
Kilka miesięcy temu entuzjaści hi-endowych słuchawek zaczęli zachwycać się urządzeniem, które również przyciągnęło moją uwagę surowym wzornictwem, niezwykle wysoką jakością wykonania, nietypową konstrukcją i wnętrzem prezentującym się tak, jakby ktoś spędził nad tym projektem pół życia, poświęcając wiele godzin na wsłuchiwanie się w efekty wymiany pojedynczych kondensatorów lub innego prowadzenia ścieżek na płytkach drukowanych. Co tu dużo mówić - pod wieloma względami istna perfekcja, do tego zamknięta w stosunkowo niewielkiej obudowie. Dodajmy, że omawiany wzmacniacz oferuje na tyle wysoką moc wyjściową, że producent postanowił wyposażyć go w terminale głośnikowe, aby można było podłączyć do niego nie tylko ekstremalnie wymagające nauszniki, ale także kolumny. Niejako na przekór obowiązującym dziś trendom, intrygujący piecyk nie został wyposażony w moduł łączności bezprzewodowej ani nawet wbudowany przetwornik cyfrowo-analogowy. Mówimy więc o czysto analogowym układzie pozwalającym na podłączenie dwóch źródeł analogowych za pomocą kabla RCA, chyba że ktoś poczeka i zdecyduje się na drugi klocek tej samej marki, który będzie można podpiąć do nietypowego złącza Enlink (BNC). Póki co mierzący 5,5 x 23 x 23 cm i ważący 4 kg wzmacniacz jest jednak jedynym modelem w ofercie firmy, której nazwy nikt wcześniej nie słyszał. A mimo to kosztuje - mam nadzieję, że siedzicie - 39995 zł. Czyste szaleństwo! A może jednak nie?

New Acoustic Dimension - widząc akronim tej nazwy na kwadratowym tle, odruchowo wyobrażam sobie mało atrakcyjny wizualnie wzmacniacz z ciemnoszarym, plastikowym panelem czołowym, zielonym włącznikiem, paskudnymi terminalami głośnikowymi i rzędem nikomu do niczego niepotrzebnych przycisków i pokręteł, ale też z cudownie prostym, tradycyjnym wnętrzem zbudowanym na niebieskiej płytce drukowanej i brzmieniem, które nie pasuje do ceny co najmniej tak samo jak ten grzybowo-bury plastik. Znaleźć doświadczonego audiofila, który na pewnym etapie swojej zabawy ze sprzętem nie miał w systemie NAD-a, nigdy nie słuchał go chociażby podczas wizyty w salonie ani nie zna nikogo, kto używa takiego piecyka, to wielka sztuka. I mimo że na oficjalnej stronie firmy wciąż figurują takie perełki jak chociażby C 316BEE V2 czy C 275BEE, chyba najwyższy czas zmienić przyzwyczajenia i zacząć myśleć o NAD-zie zupełnie inaczej. Dziś jest to jedna z najbardziej postępowych marek w branży. Urządzenia o budowie modułowej (MDC), impulsowe końcówki mocy Hybrid Digital bazujące na modułach Hypex NCore, Bluetooth z kodekiem aptX HD, wejścia HDMI 4K, system BluOS ze wszystkimi bajerami, takimi jak streaming MQA, kompatybilność z Roonem, a w niektórych modelach otrzymujemy nawet układ korekcji akustyki pomieszczenia Dirac Live. Charakterystyczne ciemnoszare fronty też powoli odchodzą do lamusa, ponieważ coraz częściej lwią część panelu czołowego zajmuje wyświetlacz (w modelu M10 V2 prawie cały przód to jeden duży ekran), a nie należy również zapominać o serii Masters, gdzie króluje pięknie wykończony metal. Można wręcz odnieść wrażenie, że NAD postanowił wygrzebać się z wyłożonej gąbką nory, stawiając na nowoczesność, funkcjonalność i to, co dla klientów liczy się często bardziej niż rodzaj zastosowanego wewnątrz zasilacza. Serio - ilekroć w branży pojawia się jakaś interesująca nowość, jakiś nowy format albo obiecująca technologia obróbki dźwięku, można mieć pewność, że niebawem w katalogu NAD-a pojawi się urządzenie, które pozwoli melomanom skorzystać z tego dobrodziejstwa.

