Lyngdorf TDAI-1120
- Kategoria: Wzmacniacze i amplitunery
- Tomasz Karasiński
Nie jest tajemnicą, że branża audio nie należy do najbardziej innowacyjnych. Postęp techniczny i zmiany trendów, i tak napędzane w dużej mierze przez siły zewnętrzne, widać tu wprawdzie wyraźniej niż w wielu innych dziedzinach naszego życia, ale do wyścigu zbrojeń znanego z rynku komputerów, smartfonów i telewizorów jeszcze sporo nam brakuje. Producenci audiofilskiej aparatury starają się przyciągać naszą uwagę chwytliwymi sloganami, jednak niektórzy posuwają się zdecydowanie za daleko. Ich zdaniem przełomowym wynalazkiem może być na przykład głośnik z zawieszeniem pofałdowanym w nietypowy sposób lub wzmacniacz, w którym zastosowano nowy typ lamp mocy. Co za absurd, prawda? Tego typu patenty być może mają wpływ na brzmienie, ale poza tym nie zmieniają absolutnie nic. Nie czynią systemu stereo mniejszym, bardziej wydajnym, sprytniejszym ani bardziej ekologicznym. Nie zmieniają naszego sposobu słuchania muzyki, nie dają nam żadnych nowych narzędzi, nie pozwalają nam myśleć inaczej o ustawieniu sprzętu w pokoju odsłuchowym. Doświadczeni melomani w ogóle takich rewolucji nie potrzebują, a większości klientów wystarczy spokojna ewolucja - świadomość, że ich nowy sprzęt będzie pod jakimś względem lepszy od poprzedniego. Przyjrzyjmy się zatem nowoczesnym wzmacniaczom i systemom typu all-in-one. Jakie elementy tu powtarzają? W warstwie wizualnej - luksusowy minimalizm i piękne wyświetlacze, w konstrukcyjnej - przetworniki, łączność sieciowa i końcówki mocy pracujące w klasie D, w software'owej - kompatybilność z popularnymi usługami muzycznymi i asystentami głosowymi, w technologicznej - multiroom, możliwość rozbudowy systemu o kolejne klocki, zgodność z systemami automatyki domowej oraz praktyczne dodatki, jak systemy korekcji akustyki pomieszczenia. Producentom takich klocków wydaje się, że są kapitanami okrętu wpływającego na nieznane wody, że surfują na fali cyfrowej rewolucji, że robią coś, czego nie odważył się zrobić nikt inny. Wszyscy podążają jednak ścieżką, którą wiele, wiele lat temu wytyczył Peter Lyngdorf.
Lyngdorf wszedł w branżę audio w roku 1975 jako dystrybutor urządzeń rozrywki domowej. W 1980 roku założył północnoeuropejską sieć sprzedaży detalicznej sprzętu audio HiFi Klubben, a następnie, w 1983 roku wraz z przyjaciółmi powołał do życia własną markę głośników - DALI (Danish Audiophile Loudspeaker Industries). Przejęcie marek Snell Acoustics i NAD doprowadziło Petera do chęci odkrywania granic technologii audio. Na targach CES w 1992 roku założyciel Snell Acoustics, Kevin Voecks, zaprezentował wczesną wersję technologii korekcji pomieszczenia, co podobno wywarło na Duńczyku duże wrażenie. W 1997 roku Lyngdorf zainwestował w duński startup Toccata Technology, kierowany przez współpracownika Petera, Larsa Risbo. Najciekawszym pomysłem kopenhaskiej firmy był układ wzmacniacza, który można nazwać cyfrowym (wiem, że niektórzy nie lubią tej nazwy, ale tak się utarło). Rok później światło dzienne ujrzał wzmacniacz zintegrowany o nazwie Millenium, wprowadzony na rynek przez Pefera Lyngdorfa pod marką TacT. Można powiedzieć, że sprytny Duńczyk wykorzystał w nim wszystko, czego nauczył się od swoich kolegów. Choć jest to z pewnością duże uproszczenie, to właśnie Millenium zapisał się w historii jako pierwszy hi-endowy przedstawiciel urządzeń nowej generacji.
