ściance, nie wspominając już o ukrytych po bokach radiatorach. SDA-2400 to natomiast metalowa skrzynka, której panel frontowy - choć jest gruby i prezentuje się naprawdę solidnie - jest niemal zupełnie goły. Nie znajdziemy na nim nawet włącznika. Z lewej strony umieszczono tylko małą, białą diodę sygnalizującą aktywność wzmacniacza i równie dyskretne logo Lyngdorfa, a z prawej oznaczenie modelu. I tyle. Mniej już się chyba nie dało. Boczki i pokrywa reprezentują typowo utylitarny, wręcz lekko militarny styl. Widać tu przetłoczenia, które prawdopodobnie mają za zadanie usztywnić całą konstrukcję, a także śruby. Nie ma ich zbyt wiele, ale nie zadano sobie trudu, aby je ukryć lub zamaskować. Bo i po co? Urządzenie stoi na czterech całkiem ładnych nóżkach (na zdjęciach producenta są one srebrne, a w egzemplarzu dostarczonym do testu były czarne), ale istnieje również alternatywna metoda jego montażu. W pudełku oprócz kabla zasilającego znajdziemy bowiem dwie metalowe szyny w kształcie trójkąta. Wykorzystując istniejące śruby, można zamontować je po bokach, blisko przedniej ścianki wzmacniacza i wówczas będzie on gotowy do montażu w racku. To świetna wiadomość dla instalatorów, choć kto wie, może opisywaną końcówką zainteresują się nawet niektórzy profesjonaliści?
TEST: Lyngdorf TDAI-3400
Cały ten studyjno-profesjonalny sznyt oznacza, że na tylnej ściance SDA-2400 znalazły się nie tylko gniazda, ale także różnego rodzaju przełączniki. Idąc od prawej, do dyspozycji mamy trójbolcowe gniazdo zasilające z mechanicznym włącznikiem i selektorem napięcia, pojedyncze terminale głośnikowe dla lewego i prawego kanału, następnie maleńki przełącznik hebelkowy służący do wyboru źródła, dwa wejścia cyfrowe (optyczne i koaksjalne), dwa wejścia analogowe (XLR i RCA), a na końcu wejście i wyjście wyzwalacza wraz z przełącznikiem trybu zasilania (sprzęt może być zawsze włączony albo automatycznie przełączać się w tryb czuwania, gdy nie wykrywa sygnału na wejściu albo gdy otrzyma taką komendę na wejście triggera). Malkontenci mogliby ponarzekać, że przydałoby się na przykład wejście USB albo HDMI, ale jeśli przyjrzymy się dostępnym na rynku urządzeniom mogącym służyć jako źródło sygnału cyfrowego dla takiej końcówki, dojdziemy do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem i tak byłoby gniazdo koaksjalne. Włącznik mógłby znaleźć się na przednim panelu, ale automatyczny tryb czuwania rozwiązuje ten problem. Hebelek do wyboru źródła mogłyby być porządniejszy, ale pokażcie mi użytkowników, którzy często zmieniają wejście w swojej końcówce mocy. Tak naprawdę mamy tu wszystko, czego do szczęścia potrzeba. Audiofilów rozpatrujących SDA-2400 jako partnera dla analogowego przedwzmacniacza, streamera lub przetwornika wyposażonego tylko w takie gniazda na pewno ucieszy obecność XLR-ów. Szkoda, że na tylnym panelu nie zamontowano ani jednego wyjścia. Wielu użytkownikom mogłoby to ułatwić lub wręcz umożliwić zabawę z kilkoma końcówkami. Spostrzegawczy czytelnicy na pewno zauważą też istotny napis na tylnym panelu duńskiej końcówki. Informuje on, że została ona nie tylko zaprojektowana, ale także wyprodukowana w Danii. Mała rzecz, a cieszy.