Jeżeli zastanawiacie się, dlaczego niektóre wielkie koncerny uparcie utrzymują, a czasami nawet tworzą lub wskrzeszają kolejne marki, odpowiedź jest bardzo prosta - każde logo kojarzy się klientom z konkretnym zestawem cech, które powinni przypisać do każdego oznaczonego nim produktu. To nic innego jak mechanizm psychologiczny, który na pewnym etapie zacznie kształtować naszą opinię o danym przedmiocie jeszcze zanim zobaczymy go na żywo, dotkniemy, wypróbujemy. Wychodząc poza ten obszar, każda firma może ponieść spektakularną porażkę - nie dlatego, że stworzyła kiepski produkt, ale dlatego, że nie pasuje on do obrazu marki, jaki ludzie na przestrzeni lat zbudowali w swoich głowach. Obecnie nie mówimy już nawet o dzieleniu oferty na dwa albo trzy segmenty cenowe, ale nawet na tworzeniu kilku podobnych produktów, z których jeden ma się klientom kojarzyć na przykład ze sportem i osiągami, a drugi z ekologią i ochroną klimatu. Myślicie, że audiofile są zbyt intelitengni, aby się na to złapać? Możliwe, ale spróbujcie przekonać człowieka rozglądającego się za hi-endowym wzmacniaczem, że powinien zainteresować się Marantzem PM-10, Cambridgem Edge A albo Yamahą AS-3200, skoro za te same pieniądze może kupić Hegla H590, MBL-a N51, Passa INT-60, McIntosha MA7200 albo Luxmana L-590AXII. Powodzenia...

Niektórzy uważają, że być audiofilem znaczy w dzisiejszych czasach mniej więcej tyle, co należeć do klubu znudzonych życiem bogaczy, którzy dla sportu wydają pieniądze na idiotycznie drogie przedmioty, choć różnicy w jakości brzmienia nie słyszą, bo raz, że usłyszeć jej przecież nie sposób, a dwa, że w ogóle nie o to chodzi. Nietrudno zgadnąć, skąd bierze się to przekonanie - wysokich cen niektórych urządzeń czy akcesoriów nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Pasjonaci wiedzą jednak, że nie trzeba wydawać setek tysięcy złotych, aby inni audiofile patrzyli na nas z uznaniem. Ba! Odnoszę wrażenie, że niektórzy są już zmęczeni tym niekończącym się wyścigiem cenowym, w związku z czym zabawa zaczęła przenosić się w zupełnie inne rejony. Panuje przekonanie, że drogi sprzęt może sobie kupić każdy głupek. Oczywiście nie każdy, ale znalezienie w sieci zdjęć hi-endowych systemów ustawionych byle jak w pokoju nieprzystosowanym do słuchania muzyki nie jest szczególnie trudne. Nie brakuje też wpisów zamieszczanych przez ludzi, którzy nie potrafią obsłużyć kosztownej elektroniki, popełniają szkolne błędy w konfiguracji systemu i szukają pomocy na facebookowych grupach. W tej sytuacji wielu audiofilów doszło do wniosku, że o wiele lepszym zajęciem niż odkładanie kasy na jeszcze droższy wzmacniacz jest poszukiwanie sprzętu wyjątkowo dobrego, ale racjonalnie wycenionego. Widać także coraz większe zainteresowanie wyjątkowo oryginalnymi, rzadkimi, wręcz egzotycznymi klockami oraz sprzętem z dawnych lat. I nie mówię tu o szrotach, które zostały odnalezione na stychu i "kultowe" są tylko w wyobraźni osoby wystawiającej je na serwisach aukcyjnych, ale tych, na widok których każdy miłośnik sprzętu stereo na chwilę się zatrzyma i pokiwa głową z uznaniem.