Ze względu na stosunkowo wysoką cenę, Millenium nigdy nie miał szans stać się wielkim, komercyjnym hitem, jednak wielu audiofilów go pokochało i zdecydowało się pójść tą drogą jeszcze zanim technologia cyfrowa na dobre się rozpowszechniła. Lyngdorfa najpierw uznano za szaleńca, później - wizjonera. Świat poszedł bowiem właśnie w tym kierunku, a kolejne wydarzenia - upowszechnienie się plików i serwisów strumieniowych, coraz większy nacisk na aspekt ekologiczny czy możliwość uzupełnienia funkcjonalności systemu o sterowanie z poziomu aplikacji - sprawiały, że koncepcja wzmacniacza cyfrowego nabierała coraz więcej sensu. Producenci klasycznych piecyków musieli albo co chwila coś do nich dobudowywać, albo zdecydować się na kompleksową wymianę ich wnętrzności, albo okopać się w obozie audiofilów-tradycjonalistów, świadomie ograniczając swoją bazę klientów do wąsatych melomanów, których wnerwia wszystko, co nowe i nieznane. Lyngdorf mógł natomiast skupić się na rozwijaniu swojej technologii i sprzedawaniu jej pod różnymi postaciami. Tą najbardziej hi-endową i ekstrawagancką pozostają systemy stworzone we współpracy ze światowej sławy producentem fortepianów, firmą Steinway & Sons. Dla audiofilów o wiele bardziej atrakcyjna jest oferta marki Lyngdorf Audio, w której znajdziemy komponenty elektroniczne oraz małe, sprytne zestawy głośnikowe. W pierwszej zakładce mamy odtwarzacz płyt kompaktowych CD-2, końcówkę mocy SDA-2400, procesory MP-60 2.1 i MP-40 oraz dwa stereofoniczne wzmacniacze zintegrowane - TDAI-3400 i najnowszy, TDAI-1120.
Wygląd i funkcjonalność
Najmniejsza integra duńskiego producenta wzbudziła zainteresowanie audiofilów już w momencie publikacji pierwszych oficjalnych zdjęć i zapowiedzi. Skąd ta nagła ekscytacja? Po pierwsze stąd, że dotychczas komponenty Lyngdorfa były albo drogie, albo bardzo drogie. TDAI-3400 kosztuje obecnie 25100 zł, i to w podstawowej wersji, bez opcjonalnych modułów, wśród których dostępna jest na przykład płytka z przedwzmacniaczem gramofonowym i gniazdem HDMI. Za topową integrę wyposażoną w taki moduł zapłacimy już 28900 zł. Tymczasem TDAI-1120 kosztuje 8990 zł, co w katalogu Lyngdorfa jest małym ewenementem. Niektórzy powiedzą, że Duńczycy najwyraźniej do tej pory ostro przesadzali z cenami i dopiero teraz, gdy czują na plecach oddech konkurencji, postanowili zejść na ziemię. Dla innych zupełnie naturalne będzie to, że mniejszy wzmacniacz dysponujący niższą mocą kosztuje o wiele mniej. Ostatecznie kiedy producenci audiofilskiego sprzętu wprowadzają odrobinę większe, mocniejsze i lepiej wyposażone modele, często każą nam wyciągać z portfela 50% więcej hajsu, więc należy się cieszyć, że w tym przypadku zadziałał mechanizm odwrotny.
TEST: Lyngdorf TDAI-3400
Tutaj w głowie zaświeci nam się czerwona lampka - gdzieś na pewno jest haczyk, prawda? Sam w pierwszej chwili pomyślałem, że TDAI-1120 zostanie dosłownie obdarty ze wszystkich funkcji i udogodnień, a Lyngdorf zostawi nam tylko ładną, kompaktową obudowę i kilka podstawowych gniazd. Ale nie. Najnowszy wzmacniacz tej marki może i jest mały, ale otrzymał wszystko, czego moglibyśmy sobie życzyć, włącznie z bogatą paletą wejść i wyjść, łącznością sieciową, aplikacją na urządzenia mobile i firmowym systemem korekcji akustyki pomieszczenia RoomPerfect. Przeglądając specyfikację techniczną, naprawdę trudno natknąć się na coś, co w stosunku do topowej integry byłoby wyraźnie okrojone lub niedostępne. W pakiecie dostajemy łączność Wi-Fi i gniazdo LAN, obsługę DLNA i UPnP, AirPlay 2, Bluetooth, Chromecast, Spotify Connect, Roona i radio internetowe vTuner (a także dodane już po publikacji testu funkcje TIDAL Connect i radio internetowe Airable, które zdaniem wielu użytkowników działa lepiej niż vTuner). Na tylnym panelu znalazły się cztery wejścia cyfrowe (dwa koaksjalne i dwa optyczne), złącze USB typu A dla zewnętrznych nośników, gniazdo HDMI, jedno wejście i jedno wyjście analogowe RCA, a także wejście gramofonowe z zaciskiem uziemiającym. Podłączanie gramofonu do wzmacniacza, w którym sygnał na dzień dobry zostanie poddany konwersji do postaci cyfrowej nie ma może wielkiego sensu z punktu widzenia audiofila, ale chyba nie o to chodzi. Producentowi najwyraźniej zależało na tym, aby klienci dostali wszystko, co będzie im potrzebne, nawet jeśli postanowią posłuchać płyt winylowych lub podłączyć swój wzmacniacz do telewizora lub konsoli. Nie kłóci się to przecież z możliwością słuchania muzyki z plików hi-res lub serwisów strumieniowych oferujących wysoką jakość odtwarzanego materiału. Na tylnej ściance znajdziemy też gniazda triggera, pojedynczego XLR-a służącego do podłączenia mikrofonu kalibracyjnego, trójbolcowe gniazdo zasilające i całkiem eleganckie, pojedyncze terminale głośnikowe. TDAI-1120 oferuje moc 60 W na kanał przy 8 Ω i 120 W na kanał przy 4 Ω. Może nie jest to jeszcze rekord świata, ale biedy też nie ma. Parametry sugerują, że najmniejsza integra Lyngdorfa powinna swobodnie wysterować większość dostępnych na rynku kolumn.