Maksymalne zużycie energii to 493 W, a mimo to SDA-2400 oferuje moc 2 x 200 W przy 8 Ω - dokładnie tyle, ile jest w stanie wykrzesać z siebie mój Hegel H20, który jest znacznie większy, znacznie cięższy i niemal dwukrotnie droższy.Najlepsze jest jednak to, do czego przyzwyczaiły nas nowoczesne wzmacniacze pracujące w klasie D (PWM to nie to samo, co typowa klasa D, ale wiecie, o co chodzi). SDA-2400 z wyglądu przypomina audiofilski przetwornik lub coś w rodzaju zewnętrznego zasilacza. Jest spłaszczony jak niektóre systemy all-in-one, waży 6,5 kg, praktycznie w ogóle się nie grzeje, nie ma nawet otworów wentylacyjnych, jego maksymalne zużycie energii to 493 W, a mimo to oferuje moc 2 x 200 W przy 8 Ω - dokładnie tyle, ile jest w stanie wykrzesać z siebie mój Hegel H20, który jest znacznie większy, znacznie cięższy i niemal dwukrotnie droższy. Jeżeli więc interesuje nas to, co widać w pomiarach i na papierze, SDA-2400 wydaje się być kuszącą propozycją. Minusem - przynajmniej z punktu widzenia mojej koncepcji eliminacji zbędnych elementów toru - jest to, że nie jest wzmacniaczem cyfrowym. Nie chodzi mi nawet o to, że stosowanie tego słowa w odniesieniu do takich konstrukcji jest błędne, ale o to, że w opisywanym modelu cała ścieżka zaczyna się od sygnału analogowego, który trafia do modulatora przetwarzającego go na postać PWM o bardzo wysokiej częstotliwości (390 kHz). Potwierdziło się to po odkręceniu pokrywy. Tuż za gniazdami cyfrowymi czai się bowiem przetwornik Burr-Brown PCM5102A. Oznacza to, że jak byśmy się nie starali, przetwornika się nie pozbędziemy. Mało tego - w takim układzie preferowane powinny być wejścia analogowe, a nie cyfrowe. Nie zmienia to faktu, że końcówek mocy wyposażonych w wejścia cyfrowe jest jak na lekarstwo, a korzystając z takiego połączenia wciąż zyskujemy, oczywiście w zależności od wybranego źródła, możliwość regulacji głośności na drodze cyfrowej, z pominięciem analogowego przedwzmacniacza.
Małym minusem jest również to, że Lyngdorf - przynajmniej w chwili publikacji tego testu - nie ma w swoim katalogu żadnego urządzenia, które mogłoby być rozsądnym partnerem dla SDA-2400 w systemie dwukanałowym. Na renderach producenta zobaczymy go na przykład w towarzystwie integry TDAI-3400, ale jeśli nie interesuje nas bi-amping, po co mielibyśmy stosować taką kombinację? Byłoby świetnie, gdyby duńska firma stworzyła streamer z kilkoma "zabawkami", które znamy z jej wzmacniaczy zintegrowanych, jak chociażby system korekcji akustyki pomieszczenia RoomPerfect. Mógłby to być nie tylko znakomity partner dla bohatera naszego testu, ale także ciekawa propozycja dla melomanów, którzy naprawdę lubią bawić się sprzętem albo mają nietypowe, trudne do opanowania pomieszczenie odsłuchowe. Na razie jednak nic nie wskazuje na to, aby takie urządzenie miało faktycznie pojawić się na rynku. To tylko moje ględzenie.