Rosnąca popularność serwisów streamingowych, zainteresowanie audiofilów plikami wysokiej rozdzielczości i stająca się już normą potrzeba łączenia sprzętu audio z telewizorami, konsolami, smartfonami i systemami inteligentnego domu sprawiły, że coraz więcej klientów zmieniło swoje postrzeganie systemu stereo. Nie jest on już odrębnym, niezależnym bytem, ale elementem większej układanki. W największym stopniu odbiło się to na wzmacniaczach. Kiedyś miały one zasadniczo jedną funkcję, co odzwierciedlała forma ich przedniego panelu. Szczególnie dobrze było to widać w epoce dominacji płyty kompaktowej, kiedy melomani przerzucili się na ten jeden format, pozbyli się magnetofonów, gramofonów, tunerów i korektorów. Zapanowała moda na minimalizm. Audiofile zaczęli szukać urządzeń, których konstrukcja gwarantowała jak najmniejszą ingerencję w odtwarzany materiał. W ich mniemaniu wzmacniacz miał mieć z przodu tylko włącznik i dwa pokrętła - jedno do wyboru źródła (chociaż w wielu zestawach i tak było tylko jedno), drugie do regulacji głośności. Dokładnie tak wyglądał mój pierwszy "poważny" wzmacniacz - Creek 4330 mkII. Żaden szanujący się entuzjasta hi-fi nie marzył o pokrętłach do regulacji barwy w stylu McIntosha, szukając raczej urządzeń skonstruowanych wedle zasady "mniej znaczy więcej". Prosty układ, krótka ścieżka sygnałowa, a do tego najlepiej kolumny z niefiltrowanym wooferem i kopułką, za magnesem której przylutowany był tylko jeden rezystor. Później wystarczyło tylko wyjąć płytę z pudełka, wcisnąć "play" i delektować się brzmieniem podanym bez zbędnych kombinacji, zgodnie z intencjami artystów. To było jednak dwadzieścia lat temu. Tego świata już nie ma. Ale czy na pewno?

Atoll jest jedną z niewielu firm, które w czasach nadprodukcji informacji, wszechobecnego pierdzielenia o niczym i pompowania różnych baloników do granic możliwości działają na innych, kompletnie niedzisiejszych zasadach. Francuzi już dawno temu postanowili ograniczyć marketingowy bełkot do zera. Reklamy ich sprzętu, jeśli w ogóle gdzieś się pojawiają, są zwykle emitowane z inicjatywy dystrybutorów i dealerów, przyjmując maksymalnie uproszczoną, zwięzłą formę. Profile firmy w mediach społecznościowych są niezwykle skromne. Atoll zazwyczaj wrzuca tylko pojedyncze zdjęcia lub linki do recenzji bez żadnych podpisów, a w tym roku uczynił to zaledwie trzy razy. Starczy. Nic dziwnego, że kiedy na rynek wchodzi jakiś nowy model, dowiadują się o tym tylko zainteresowani. Nie ma komunikatów prasowych pełnych "ochów" i "achów", tłumaczenia filozofii stojącej za zmianą umiejscowienia przycisku trybu czuwania czy cytatów z wypowiedzi projektanta, który wyjaśnia, że nowy dizajn przedniej ścianki nawiązuje do sklepień krzyżowo-żebrowych w gotyckich katedrach, a gałka potencjometru była wzorowana na kołach marsjańskich łazików. Atoll wypuszcza nowy klocek, publikuje kilka zdjęć oraz dane techniczne i to właściwie wszystko. Resztę zrobią dealerzy i niektórzy recenzenci, ale to też nie jest do końca potrzebne, bo nawet te urządzenia, których testy można policzyć na palcach jednej ręki, sprzedają się naprawdę nieźle. Można odnieść wrażenie, że cała para idzie gdzie indziej - tam, gdzie przekłada się to na jakość produktów. Bazując na moich doświadczeniach ze sprzętem tej marki, mogę powiedzieć, że dokładnie tak jest. Atoll to pewniak. Manufaktura z Brécey jest jednak kojarzona głównie z elektroniką ze średniej półki cenowej, takimi jak wzmacniacze IN80 Signature (4690 zł), IN100 Signature (5190 zł) czy opisywany przeze mnie półtora roku temu IN200 Signature (7990 zł). Co się stanie, gdy zechcemy wspiąć się wyżej? Cóż, właśnie nadarzyła się okazja, aby to sprawdzić, ponieważ w Polsce pojawiły się pierwsze egzemplarze klocków z nowej serii 300 - streamer ST300 Signature i końcówka mocy AM300.