Opisywany wzmacniacz jest naprawdę mały, ale bardzo zgrabny. Jego obudowę w całości wykonano z metalu, a front przedzielono na pół, zakrywając całą lewą stronę czarnym wyświetlaczem, co skojarzyło mi się z wysokimi modelami Naima z serii Uniti. Z prawej mamy tylko przycisk trybu czuwania, podświetlane pokrętło regulacji głośności i znacznie mniejszą gałkę, która pełni funkcję selektora źródeł i szybkiego wyciszenia. Jeśli chodzi o przednią ściankę, to by było na tyle. Minimalizm pełną gębą. Nawet wyświetlacz okazał się prostszy, niż się spodziewałem. Na udostępnionych przez producenta zdjęciach widać wszystkie ikonki, jakie mogą się na nim pokazać, ale takiej sytuacji nigdy nie uświadczymy. Zwykle będą nam towarzyszyły dwa, może trzy symbole, w tym podświetlane logo firmy. Co ciekawe, w zestawie nie znajdziemy nawet pilota, który jest dostępny jedynie jako opcja. W opakowaniu znajduje się natomiast osobny karton, z którego wyjmiemy niezwykle porządny mikrofon kalibracyjny ze statywem. Wygląda to co najmniej tak, jakbyśmy mieli używać takiego systemu pomiarowego regularnie, a nie tylko raz, po podłączeniu wzmacniacza. Zadbano nawet o odpowiednio długi kabel. Nie sądzę jednak, aby komuś naprawdę zabrakło pilota, bowiem duńską integrą można sterować na kilka innych, moim zdaniem wygodniejszych sposobów. Aplikacja Lyngdorf Remote automatycznie wykrywa urządzenie podłączone do lokalnej sieci, dzięki czemu możemy od razu dostosować wszystkie podstawowe funkcje, takie jak wybór wejścia i poziom głośności za pomocą smartfona. Wbudowany odtwarzacz multimedialny może być obsługiwany bezpośrednio z apki, co umożliwia uzyskanie dostępu do plików muzycznych przechowywanych na pendrive'ach podłączonych do Lyngdorfa, a także wyszukiwanie plików zapisanych na lokalnych dyskach twardych. Drugą opcją jest wpisanie adresu IP naszego TDAI-1120 w przeglądarce internetowej, na przykład na smartfonie, tablecie lub komputerze podłączonym do tej samej sieci. Ponieważ integra nie ma normalnego wyświetlacza, na którym mogłaby pochwalić się przydzielonym jej adresem IP, producent trochę ułatwił nam to zadanie. W pasku adresu wystarczy wpisać "tdai1120.local" i w tym momencie powinniśmy uzyskać dostęp do całkiem zaawansowanego panelu sterowania wzmacniaczem, gdzie można na przykład wyregulować czułość poszczególnych wejść. Zasadniczo dostajemy tu dokładnie te same funkcje, do których dostęp mają posiadacze modelu TDAI-3400.