Brzmienie
Większość wzmacniaczy nazywanych przez audiofilów "cyfrowymi" gra równo i neutralnie. Rzadko zdarzają się sytuacje, gdy już po kilkunastu sekundach odsłuchu trafia do nas, że mamy do czynienia z urządzeniem o wyraźnie zaznaczonym charakterze, naciągającym brzmienie całego systemu w którąś stronę albo nawet wprowadzającym do tej mieszanki tak wiele, że odruchowo zaczynamy karmić sprzęt inną muzyką. Co więcej, jeśli już obserwujemy w tej grupie odstępstwa od neutralności, zwykle jest to kierunek analogowo-lampowy. Dla doświadczonych audiofilów to zupełnie nieintuicyjne, ale wielu producentów wzmacniaczy dawno zdało sobie sprawę z tego, że klasa D nie może brzmieć bardziej tranzystorowo niż utożsamiana z takim dźwiękiem klasa AB, w związku z czym poczynili starania, aby swoje piecyki ucywilizować, nadać im ludzką twarz i sprawić, aby grały stosunkowo łagodnie, gładko, ciepło i przyjemnie. Nawet jeśli było to swego rodzaju oszustwo, polegające na wzbogacaniu sygnału o zniekształcenia charakterystyczne dla wzmacniaczy lampowych, było to całkiem mądre posunięcie. Postawcie się bowiem w roli klienta, którego nie interesują szczegóły techniczne, opowieści o klasach pracy wzmacniaczy i zdjęcia ich wnętrzności niewiele mu mówią, ale wie, że zamiast dużego, ciężkiego, drogiego kloca może kupić mniejsze, lżejsze, tańsze urządzenie, które zużywa mniej prądu, ma więcej gniazd, które mogą przydać się w przyszłości, a do tego gra po prostu ładnie - nie jazgocze, nie wali słuchacza w pysk, nie zabija basem, tylko szanuje muzykę. No cudo, prawda? Chyba potrzebowaliśmy tego etapu, aby znów przekonać się, że łączenie różnych rozwiązań technicznych z konkretnym brzmieniem może zaprowadzić nas w ślepą uliczkę. A kiedy audiofile również przyzwyczaili się do obecności takich urządzeń na rynku, kiedy powoli zaczęli się do nich przekonywać, kiedy klasa D zawitała nawet do świata hi-endu, rozpoczął się nowy etap. Teraz jest już tak samo, jak z lampami czy tranzystorami - owszem, człowiek zawsze ma w głowie jakieś obrazki z przeszłości i pewne wyobrażenie na temat dźwięku, ale efekt może być różny. Raz na jakiś czas trafi nam się nawet tranzystor brzmiący bardziej lampowo niż lampa albo lampa nastawiona nie na ciepło i delikatność, ale dynamikę, przejrzystość i rytmiczny bas.
TEST: Lyngdorf TDAI-1120
SDA-2400 to propozycja dla tych, którzy szukają wzmacniacza o brzmieniu neutralnym, dobrze zrównoważonym, pełnym i uniwersalnym, ale jednocześnie nie wypranym z emocji i nie pozbawionym cech, na których można dłużej zawiesić ucho. Co ciekawe, mimo skrajnie nowoczesnej konstrukcji nie jest to urządzenie, które chętnie zaśpiewa pełnym głosem od razu po włączeniu. Wiem, że to dziwne w przypadku wzmacniacza, którego obudowa prawie w ogóle się nie nagrzewa, ale po kilkunastu minutach brzmienie Lyngdorfa jeszcze delikatnie się poprawia. Zimny SDA-2400 gra poprawnie i dynamicznie, ale trochę nudno, natomiast po "dotarciu" prezentacja staje się bardziej wyrazista, instrumenty nabierają masy, brzmienie jest po prostu bardziej namacalne i "obecne". Szczerze mówiąc, mógłbym w tym miejscu powtórzyć niemal wszystko, co napisałem w teście integry TDAI-3400, z którą opisywany model jest blisko spokrewniony. W brzmieniu SDA-2400 znajdziemy zarówno sporą dawkę przyjemnej gładkości, jak i cechy umożliwiające odpowiednio głęboką analizę odtwarzanego materiału. To, na co dokładnie zwrócimy uwagę, będzie prawdopodobnie zależało od samego nagrania i urządzeń towarzyszących. Lyngdorf, jak to mają w zwyczaju komponenty stereo zestrojone w bardzo umiejętny sposób, potrafi w dużym stopniu dopasować się do muzyki, jej charakteru i jakości produkcji danego albumu. Jeśli "software" da mu okazję do zaprezentowania jednego lub kilku swoich atutów, wykorzysta ją natychmiast, pokazując nam na przykład głęboki bas albo bliską, naturalnie ciepłą średnicę. Na wyciąganiu z nagrań wszystkich wad i brudów na szczęście aż tak bardzo mu nie zależy, dzięki czemu użytkownik nie musi przed każdym odsłuchem zastanawiać się, czy playlista jest wolna od utworów prezentujących zbyt niski poziom jakościowy.
