
Jeżeli rynek sprzętu audio podzielimy na trzy grupy - największych graczy znanych na całym świecie, średnie firmy kierujące swoje urządzenia do bardziej wtajemniczonych odbiorców i najmniejsze manufaktury, których miesięczna produkcja to kilka, maksymalnie kilkanaście gotowych wzmacniaczy, gramofonów lub wzmacniaczy słuchawkowych - z punktu widzenia prawdziwego zapaleńca najciekawsza wydaje się właśnie ta trzecia. Nie twierdzę, że audiofile nie mają czego szukać w ofercie takich gigantów, jak McIntosh, Krell, JBL, Naim, Bowers & Wilkins czy Sennheiser. Mają. Nikt normalny nie powie przecież, że Statement to kiepski wzmacniacz, 800 D3 to mało atrakcyjne kolumny, a HE 1 to nauszniki, które nie spełnią oczekiwań najbardziej wymagających melomanów. Nie ulega jednak wątpliwości, że z im większą firmą mamy do czynienia, tym mocniej produkowane przez nią urządzenia obudowane są dodatkami, których czasami nie widać i nie słychać, ale trzeba za nie zapłacić. Większość topowych marek ma piękne, nowoczesne fabryki, zatrudnia utalentowanych projektantów i inżynierów, inwestuje w ochronę środowiska, sponsoruje zespół wyścigowy lub współpracuje ze znanymi artystami, stawia imponujące stoiska na każdej większej wystawie, buduje i utrzymuje showroomy w luksusowych dzielnicach największych miast, nie wspominając o zakrojonych na szeroką skalę kampaniach reklamowych. Kupując wzmacniacz, płacimy więc nie tylko za sam sprzęt, ale także wszystko, co się z nim wiąże. Ale czy fakt, że sprzęt danej firmy wylądował na planie kilku nowych filmów i seriali w jakikolwiek sposób przełoży się na lepszy dźwięk? Odpowiedź jest oczywista. Być może dlatego trzecią grupę firm tak uważnie śledzą klienci, którym zależy przede wszystkim na jakości brzmienia. Ci, którzy wszystkie dostępne środki chcieliby przeznaczyć na to, aby zbliżyć się do muzyki, a nie pochwalić się przed znajomymi lub odzyskać jak najwięcej pieniędzy przy odsprzedaży sprzętu za kilka lat. Jest tylko jeden problem. W tym świecie trzeba być gotowym na eksperymenty, odsłuchy i duże ryzyko, a przede wszystkim dysponować sporą wiedzą i doświadczeniem, aby umieć odróżnić ziarno od plew.

Mówiąc o audiofilskiej egzotyce, zazwyczaj mamy na myśli coś w rodzaju wzmacniacza lampowego zbudowanego przez małą, rodzinną firmę z Hiszpanii, wkładki gramofonowe produkowane ręcznie przez jakiegoś zakręconego Japończyka lub ekstremalnie kosztowne kable wytwarzane przez inżynierów pracujących dla NASA. Wyobraźnię miłośników oryginalnego sprzętu audio równie skutecznie powinien jednak pobudzić wzmacniacz zaprojektowany i zbudowany w malowniczej Nowej Zelandii. Co by nie mówić, to dość osobliwe miejsce. Położona na południowo-zachodnim Pacyfiku Nowa Zelandia jest jednym z trzech państw na świecie posiadającym dwa oficjalne hymny narodowe - "God Save the Queen" oraz "God Defend New Zealand". W kraju tym naliczono ponad czterdzieści siedem milionów owiec, co w przeliczeniu daje około dwanaście owiec na jednego mieszkańca. Podobno nawet dzisiaj bardzo popularną bajką w Nowej Zelandii jest "Miś Uszatek". Dziesięć lat temu, na zlecenie mieszkańców wyspy Niue, Mennica Polska wybiła osiem tysięcy okazjonalnych monet jednodolarowych z wizerunkiem tego sympatycznego pluszaka. Nowozelandczycy prawdopodobnie nie obawiają się inwazji z zewnątrz, bowiem symbolem Sił Powietrznych Nowej Zelandii jest kiwi - ptak nielot. Zapierające dech w piersiach krajobrazy Nowej Zelandii stały się też scenografią do ekranizacji "Władcy Pierścieni". Rząd powołał nawet ministra do spraw "Władcy Pierścieni", aby jak najwięcej zarobić na promocji kraju, w którym kręcono niemal wszystkie sceny. Jak wobec tego może wyglądać wzmacniacz, który powstaje w tak pięknych okolicznościach przyrody? Ano właśnie tak. Przed nami Plinius Inspire 880.