RoomPerfect działa bardzo profesjonalnie, przy czym warto jednak zadać sobie pytanie, po co w ogóle taki pomiar robimy i co chcemy dzięki niemu uzyskać. Jeżeli myślicie o ustawieniu systemu stereo w minimalistycznym, niemal zupełnie pustym salonie z wielkimi oknami i już napaliliście się, że z TDAI-1120 wszystko się uda, bo przecież na pokładzie jest RoomPerfect, radziłbym się odpalić i wziąć pod uwagę coś takiego jak, no nie wiem, prawa fizyki?Jedną z większych atrakcji opisywanego modelu jest system korekcji akustyki pomieszczenia RoomPerfect. Obok oryginalnej konstrukcji samego układu wzmacniającego jest to najważniejsza technologia Lyngdorfa, dzięki której użytkownicy mają otrzymać dobry dźwięk w każdym pomieszczeniu odsłuchowym. Producent zapewnia, że po wykonaniu pomiarów otrzymujemy system dźwiękowy z optymalną charakterystyką częstotliwościową, a także - w przypadku zestawów ze wspomaganiem subwoofera - całkowicie płynnym zarządzaniem ilością niskich tonów. Pomiary wykonywane są za pomocą mikrofonu dołączonego do wzmacniacza. Mikrofon musimy umieścić w kilku punktach, przy czym najważniejsze jest oczywiście miejsce, w którym siedzimy podczas odsłuchu. Pozostałe punkty możemy wybrać w sposób losowy lub umieszczać mikrofon tam, gdzie dźwięk jest nierówny, na przykład w narożnikach lub pod ścianami. Po zakończeniu konfiguracji TDAI-1120 automatycznie oblicza i wprowadza wymaganą korektę, a stworzoną w ten sposób konfigurację można zapisać na nośniku pamięci, dzięki czemu zawsze można przywrócić wcześniejsze ustawienia. Generalnie RoomPerfect działa bardzo profesjonalnie, przy czym warto jednak zadać sobie pytanie, po co w ogóle taki pomiar robimy i co chcemy dzięki niemu uzyskać. Krótko mówiąc, jaka ma być korzyść wynikająca z korekcji i czy minusy nie przeważą nad plusami. Każda sytuacja będzie inna, w związku z czym na to pytanie nie ma jednej, uniwersalnej odpowiedzi. Moim zdaniem RoomPerfect przyda się przede wszystkim tam, gdzie istnieją naprawdę trudne warunki i gdzie opanowanie akustyki standardowymi, analogowymi metodami, takimi jak zmiana ustawienia kolumn, montaż ustrojów akustycznych czy dostrojenie brzmienia za pomocą kabli i akcesoriów, jest z jakiegoś powodu niemożliwe. Jednak nawet wtedy należy pamiętać o tym, że elektronika nie załatwi wszystkiego. Lyngdorf świetnie wyrównuje pasmo, ale już na pogłos nic nie poradzi. Jeżeli więc myślicie o ustawieniu systemu stereo w minimalistycznym, niemal zupełnie pustym salonie z wielkimi oknami i już napaliliście się, że z TDAI-1120 wszystko się uda, bo przecież na pokładzie jest RoomPerfect, radziłbym się odpalić i wziąć pod uwagę coś takiego jak, no nie wiem, prawa fizyki? Inna sprawa, że po wykonaniu pomiarów Lyngdorf daje nam do wyboru kilka presetów (Voicing), które możemy potraktować jak nieco bardziej zaawansowane ustawienia korektora (Neutral, Music, Relaxed, Open...). Co ciekawe, każde z tych ustawień - za wyjątkiem pozycji "Neutral", która najwyraźniej pełni rolę wzorcowego trybu wyliczonego na podstawie pomiaru - można modyfikować, korzystając z najróżniejszych filtrów. Mało tego - inne ustawienia korektora możemy zaaplikować i zapamiętać dla każdego wejścia. Jest więc mnóstwo zabawy, przy czym naprawdę uczulam tych, którym wydaje się, że RoomPerfekt jest lekarstwem na wszelkie zło. Z doświadczenia wiem natomiast, że system Lyngdorfa świetnie sprawdza się w systemach wspomaganych subwooferem. Jeżeli więc należycie do stosunkowo wąskiego grona melomanów, którzy zamiast kolumn podłogowych wybrali monitory i subwoofer, aby dokładnie dostroić dźwięk do akustyki pomieszczenia, z TDAI-1120 wejdziecie na wyższy poziom.
Z ciekawych drobiazgów, jakie wychwyciłem podczas testu, warto wspomnieć o pracy potencjometru, dzięki któremu nawet wieczorem z łatwością ustawimy taki poziom głośności, jaki nam pasuje. Jest to oczywiście trochę upierdliwe, gdy zechcemy mocno dodać gazu, ale wtedy wystarczy skorzystać z aplikacji. Muszę przyznać, że nawet sam wygląd największego pokrętła w TDAI-1120 jest dość intrygujący. Nie jest ono idealnie okrągłe, ale ponacinane, dzięki czemu przypomina gwintowaną lufę. Efekt potęguje białe podświetlenie. W ogóle wzornictwo opisywanego wzmacniacza wyjątkowo przypadło mi do gustu. Jakość wykonania też. Urządzenie jest stosunkowo lekkie, ale nawet przyglądając się detalom, nie ma się do czego przyczepić. Producent zadbał o fajne, miękkie nóżki, dzięki którym proces stawiania piecyka na stoliku jest odrobinę przyjemniejszy. Dochodzi do tego jeszcze mały bonus z tyłu, gdzie znajdziemy napis świadczący o tym, że TDAI-1120 został nie tylko zaprojektowany, ale także wyprodukowany w Danii przez firmę SL Audio A/S (Steinway Lyngdorf). Niestety nie znam szczegółów, nie zwiedzałem tej fabryki i nie wiem, ile podzespołów przyjeżdża do niej w formie gotowców, a ile faktycznie powstaje na miejscu, ale niezależnie od tego wzmacniacz jest duński nie tylko z nazwy. Czyli co, jednak się da? Najwyraźniej tak.