Densen to marka, której sprzęt zawsze wywołuje na mojej twarzy szczery uśmiech. Kojarzy mi się z fenomenalnym, minimalistycznym, wybitnie skandynawskim wzornictwem, wysoką jakością wykonania, interesującym, celowo nie do końca neutralnym brzmieniem i słynną reklamą, na której widać trzy uradowane staruszki, z których jedna ewidentnie gra na niewidzialnej gitarze, a na środku duży napis "życie jest zbyt krótkie na nudne hi-fi". Miało to związek z filozofią wyznawaną przez założyciela firmy, Thomasa Sillesena, którą w dużym uproszczeniu można sprowadzić do tak zwanego współczynnika powietrznej gitary (air guitar factor) - jeśli słuchamy muzyki w domu i nie mamy ochoty poderwać się z fotela i zacząć wiosłować na takim właśnie wyimaginowanym instrumencie, to coś jest nie tak. Najlepsze jest to, że Sillesen nigdy nie wspominał o stosowaniu substancji wspomagających. Jego zdaniem elektronika powinna być na tyle dobra, aby odtwarzana przez nią muzyka była tak ekscytująca, że każdy odsłuch zamieni się w niezapomniane przeżycie. Wyobraźcie sobie tylko - siedzicie na kanapie, zero napojów wysokoprocentowych, zero nielegalnych substancji, puszczacie muzykę i nagle wyginacie się w szalonym tańcu niczym ta emerytka z reklamy... No, to teraz już wiecie, dlaczego postanowiłem przetestować wzmacniacz zintegrowany oznaczony symbolem B-130XS.

Brytyjczycy są dziwni. Na śniadanie lubią zjeść sobie chleb tostowy zapieczony z fasolą w sosie pomidorowym, a po południu wypić filiżankę herbaty z mlekiem. W samochodach montują kierownicę po prawej stronie, a jeżdżą po lewej i z jakiegoś powodu uważają, że reszta świata robi to źle. Mają umywalki z dwoma osobnymi kranami do ciepłej i zimnej wody, mimo że bateria umożliwiająca regulację temperatury nie wydaje się strasznie skomplikowanym wynalazkiem. Właściwie gdzie by nie spojrzeć, wszędzie znajdziemy kolejne przykłady "oryginalnego" myślenia - inne jednostki miary, inne gniazdka w ścianie, a nawet inne zwyczaje i poglądy na otaczającą nas rzeczywistość. A jednak nie bez powodu Wielka Brytania jest w wielu dziedzinach prawdziwą potęgą. Weźmy na przykład sprzęt stereo. Wiadomo, że Amerykanie, Niemcy, Włosi, Francuzi, Japończycy, Duńczycy, a nawet Norwegowie albo Polacy mają tu swoje osiągnięcia, ale gdybyśmy nagle wystrzelili w kosmos wszystkich brytyjskich producentów audiofilskiej aparatury i wszystkie istotne wynalazki, które właśnie tam się narodziły, powstałaby wyrwa, której prawdopodobnie nikomu nie udałoby się zalepić. Założona w 1989 roku firma Chord Electronics jest tego doskonałym przykładem, a jej najnowsza propozycja - miniaturowy wzmacniacz zintegrowany Anni - potwierdza, że Brytyjczycy nie zważają na konwenanse i nie boją się eksplorować obszarów, których wcześniej właściwie nikt nie badał, a już z pewnością nie w tak odważny, bezkompromisowy sposób.