Brytyjska firma Acoustic Transducer Company, dziś znana jako ATC Loudspeaker Technology, została założona w 1974 roku przez Billy'ego Woodmana. Jej pierwszym i najważniejszym celem była produkcja niestandardowych przetworników elektroakustycznych, które mogłyby być wykorzystywane zarówno w profesjonalnych, jak i domowych zestawach głośnikowych. Manufaktura szybko zyskała sławę za sprawą 12-calowego przetwornika PA75-314 stworzonego z myślą o nagłośnieniu estradowym, gdzie wymagana jest przede wszystkim zdolność przenoszenia dużej mocy przy jak najniższym poziomie zniekształceń. Brytyjscy inżynierowie znakomicie sobie z tym poradzili, dzięki czemu wśród profesjonalistów szybko zrobiło się o nich głośno. W 1976 roku w ofercie ATC pojawił się zupełnie inny przetwornik, którego nietypowa konstrukcja zrewolucjonizowała rynek monitorów studyjnych. Mowa oczywiście o 75-mm, średniotonowej kopułce SM 75-150s, uznanej przez wielu specjalistów za najlepszy tego typu przetwornik na świecie. Kolejna dekada była dla firmy okresem, w którym jej inżynierom dane było nie tylko projektować znakomite przetworniki i systemy nagłośnieniowe, ale także nawiązać bliską współpracę z profesjonalistami pracującymi w studiach nagraniowych i radiowych, salach koncertowych, a także tymi najbardziej rozpoznawalnymi - stojącymi za mikrofonem i znęcającymi się nad swoimi instrumentami. Kiedy z głośnikami ATC zetknęli się tacy artyści, jak Pink Floyd czy Supertramp, wiadomo było, że firma przebiła pewną barierę i weszła na ścieżkę mocno przyspieszonego rozwoju.

Dawno, dawno temu marzeniem każdego audiofila było posiadanie systemu stereo składającego się z przynajmniej trzech, czterech albo pięciu urządzeń. Do pewnego momentu większość elementów takiej wieży stanowiły źródła. W pewnym momencie wypadało mieć na wyposażeniu magnetofon, tuner radiowy, gramofon i odtwarzacz płyt kompaktowych, więc wystarczyło dodać do tego wzmacniacz zintegrowany i już robiło się kilkadziesiąt kilogramów elektroniki. W czasach niepodzielnego panowania srebrnych krążków wiele z tych urządzeń trafiło na strych, jednak wtedy zakręconym melomanom śniło się po nocach co innego - przedwzmacniacze, końcówki mocy, monobloki, a nawet odtwarzacze podzielone na transport i przetwornik cyfrowo-analogowy. Każde urządzenie zajmuje się przecież czymś innym, a z technicznego punktu widzenia wciskanie do jednej obudowy przedwzmacniacza operującego na słabszych sygnałach i końcówki mocy z potężnym zasilaczem to mimo wszystko kompromis. W świecie hi-endu do pewnego momentu nie istniało takie pojęcie, jak wzmacniacz zintegrowany. Przeskakując na najwyższy poziom jakościowy musieliśmy przyjąć do wiadomości, że zamiast kompaktowych, jednoczęściowych piecyków będziemy teraz bawić się przedwzmacniaczami i końcówkami mocy, a może nawet monoblokami i zewnętrznymi zasilaczami. Zastąpienie jednego klocka trzema lub pięcioma wydaje się co najmniej nierozsądne, jednak często wystarczyło porównać takie systemy pod kątem jakości brzmienia, aby raz na zawsze zmienić punkt widzenia i zapałać miłością do dzielonek. Kiedy weszło się na tę drogę, najczęściej nie było już powrotu. Do dziś przedwzmacniacze i końcówki mocy pozostają raczej domeną hi-endowców. Tańsze urządzenia tego typu owszem istnieją, czasami można je nawet zobaczyć na sklepowych półkach, jednak nie jest to popularne rozwiązanie. Dzielone wzmacniacze widuje się na wystawach, gdzie pokazywane są systemy warte setki tysięcy złotych, ale w domach, w realnych sytuacjach, jako alternatywa dla integry ze średniej półki? Raczej nie. A może warto?