Brzmienie
Moja pierwsza obwerwacja po rozpoczęciu odsłuchu nie miała nic wspólnego z jakością ani charakterem brzmienia. Zacząłem się tylko zastanawiać, dlaczego TDAI-1120 gra tak cicho. Dopiero później okazało się, że producent właśnie w tak nietypowy sposób wyskalował potencjometr, co z jednej strony oznacza, że możemy wykorzystać właściwie pełen zakres jego pracy, ale z drugiej jest dość dziwne, bo przecież w większości wzmacniaczy po przekroczeniu godziny 14-15 albo dojściu do bariery 50-60% maksymalnej liczby podawanej na wyświetlaczu membrany głośników zaczynają już błagać o litość. Zapytacie więc, po co nam to, co teoretycznie powinniśmy usłyszeć powyżej tej granicy? No właśnie - to jest bardzo dobre pytanie. W większości przypadków chyba po to, abyśmy nie mieli problemów z wysterowaniem wyjątkowo wymagających kolumn, a także po to, abyśmy czuli, że wzmacniacz dysponuje odpowiednią mocą. No bo skoro już na godzinie jedenastej robi się głośno, to znaczy, że mamy do czynienia z prawdziwym potworem, prawda? To nic, że dalej jest już tylko jazgot, przesterowanie i piekło katowanych cewek... Lyngdorf podszedł do tematu zupełnie inaczej i moim zdaniem taka praca układu regulacji głośności jest o wiele bardziej naturalna, a jeśli komuś zabraknie mocy, jeśli dojdzie do końca skali, a jego kolumny dalej będą ledwo plumkały, zawsze można pomanewrować czułością wejścia. Nie sądzę jednak, aby w rzeczywistych warunkach mogło się tak zdarzyć.
Druga obserwacja dotyczyła stereofonii. Ojej, jaka ona, hmm... Dziwna, a jednocześnie fascynująca. Na pierwszy ogień poszedł kawałek, który na każdym sprzęcie brzmi ciekawie, a zaczyna się od dźwięków gitary dochodzących z lewej strony, lecz nie całkowicie z jednego kanału. Tymczasem tutaj miałem wrażenie, że zapomniałem o podłączeniu któregoś kabla i prawa kolumna w ogóle nie dostaje prądu. Nie zapomniałem, dostawała. Tyle tylko, że Lyngdorf pokazał to nagranie tak, jakby chciał ten efekt spotęgować. Kiedy z prawej strony wchodził kolejny instrument, role się odwróciły. Nie jestem najbardziej doświadczonym audiofilem na świecie, ale jednak przerzuciłem w swoim życiu kilka ton najróżniejszych gratów i muszę powiedzieć, że nie testowałem jeszcze sprzętu, który organizowałby przestrzeń w ten sposób. I to z wyłączoną korekcją, w standardowym ustawieniu. Jak to opisać, do czego to porównać? TDAI-1120 robi z dźwiękiem coś takiego, jakby jeszcze przed pojawieniem się sygnału dzielił sobie scenę stereofoniczną na segmenty, a następnie odsuwał je od siebie w taki sposób, aby każdy segment dzieliła od sąsiednich wyraźna bariera zbudowana z próżni. Zupełnie jakby kroił pizzę. Nagrania muszą się do tego dostosować. Każdy instrument musi wybrać sobie swój trójkącik i grzecznie się w nim zainstalować. Co ciekawe, liczba owych segmentów zależy od jakości nagrania. Na kiepsko zrealizowanych albumach usłyszymy ich trzy, może pięć, natomiast na tych najbardziej wyczynowych i audiofilskich - nawet do kilkunastu. Nie zmienia to faktu, że dwa źródła, które wybiorą sąsiadujące ze sobą trójkąty pizzy, zostaną przez Lyngdorfa zaprezentowane w osobnych fragmentach przestrzeni, rozsunięte, oddzielone warstwą powietrza. Dziwaczne, ale też wybitnie uzależniające. Pierwsza godzina testu upłynęła mi na przerzucaniu kolejnych nagrań, które uważam za szczególnie ciekawe z punktu widzenia stereofonii, i wsłuchiwaniu się w to, co robił z nimi TDAI-1120. I do samego końca nie mogłem się zdecydować, czy taka przestrzeń jest naturalna, czy jednak niepotrzebnie naciągnięta, poprzestawiana, wygenerowana na siłę. Pytanie tylko, czy aby troszeczkę nie zasugerowałem się konstrukcją duńskiego wzmacniacza. Co usłyszałem, to usłyszałem, ale czy zastanawiałbym się nad ewentualną sztucznością uzyskanego efektu, gdybym miał do czynienia z klasycznym piecykiem tranzystorowym, lampowym lub hybrydowym? Być może od razu doszedłbym wtedy do wniosku, że może i konstruktorzy trochę tutaj przekombinowali, ale nie zmienia to faktu, że udało im się uzyskać spektakularną, trójwymiarową przestrzeń.