Niesamowita aktywność, żeby nie powiedzieć dominacja JBL-a na rynku nowoczesnych słuchawek i głośników bezprzewodowych sprawiła, że logo tej marki doskonale kojarzą już nie tylko audiofile i profesjonaliści zajmujący się nagłaśnianiem koncertów, sal kinowych oraz mniejszych i większych obiektów użyteczności publicznej, ale właściwie wszyscy. Nawet nastolatkowie marzący o tym, aby w przyszłości zawodowo zajmować się wstawianiem filmów na YouTube'a. Jestem pewien, że część użytkowników tego sprzętu nie ma zielonego pojęcia, co właściwie oznaczają te trzy litery. A wiedzę tę warto posiąść z kilku powodów. Po pierwsze - aby nie wyjść na idiotę, kiedy ktoś nas o to zapyta. Po drugie - ponieważ historia firmy uważanej dziś za największą potęgę w branży głośnikowej jest naprawdę ciekawa, pełna zaskakujących wydarzeń i nagłych zwrotów akcji. Po trzecie - dlatego, że w tym roku JBL obchodzi siedemdziesiątą piątą rocznicę istnienia. Grzechem byłoby nie zrobić z tej okazji czegoś wyjątkowego. Amerykanie doszli do tego samego wniosku i postanowili wypuścić na rynek dwa jubileuszowe produkty. Pierwszy to kolumny L100 Classic 75, będące w gruncie rzeczy zmodyfikowaną wizualnie wersją potężnych monitorów L100 Classic, które testowaliśmy trzy lata temu. Drugi to prawdziwy rarytas - jedyny w ofercie tej marki wzmacniacz stereofoniczny, SA750. Jego obudowa nawiązuje do stylistyki klasycznych modeli SA600 i SA660, w środku natomiast kryje się nowoczesny układ ze 120-watową końcówką mocy pracującą w klasie G, przetwornikiem cyfrowo-analogowym oraz modułem strumieniowym, obsługującym UPnP, Chromecast, Apple Airplay 2, a nawet Roona i pliki zakodowane w standardzie MQA. Jakby tego było mało, to piękne urządzenie wyposażono w system korekcji akustyki pomieszczenia Dirac Live. "SA750 łączy w sobie atrakcyjność stylu retro z najnowszymi technologiami optymalizacji pomieszczenia i transmisji strumieniowej na rynku. To wszystko co najlepsze ze świata przeszłości i teraźniejszości. Już teraz wywołuje spore podekscytowanie wśród audiofilów i entuzjastów, którym go pokazaliśmy." - powiedział Jim Garrett, starszy dyrektor ds. strategii i planowania produktu w Harman Luxury Audio. Nic dziwnego, że nowy wzmacniacz JBL-a trudno było nawet wypożyczyć do testu, ponieważ w kolejce ustawili się wszyscy dziennikarze i blogerzy, których znam oraz kilku, których zupełnie nie kojarzę. Ale spójrzcie tylko na niego. Nie zdziwiłbym się, gdyby egzemplarz demonstracyjny w przerwach między odsłuchami zaliczał nawet sesje zdjęciowe do magazynów o wystroju wnętrz. Na szczęście ja również zawczasu zapisałem się na listę, dzięki czemu SA750 trafił do mnie jeszcze w tym roku.

Historia marki Norma Audio zaczyna się w 1987 roku w Cremonie - mieście, z którego pochodzili nie tylko słynni kompozytorzy, tacy jak Ponchielli czy Monteverdi, ale także znakomicie mistrzowie lutnictwa - Stradivari, Amati i Guarneri. Tworzeniem aparatury, na której można posłuchać takich wspaniałości w zaciszu własnego domu, zajął się człowiek o równie włosko brzmiącym nazwisku - Enrico Rossi. Pierwszym urządzeniem wyprodukowanym pod marką Norma Audio był wzmacniacz oznaczony symbolem NS 123. Nie odniósł on spektakularnego sukcesu komercyjnego, ale prawdopodobnie nikt nawet się tego po nim nie spodziewał, ponieważ był to poboczny, może nawet lekko hobbystyczny projekt. Zupełnie nowy rozdział w historii włoskiej manufaktury zaczął się, kiedy została ona przejęta przez należącą do Enrico Rossiego firmę Opal Electronics, która zajmowała się produkcją urządzeń pomiarowych. I co? Kolejne urządzenia, pierwsze sukcesy, rosnąca sprzedaż i kilka prestiżowych nagród na koncie w przeciągu kilku lat? Nie. W 1991 roku właściciel Normy rozpoczął projekt badawczy, którego celem było zrozumienie tego, w jaki sposób sprzęt grający może degradować dźwięk i jak można tego uniknąć. To, czego tak uparcie szukał, znalazł dopiero niecałe siedem lat później. Na pewno nie było to jedno genialne rozwiązanie, a raczej zbiór wielu odkrytych osobno reguł i wskazówek. W przeciwieństwie do manufaktur, które zbudowały swoją reputację na jakimś konkretnym rozwiązaniu technicznym, Norma niczego takiego nie opisuje i nie opiera całej swojej promocji na jednym patencie. Jeżeli jednak chcielibyście wiedzieć, jakiego brzmienia można się po tym sprzęcie spodziewać, Enrico stawia sprawę jasno - dźwięk ma być naturalny, dynamiczny i treściwy, a jego kluczowym atutem powinna być realistyczna średnica.
Artur