Podobieństw między SDA-2400 a TDAI-3400 jest oczywiście znacznie więcej. Powtórzył się tutaj nawet scenariusz, w którym pierwsze minuty testu nie były szczególnie ekscytujące, ale z każdą kolejną godziną wzmacniacz przekonywał mnie do siebie coraz mocniej. Do tego stopnia, że pakowałem go do pudełka z myślą, że gdybym nie miał Hegla H20, pewnie zastanawiałbym się nad zakupem Lyngdorfa. Nie dlatego, że jest lepszy, bo obiektywnie nie jest, ale raczej dlatego, że jest znacznie mniejszy, trzykrotnie lżejszy, dwukrotnie tańszy, a wykonuje swoją robotę jak należy i naprawdę ciężko mu cokolwiek zarzucić. Świetnie sprawdza się także podczas długodystansowych odsłuchów. W porównaniu z nim Hegel H20 jest muskularnym wzmacniaczem o niezwykle angażującym brzmieniu. SDA-2400 jest znacznie łagodniejszy, nie stara się zaimponować słuchaczowi, nie walczy o jego uwagę, ale pozwala mu zanurzyć się w fotelu albo włączyć muzykę i oddać się innym czynnościom. Nie podskakuje na stoliku, jakby chciał krzyknąć "Hej, no co ty robisz? Odłóż tę książkę! Ja tu gram i daję z siebie wszystko!". Lyngdorf mówi raczej "Cześć, co tam, stało się coś? Stoję tu jak zawsze i wzmacniam, wszystko jest w porządku, nie zwracaj na mnie uwagi. Widzę, że w następnym utworze będzie fajny wokal, więc jeśli chcesz, usiądź i przysłuchaj mu się - będzie prawie jak z lampy!". Wisienką na torcie jest wspaniała przestrzeń. Szeroka, głęboka, a przede wszystkim odpowiednio ostra i przekonująca. SDA-2400 nie gra plamami i nie maluje przed nami artystów i instrumentów tak rozmytych, tak półprzezroczystych, jakby kończyły mu się farby. Tutaj wszystko jest dobrze zdefiniowane, solidne, zwarte i pewnie zakotwiczone. Rzadko który wzmacniacz "cyfrowy" może się pochwalić taką stereofonią.
Gdybym słuchał Lyngdorfa z zamkniętymi oczami i miałbym odpowiedzieć na pytanie, jak zbudowany jest wzmacniacz w stojącym przede mną systemie, miałbym duży problem. To mogłoby być wszystko.Minusy? Hmm, czasami chciałoby się, aby brzmienie było jednak ciut odważniejsze, ale i na to jest sposób - trzeba przesunąć suwak do regulacji głośności w prawo i pozwolić duńskiemu wzmacniaczowi się wyhasać. Praca z niskim poziomem wysterowania jest dla niego trochę jak czekanie na pierwszą gwiazdkę. Poza tym naprawdę trudno się do czegokolwiek przyczepić. Mogę jedynie ubolewać, że moja koncepcja eliminacji "zbędnych" elementów toru trochę upadła, i to wyłącznie dlatego, że informacje na stronie Lyngdorfa są, jak na tak nietypowe urządzenie adresowane do wąskiego grona odbiorców, dość skromne. Wydawało mi się, że obecność wejść cyfrowych dość jednoznacznie świadczy o tym, że to właśnie one są uprzywilejowane, a gniazda RCA i XLR dodano tylko po to, aby SDA-2400 nie stał się konstrukcją dla ekstremistów. W końcu integry z serii TDAI wyraźnie preferują sygnał cyfrowy. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie, a umieszczony wewnątrz przetwornik cyfrowo-analogowy zajmuje się konwersją właśnie w tę, a nie przeciwną stronę. Szkoda, bo taki "całkowicie cyfrowy", a nie "półcyfrowy" wzmacniacz mocy mógłby być prawdziwym odkryciem. Rozumiem jednak, że nie każdy lubi takie eksperymenty, a owa "pół-analogowość" opisywanego modelu na pewno spodoba się klientom szukającym nowoczesnego sprzętu, który nie zmusi ich do wymiany wszystkich innych klocków i kabli. Doskonale było to widać (i słychać) podczas pojedynku z Heglem H20.