Dopiero gdy oswoiłem się ze stereofonią Lyngdorfa, zacząłem zwracać uwagę na inne rzeczy, takie jak równowaga tonalna, dynamika, barwa czy przejrzystość. Wówczas okazało się, że brzmienie opisywanego wzmacniacza jest jest bardzo neutralne, pasmo równiutkie, a jednocześnie nie umyka nam "cała reszta", czyli barwa, dynamika, przejrzystość - wszystko, co składa się na przekonujący, realistyczny dźwięk. Duńska integra potrafi oddać energię, jakiej w mojej ocenie brakuje wielu wzmacniaczom pracującym w klasie D. Muzyka żyła, pulsowała, po prostu jechała ostro do przodu. Głośnikom zawsze chciało się grać. Nie było to takie leniwe plumkanie, w którym nie ma absolutnie nic ciekawego. Kto obawiał się, że malutki Lyngdorf będzie miał te same funkcje i rozwiązania techniczne, które widzieliśmy w jego większych odpowiednikach, ale ledwo wystarczy mu pary do normalnego grania, powinien po prostu poświęcić trzy minuty na odsłuch, przeprowadzić próbę ognia i wówczas wszystko stanie się jasne. TDAI-1120 potrafi przyłożyć! Zacząłem się nawet zastanawiać, kiedy ostatnio testowałem tak małe urządzenie, które potrafiłoby napędzić kolumny z taką pewnością siebie. Może Waversa Systems WSlim LITE? Może Naim Uniti Atom? Tak, ale chyba to nie była jeszcze taka moc. Duńskim piecykiem można pogonić nawet dość oporne kolumny. Trzeba tylko przyzwyczaić się do precyzyjnego potencjometru. Pierwsze 30% skali to zakres, którego należy używać chyba tylko podczas wieczornych odsłuchów lub z zestawami głośnikowymi o wyjątkowo wysokiej skuteczności. Dopiero powyżej tej granicy zaczyna się jazda. Nie zmienia to jednak faktu, że mocy jest pod dostatkiem.
O ile sięgniemy po dobre nagranie, możemy mieć pewność, że blacha zabrzmi jak blacha, a obój jak obój. Możemy otrzymać blask perkusyjnych przeszkadzajek, perlistość harfy lub jazgot przesterowanych gitar, ale też przyjemne, drewniane brzmienie wiolonczeli. Szczególnie wyraźnie słychać to w muzyce fortepianowej. Co płyta, to inny instrument, inne nagranie, inna epoka i oczywiście inny wykonawca. Nie mówiąc już o akustyce studia, ustawieniu mikrofonów i majstrowaniu przy suwakach.Poza tym należy pochwalić małego Lyngdorfa za czytelność, przejrzystość, szybkość, no i oczywiście tę niesamowitą przestrzeń, w której wszystko można rozebrać na kawałki. Co ciekawe, nie brakuje też barwy, ale nie w rozumieniu jakiejś ciepłej, lampowej aury i atmosfery zadymionego klubu jazzowego, bo w tym aspekcie TDAI-1120 trzyma się umownego zera. Chodzi mi raczej o umiejętność różnicowania faktur i o to, że wcale nie jest tak, że każdy instrument brzmi nieprzyjemnie, metalicznie, tranzystorowo czy cyfrowo. Każdy brzmi po prostu naturalnie. Lyngdorf w to nie ingeruje. O ile sięgniemy po dobre nagranie, możemy mieć pewność, że blacha zabrzmi