Mark Levinson to jedna z niekwestionowanych legend świata sprzętu grającego. Firma, której logo pojawia się tylko na urządzeniach z najwyższej półki, a także w samochodach, których producenci postanowili zadbać o każdy szczegół, w tym bezkompromisową jakość systemu audio. Przedwzmacniacze, końcówki mocy, wzmacniacze zintegrowane i odtwarzacze tej marki pozostają synonimem amerykańskiego luksusu. Co tu dużo mówić, Mark Levinson to po prostu marzenie każdego melomana. Jak to z marzeniami bywa, jego spełnienie nie jest i nigdy nie było proste. Dla większości audiofilów barierą nie do przeskoczenia są oczywiście ceny. Amerykanie może nie uważają ich za przesadzone, ale oni mają przecież specyficzne podejście do wielu rzeczy, a reszta świata zdążyła się do tego przyzwyczaić. Nie oglądaliście programów, w których młode małżeństwo ogląda piękne, położone nad oceanem domy i odrzuca kolejne propozycje agenta nieruchomości, bo w jednym domu salon miał tylko sześćdziesiąt metrów, a w drugim osiemdziesiąt, a to stanowczo za mało? Nie widzieliście dziennikarzy motoryzacyjnych, którzy Porsche Cayenne nazywają "małym SUV-em", a każde auto z silnikiem o mocy poniżej trzystu koni mechanicznych jest ich zdaniem "underpowered"? Może więc nie ma nic dziwnego w tym, że porządny wzmacniacz to dla amerykańskich audiofilów hi-endowy, najlepiej dwuczęściowy preamp z dwoma pionowymi monoblokami oddającymi 500 W przy 8 Ω i 1000 W przy 4 Ω. Ewentualnie, w dla wygodnickich, co to im szkoda miejsca na sprzęt albo wydali wszystkie oszczędności na powiększenie przydomowego basenu - wysokiej klasy integra.

Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że jednym z najważniejszych krajów na audiofilskiej mapie świata jest Japonia. To tam narodziło się mnóstwo ciekawych pomysłów, z których część wpłynęła na życie wszystkich melomanów. To tam powstała niezliczona ilość wynalazków, bez których dziś nie wyobrażamy sobie życia. Tam także produkowane są ważne komponenty elektroniczne oraz wszystko, czego potrzebujemy, aby móc cieszyć się ulubioną muzyką - od mikrofonów potrzebnych do rejestracji dźwięku w studiu lub na koncercie aż po odtwarzacze, wzmacniacze i kolumny służące do odtwarzania nagrań w domu. Nic dziwnego, że w Japonii wykiełkowało także wiele firm specjalizujących się w produkcji sprzętu dla prawdziwych zapaleńców. Nieustanne dążenie do jak najwyższej wierności brzmienia sprawiło, że raz po raz ktoś podnosił poprzeczkę zawieszoną bardzo wysoko przez podobnych pasjonatów. Etap "zróbmy bardzo dobry i bardzo duży wzmacniacz" przekroczono dawno, dawno temu. W pewnym momencie stało się jasne, że dalszą poprawę jakości brzmienia może przynieść tylko szlifowanie poszczególnych modułów takiego urządzenia, a nawet pojedynczych części do perfekcji. A z taką zabawą Japończycy radzą sobie wyjątkowo sprawnie. Uwielbiają zadania wymagające połączenia zdolności technicznych, precyzji i pomysłowości z filozoficznym podejściem do tematu. Można powiedzieć, że się w tym spełniali. Jakiś czas temu każdy, ale to każdy producent elektroniki audio chciał mieć w swojej ofercie sprzęt hi-endowy. Było to ważne. Dobrze widziane. Sony, Technics, Kenwood, Marantz, Denon, Sansui, Victor, Pioneer, Onkyo, Accuphase, Luxman, Akai, Nakamichi... W tym wyścigu mało kto mógł Japończyków dogonić. Każde urządzenie z najwyższej półki było pokazem technicznej supremacji, potwierdzało zaangażowanie danej marki w osiągnięcie upragnionego celu i rozpalało wyobraźnię klientów, którzy - nawet jeśli mogli sobie pozwolić tylko na klocki z pierwszych stron katalogu - widzieli w nich elementy flagowych wzmacniaczy z potężnymi transformatorami, drewnianymi boczkami i podświetlanymi wskaźnikami wychyłowymi. A dziś? Chyba mało kto o tym pamięta...