Gdybym słuchał Lyngdorfa z zamkniętymi oczami i miałbym odpowiedzieć na pytanie, jak zbudowany jest wzmacniacz w stojącym przede mną systemie, miałbym duży problem. To mogłoby być wszystko. Może tranzystor pracujący w klasie A lub AB - duży, mocny, z przewymiarowanym zasilaczem (próba ognia przekonałaby mnie, że trzeba iść w tym kierunku), ale o stosunkowo łagodnym usposobieniu, bez sprzężenia zwrotnego? Może udana hybryda, coś w stylu Unisona Unico 90 albo Pathosa Logos MKII? A może nawet wyjątkowo mocna lampa, której konstruktorzy postarali się, aby dźwięk nie był przesłodzony i zamulony? Na żadną z tych odpowiedzi nie postawiłbym jednak nawet złotówki. W brzmieniu SDA-2400 można znaleźć wiele składników, które melomani znają i lubią. Ciepły, przyjemny, obecny wokal, subwooferowy bas, świetna dynamika, trójwymiarowa przestrzeń, a do tego kulturalna, ale szczegółowa góra pasma? Dla Lyngdorfa to możliwe. Najlepsze jest to, że owe cechy nie wykluczają się nawzajem, a całość jest utrzymana w granicach konwencji wysokiej wierności. Wszystkie stanowią jedynie dodatek do równego, naturalnego, uniwersalnego dźwięku.
Budowa i parametry
Lyngdorf SDA-2400 (trzy pierwsze litery w nazwie modelu to skrót od "Semi Digital Amplifier") to stereofoniczna końcówka mocy wyposażona w wejścia analogowe i cyfrowe. Producent zapewnia, że dzięki wielu nowym funkcjom urządzenie charakteryzuje się wyjątkową wydajnością w szerokim zakresie zastosowań. W odróżnieniu od wzmacniaczy pracujących w klasie D, SDA-2400 wykorzystuje rozwiązanie znane jako Pulse Width Modulation, czyli modulację szerokości impulsu. W systemie tego typu średnia wartość napięcia i prądu podawanego do obciążenia jest kontrolowana poprzez szybkie włączanie i wyłączanie przełącznika między zasilaniem a obciążeniem. Stopień wyjściowy wzmacniacza jest tutaj karmiony sygnałem analogowym przetworzonym przez modulator działający z częstotliwością 390 kHz. Taki sygnał jest podawany do stopnia wyjściowego z mostkiem H, gdzie przechodzi on przez filtr dolnoprzepustowy eliminujący problemy z fazą w zakresie pasma słyszalnego. Lyngdorf stosuje tutaj cewki z rdzeniami ferrytowymi, co ma zapewniać niskie zniekształcenia i doskonałą liniowość dźwięku. Jak można się domyślić, wszystkie istotne elementy wzmacniacza pracującego z tak dużą częstotliwością muszą błyskawicznie reagować na zmiany stanu, aby nie dopuścić do powstania zniekształceń i błędów czasowych, dlatego duńscy projektanci zdecydowali się na tranzystory MOSFET charakteryzujące się opóźnieniem 20 ns. SDA-2400 wykorzystuje także znacznie płytsze sprzężenie zwrotne niż standardowe wzmacniacze pracujące w klasie D, co po raz kolejny ma redukować zniekształcenia, ale tym razem chodzi głównie o te pochodzące od innych komponentów. Dokopanie się do tabeli danych technicznych opisywanego modelu nie jest proste. Lyngdorf wprawdzie udostępnia te informacje, ale są one zawarte w PDF-ie, który trzeba pobrać z odpowiedniej zakładki na stronie firmy. Zniekształcenia wynoszą 0,004% (1 W/8 Ω), co jest wynikiem typowym dla wielu klasycznych wzmacniaczy tranzystorowych. Dalej jednak zaczyna się magia. Urządzenie oddaje 200 W na kanał przy 8 Ω i 400 W przy 4 Ω. Stosunek sygnału do szumu wynosi 117 dB, i to przy pełnej mocy. Pasmo przenoszenia rozciąga się natomiast od 0,3 Hz do 31 kHz (-3 dB). Imponuje także sprawność układu. Lyngdorf nie podaje jej w procentach, ale wiadomo, że przy pełnej mocy urządzenie pobiera z gniazdka 493 W, a bez sygnału na wyjściu, ale w trybie włączonym - 26 W. Można się domyślić, że podczas normalnego, codziennego słuchania SDA-2400 zużywa mniej więcej tyle prądu, co lampa wykorzystująca kilka małych żarówek LED. Gdybyśmy wszyscy używali takich wzmacniaczy, nie musielibyśmy budować elektrowni atomowych, Greta Thunberg mogłaby się uczyć jak każde normalne dziecko, efekt cieplarniany istniałby wyłącznie w wyobraźni autorów filmów katastroficznych, pomidorki z działki byłyby smaczniejsze, dinozaury... A nie, przepraszam, zapędziłem się troszeczkę.