jak blacha, a obój jak obój. Możemy otrzymać blask perkusyjnych przeszkadzajek, perlistość harfy lub jazgot przesterowanych gitar, ale też przyjemne, drewniane brzmienie wiolonczeli. Szczególnie wyraźnie słychać to w muzyce fortepianowej. Co płyta, to inny instrument, inne nagranie, inna epoka i oczywiście inny wykonawca. Nie mówiąc już o akustyce studia, ustawieniu mikrofonów i majstrowaniu przy suwakach, bo wszystko to składa się na unikalne warunki zachowane w formie fal dźwiękowych. Na taśmie, na płycie, na dysku albo w chmurze. Dla laika fortepian to po prostu fortepian - ot, deska z czarnymi i białymi klawiszami przyczepiona do dużego pudła, które podobno do czegoś tam jest potrzebne. Ale nawet jeśli nie przepadacie za taką muzyką, spróbujcie podczas jednego, dłuższego odsłuchu posłuchać wyłącznie fortepianu solo. Może to być Ludovico Einaudi, Leszek Możdżer, Włodek Pawlik albo Erik Satie, ale też Martha Argerich, Lang Lang, Yundi Li, Glenn Gould, Vladimir Horowitz, Ivo Pogorelich albo Rafał Blechacz. Nie uważam się za wielkiego znawcę, ale powiedzmy, że znam ten instrument i wiem, jak powinien brzmieć, a raczej jak może brzmieć w zależności od miliona czynników, takich jak wilgotność powietrza czy forma artysty danego dnia. Z zupełnie nieznanych względów ostatnio zagłębiłem się w świat chopinowskich nokturnów. Uwielbiam ich słuchać. Czuję się wtedy, jakby ktoś masował mi uszy aksamitem o zapachu wanilii. Ale nie każdy pianista potrafi wprowadzić mnie w ten błogi stan. Wyjątkowe wyczucie w tej kwestii mają przedstawicielki płci pięknej. Mężczyźni, nawet ci wybitni, moim zdaniem często grają nokturny tak, jakby chcieli już skończyć i pójść na obiad, a nawet jeśli starają się grać delikatnie, i tak średnio im to wychodzi. Zwalniają w losowych momentach i wydaje im się, że to już wystarczy za cały romantyzm. A słyszeliście takie nazwisko jak Masako Ezaki? A Elisabeth Leonskaja? Polecam. Zresztą słuchajcie, czego tylko sobie życzycie. Lyngdorf nie zawiedzie w żadnej muzyce, bo nie ma jasno określonych preferencji. Potraktowałem go jazzem, metalem, elektroniką, hollywoodzkimi sountrackami, polskim rockiem, a nawet hip-hopem. Każde nagranie miało swój charakter. Te starsze, wiadomo - czasami brzmiały dziwnie, ale miały swój klimat, a czasami zaskakiwały namacalną średnicą lub wyjątkowo głęboką sceną stereofoniczną. Te bardziej aktualne zwykle imponowały rozdzielczością, dynamiką i realizmem. A TDAI-1120 trzymał fason i pilnował, aby kolumny wykonywały jego polecenia bez marudzenia. Rzadko który wzmacniacz za te pieniądze ma tyle charyzmy i pewności siebie. Nie wiem nawet, czy TDAI-1120 nie zaimponował mi bardziej niż jego starszy brat, TDAI-3400. Jeśli miałbym oceniać sprzęt tylko przez pryzmat relacji jakości do ceny, to na pewno.