Hegel to jedna z firm, których działalność niezmiennie mnie fascynuje. Kiedy bowiem potężna korporacja zatrudniająca setki ludzi na całym świecie i dysponująca budżetem średniej wielkości państwa wypuszcza na rynek urządzenia wyposażone w najnowsze zdobycze techniki, zdobywa najbardziej prestiżowe nagrody, pokazuje się na największych wystawach i jest traktowana jako jedna z ważniejszych firm w branży, nikogo to nie dziwi. Ale gdy takie sukcesy odnosi skromna manufaktura założona przez zdolnego studenta, zatrudniająca raptem siedem osób i mieszcząca się w biurze, które u największych graczy na rynku mogłoby pełnić co najwyżej funkcję schowka na nieużywane graty lub zapasowej sali odsłuchowej, wszyscy zaczynają drapać się po głowie i z uwagą obserwować jej każdy kolejny krok. Co takiego ma Hegel, czego nie mają inni? Pieniądze? Talent? Szczęście? Jako człowiek, który norweską firmę zna doskonale, powiedziałbym, że w jej przypadku kluczem do sukcesu jest rzadko spotykana mieszanka pomysłowości, pracowitości, skromności i dobrego zarządzania. Skandynawowie nie lubią marnotrawstwa i nie robią niczego na pokaz. Wszystko ma czemuś służyć. Uważają, że sprzęt audio powinien dobrze działać i jeszcze lepiej grać. Dlatego na każdym kroku zastanawiają się czy zmierzają właśnie w tym kierunku, czy dana decyzja przybliży ich do celu. Ekstremalnie drogie gniazda, obudowy projektowane przez światowej klasy dizajnerów lub antywbiracyjne nóżki, o których można napisać pracę magisterską to nie ich świat. Ale wysokiej klasy transformatory, przetworniki i tranzystory - tak, to ich interesuje, bo wszystko to później słychać. Norwegowie uważają, że w porównaniu z gigantami branży audio, ich firma jest niczym budka z hot-dogami. Ale chcą robić najlepsze hot-dogi na świecie.

Jaki powinien być perfekcyjny wzmacniacz? Każdy audiofil odpowie na to pytanie inaczej. Dla jednych niedoścignionym ideałem będzie potężny, tranzystorowy piec ważący pięćdziesiąt kilogramów i budzący respekt samą powierzchnią rozpostartych po bokach radiatorów, natomiast dla innych spełnieniem marzeń byłby minimalistyczny, purystyczny lampowiec z triodami 300B w układzie single-ended. Oba światy mają swoje plusy i minusy. A co by było, gdybyśmy połączyli ogień z wodą? Powstałaby hybryda. Układ będący połączeniem lampowego przedwzmacniacza i tranzystorowej końcówki mocy przez wielu miłośników wysokiej klasy sprzętu audio uznawany jest za niedościgniony. W każdym z elementów stosujemy bowiem technologię, która nadaje się do tego najlepiej. Wydawałoby się, że wśród wzmacniaczy zintegrowanych za dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia tysięcy złotych hybryd będzie co niemiara. Ale nie. Panuje tu dość ostry podział na stuprocentowe lampy i stuprocentowe tranzystory. Zupełnie jakby ich producenci kazali nam się określić - wybrać swoją ścieżkę i trzymać się jej także podczas wyboru zestawów głośnikowych, kabli i innych elementów systemu. Nagła zmiana koncepcji mogłaby bowiem zburzyć całą układankę. Mała popularność hybryd wśród wzmacniaczy zintegrowanych z wysokiej półki zaintrygowała mnie do tego stopnia, że postanowiłem zrobić mały rekonesans.