Werdykt
Tym testem prawdopodobnie zainteresuje się tylko wąskie grono audiofilów. Niektórzy zobaczą w SDA-2400 szansę na uproszczenie systemu, którego pierwszym elementem jest transport sieciowy lub przetwornik umożliwiający regulację głośności na wyjściu cyfrowym, inni zaczną wspominać astronomiczną cenę wzmacniacza TacT Millenium i uświadomią sobie, że opisywany model kosztuje ułamek tej kwoty, a jeszcze inni potraktują SDA-2400 jako alternatywę dla klasycznych końcówek mocy za znośne pieniądze, których populacja w ostatnich latach wyraźnie się zmniejszyła. Pozostali będą zapewne opowiadać dyrdymały, że prawdziwy wzmacniacz musi ważyć 20 kg, produkcja naprawdę porządnego sprzętu hi-fi skończyła się gdzieś w latach siedemdziesiątych, a wszystkie te nowoczesne, przełączane cuda to o kant dupy potłuc. Tymczasem prawda jest taka, że w świecie audiofilskich zabawek praktycznie nic nie było nigdy oczywiste i wciąż nie można być niczego pewnym, dopóki nie sprawdzi się tego w odsłuchu. I choć nie spodobało mi się to, że wejścia cyfrowe w Lyngdorfie są trochę "oszukane" i że dowiedziałem się o tym dopiero po zdjęciu pokrywy, cieszę się, że poznałem kolejną godną uwagi końcówkę mocy. Po NAD-zie M23 i monoblokach NuPrime ST-10M jest to trzeci "cyfrowy" piecyk, którego mógłbym używać na co dzień.
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 200 W/8 Ω, 2 x 400 W/4 Ω (RMS)
Wejścia analogowe: 1 x RCA, 1 x XLR
Wejścia cyfrowe: 1 x koaksjalne, 1 x optyczne
Pasmo przenoszenia: 0,3 Hz - 31 kHz (-3 dB)
Zniekształcenia: 0,004% (1 W/8 Ω)
Separacja kanałów: 96 dB (1 kHz, 200 W/8 Ω)
Stosunek sygnał/szum: 117 dB (200 W/8 Ω)
Szczytowy prąd wyjściowy: ±40 A
Maksymalny pobór mocy: 493 W
Wymiary (W/S/G): 7,3/45/36 cm
Masa: 6,5 kg
Cena: 12100 zł
Konfiguracja
Audiovector QR5, Equilibrium Nano, Unison Research Triode 25, Hegel H20, Auralic Aries G1, Auralic Vega G1, Marantz HD-DAC1, Clearaudio Concept, Cambridge Audio CP2, Cardas Clear Reflection, Tellurium Q Ultra Blue II, Albedo Geo, KBL Sound Red Corona, Enerr One 6S DCB, Enerr Tablette 6S, Enerr Transcenda Ultimate, Fidata HFU2, Melodika Purple Rain, Sennheiser HD 600, Beyerdynamic DT 990 PRO, Beyerdynamic DT 770 PRO, Meze 99 Classics, Bowers & Wilkins PX5, Pro-Ject Wallmount It 1, Custom Design RS 202, Silent Angel N8, Vicoustic VicWallpaper VMT, Vicoustic ViCloud VMT.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
-
Audiogik
Zniekształcenia wynoszące 0,004% (1 W/8 Ω), nie są wynikiem typowym dla wielu klasycznych wzmacniaczy tranzystorowych. To wynik bardzo dobry... o ile prawdziwy.
0 Lubię -
Paweł
Mam te końcówkę spiętą właśnie z TDAI-3400 coaxialem Ricable Dedalus. W mojej opinii końcówka dodaje do brzmienia więcej głębi, dynamiki oraz ciepełka na środku pasma. Wokal brzmi zdecydowanie lepiej, nieco wysuwa do przodu. Nie wiem jak w innej konfiguracji. Opisuje swoje wrażenia. Ja skończyłem poszukiwania i zmiany.
0 Lubię -
Ernest
Bardzo wyczerpujacy opis. Czy ma ktos doswiadczenie z dodaniem SDA-2400 do TDAI-1120?
0 Lubię
Komentarze (3)