Budowa i parametry
Lyngdorf TDAI-1120 to sieciowy wzmacniacz zintegrowany lub, jak kto woli, stereofoniczny system all-in-one. Typowa dla tego producenta, cyfrowa końcówka mocy pozwoliła uzyskać 60 W na kanał przy 8 Ω i 120 W na kanał przy 4 Ω. Choć kompaktową integrę wyposażono w kilka gniazd analogowych, a nawet osobne wejście gramofonowe, taki sygnał jest od razu konwertowany na postać cyfrową, a dokładniej do formatu PCM 24 bit/96 kHz, w związku z czym najwięcej zalet firmowej technologii uzyskamy korzystając ze złącz cyfrowych lub streamingu. Jak można się było domyślić, niewielka i stosunkowo lekka obudowa TDAI-1120 jest wypchana elektroniką po brzegi. Jeśli chodzi o technologię wzmocnienia, nie będę się wymądrzał - mógłbym wpatrywać się w ten układ godzinami, a i tak wygląda on dla mnie jak wnętrze wysokiej klasy zasilacza komputerowego. Lyngdorf zapewnia, że jego wzmacniacze działają na innej zasadzie niż popularne dziś układy pracujące w klasie D, jednak z oczywistych względów nie udostępnia szczegółowych opisów swojej technologii. Wiadomo natomiast, że wszystkie produkowane obecnie piecyki duńskiej firmy są rozwinięciem koncepcji wzmacniacza Equibit. Koncepcja ta opiera się na rezygnacji z ujemnego sprzężenia zwrotnego, a więc eliminacji największych bolączek wzmacniaczy pracujących w klasie D - zniekształceń THD i szumu układów wyjściowych. Innym ciekawym rozwiązaniem jest zwalczanie różnic w poziomie sygnału poprzez zastosowanie korekcji ICC (Inter-Sample Clipping Correction). Dotyczy to sytuacji, kiedy sygnał wyjściowy zostanie obcięty ze względu na brak możliwości przetwarzania powyżej 0 dB. Aby zapobiec utracie informacji, stosowana jest właśnie korekcja ICC. Mówiąc prościej, Lyngdorf przywraca utracone informacje poprzez obniżenie głośności całego toru o różnicę pomiędzy szczytem a poziomem zerowym. Wszystko to dzieje się w czasie rzeczywistym, zanim sygnał trafi na etap wzmocnienia. Jeśli chodzi o jakość komponentów, jest w porządku, choć nie zobaczymy tu żadnych złotych kondensatorów, wielkich transformatorów ani efektownych radiatorów. Kluczową rolę odgrywają tu różnego rodzaju "kości", a ze względu na piętrową architekturę wnętrza nie zobaczymy ich wszystkich, a już na pewno nie bez demontażu płytki z modułami zasilającymi.
Werdykt
Dawno nie miałem tyle zabawy z tak kompaktowym sprzętem. Z pewnością mógłbym jej mieć jeszcze więcej, gdybym mógł dłużej poeksperymentować z ustawieniami - zarówno tymi dostępnymi z poziomu aplikacji lub menu odpalanego w przeglądarce, jak i układem korekcji akustyki pomieszczenia, który jest jednym z najciekawszych tego typu rozwiązań dostępnych na rynku. Wiele frajdy przyniósł mi też sam odsłuch TDAI-1120. Bo jeśli myślicie, że opisywane urządzenie to tylko komputer w ładnej obudowie, że całe to cyfrowe wnętrze nie ma nic wspólnego z audiofilskim dźwiękiem, a jedynym prawdziwym plusem technologii Lyngdorfa jest obniżenie kosztów produkcji i eksploatacji takiego wzmacniacza, umówcie się na odsłuch, a już po pięciu minutach będziecie wiedzieć, że byliście w błędzie. To niepozorne pudełeczko naprawdę potrafi grać. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy Duńczycy nie strzelili sobie w stopę, bo jeśli TDAI-1120 daje nam tak wiele, to kto teraz kupi ponad dwukrotnie droższy model TDAI-3400? Ktoś, kto ma do napędzenia wyjątkowo prądożerne kolumny? Ktoś, kto naprawdę, ale to naprawdę potrzebuje kilku dodatkowych gniazd? Ktoś, komu nie robi różnicy, czy po zakupie wzmacniacza będzie miał w portfelu dodatkowe 15600 zł, czy nie? A może to jest właśnie ten postęp w świecie sprzętu hi-fi, którego nie dostrzegają tylko najbardziej ortodoksyjni audiofile? TDAI-1120 to jeden z najciekawszych wzmacniaczy na rynku i mocna konkurencja dla nowoczesnych systemów all-in-one, takich jak Waversa Systems WSlim LITE, Naim Uniti Atom, a nawet Devialet Expert 140 Pro.
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 60 W/8 Ω, 2 x 120 W/4 Ω
Wejścia analogowe: 2 x RCA (liniowe i gramofonowe)
Wejścia cyfrowe: 2 x optyczne, 2 x koaksjalne, 1 x USB, 1 x HDMI, 1 x LAN
Wyjścia analogowe: 1 x RCA
Łączność: Wi-Fi, AirPlay 2, Bluetooth, Chromecast, Spotify Connect, TIDAL Connect, Roon Ready,
Pasmo przenoszenia: 20 Hz - 20 kHz (+/- 0,5 dB)
Zniekształcenia: 0,05%
Wymiary (W/S/G): 10,5/30/26 cm
Masa: 8 kg
Cena: 8990 zł
Konfiguracja
Audiovector QR5, Equilibrium Nano, Pylon Audio Ruby Monitor, Marantz HD-DAC1, Auralic Vega G1, Hegel H20, Unison Research Triode 25, Sennheiser HD 600, Cambridge Audio CP2, Clearaudio Concept, Cardas Clear Reflection, Albedo Geo, Equilibrium Pure Ultimate, Enerr One 6S DCB, Enerr Tablette 6S, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Ultimate, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
Nagroda
Komentarze