Pamiętacie boom na kino domowe? Ja pamiętam, bo moda na dźwięk przestrzenny i przypinanie tego pojęcia do wszystkiego, od stereofonicznych głośników komputerowych po słuchawki, przypadała na okres mojej młodości, kiedy interesowałem się wszystkimi nowymi wynalazkami. W latach dziewięćdziesiątych wielu melomanów zdążyło się już przerzucić z kaset na płyty kompaktowe, a ci jeszcze młodsi polowali na empetrójki, aby tworzyć długie playlisty w Winampie. Przeżyliśmy sporą rewolucję, ale miało to być niczym w porównaniu z zamianą dwóch głośników na system 5.1. Systemy kina domowego były na fali. Reklamowały je największe gwiazdy. Uczestnicy popularnych teleturniejów płakali z radości, gdy w bramce numer trzy zamiast pluszowego kota stało pięć plastikowych głośników z aktywnym subwooferem i płaskim amplitunerem. Nie wszyscy jednak rozumieli o co w tym wszystkim chodzi. Dla sporej części użytkowników rozstawienie w pokoju tylu różnych pudełek - w taki sposób, jak chciał tego producent - było po prostu zbyt kłopotliwe. Mimo to, moda na kino domowe wcale nie skończyła się z dnia na dzień. W świadomości przeciętnego klienta buszującego po supermarkecie hasło to odcisnęło się tak mocno, że niemal całkowicie wyparło wszystko, co wcześniej kojarzyliśmy ze słuchaniem muzyki. Stereo? Panie, przeżytek! Audiofile byli przekonani, że ta zaraza w końcu minie. I mieli rację. Poniekąd...

Kilkanaście lat temu najmniejsze, oferujące niską moc wyjściową, a najczęściej też do bólu minimalistyczne wzmacniacze, które można było nazwać audiofilskimi zaczynały się mniej więcej od dwóch tysięcy złotych. Doskonale pamiętam zażarte dyskusje, a właściwie nawet otwarte konflikty między fanami Creeka i Cambridge'a. Dziś takich konstrukcji jest już coraz mniej. Melomani są wygodni i wybierają urządzenia, które mają na pokładzie przetwornik cyfrowo-analogowy z całą baterią wejść dla dekodera, telewizora i konsoli, łączność sieciową, streaming, obsługę z poziomu aplikacji, tuner radiowy i masę innych udogodnień. Gdzie w tym wszystkim wzmacniacz? Nie wiadomo. Nikt nie zastanawia się czy końcówka mocy pracuje w klasie A, AB czy D. Nikt nie pyta o współczynnik tłumienia czy wielkość pracującego w zasilaczu transformatora. Nikogo nie interesują opowieści o krótkich ścieżkach sygnałowych i dyskretnych wzmacniaczach słuchawkowych. Da się podłączyć kolumny? To spoko. Sprawa zamknięta. Gra? Gra. Jakoś... Audiofile obserwują to z boku, zaglądają różnym amplitunerom i tanim wzmacniaczom w tak zwane bebechy i załamują ręce. Zasilacz jak ładowarka do starego laptopa, płytka z przetwornikiem i kartą sieciową, a końcówka mocy ukryta gdzieś przy gniazdach, nie większa niż dwie paczki fajek. Jak to może brzmieć? Niektórzy twierdzą, że producenci sprzętu audio żerują w ten sposób na ludziach, dla których nawet podstawowe pojęcia i parametry to czarna magia, ale moim zdaniem jest to zgodne z zasadami matematyki, logiki i ekonomii. Za dwa tysiące złotych ciężko jest dzisiaj kupić wzmacniacz, który z czystym sumieniem można by było nazwać audiofilskim. Dlatego rywalizacja przeniosła się w nieco wyższe rejony - 3000-4000 zł.
seba