
Onkyo to japońska firma będąca jednym z prawdziwych gigantów na rynku elektroniki audio. Jej początki sięgają 1946 roku, kiedy to powołano do życia przedsiębiorstwo o nazwie Osaka Denki Onkyo. Dobrze poinformowanym audiofilom być może obiło się o uszy coś podobnego, ale od razu uprzedzam, że w tamtych czasach manufaktura z Osaki nie miała jeszcze nic wspólnego z założoną w 1910 roku firmą Nippon Denki Onkyo, znaną dziś jako Denon. Okres powojenny musiał być dobrym momentem na podejmowanie prób podboju świata nie za pomocą karabinów, okrętów, samolotów i chorej ideologii, ale ciężkiej pracy, nowoczesnych technologii i budowania własnej potęgi gospodarczej. Japonia miała wkrótce stać się jednym z niekwestionowanych liderów na tym polu, w czym spory udział miała właśnie branża elektroniczna. Jeszcze zanim klienci na całym świecie zaczęli masowo kupować japońskie samochody czy obiektywy, do europejskich i amerykańskich domów wparowały odbiorniki radiowe, wzmacniacze, gramofony i magnetofony z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wystarczy rozejrzeć się na forach i grupach zrzeszających fanów sprzętu stereo z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Sansui, Pioneer, JVC, Yamaha, Marantz, Technics, Denon, Onkyo, Kenwood, Nakamichi, Luxman, Sony, Toshiba, Akai, Sharp, Hitachi... Przed tą inwazją dosłownie nie dało się uciec. I choć Europa miała takie firmy, jak Philips, Grundig czy Siemens, a w Polsce królowały urządzenia Unitry, Diory i Foniki, do dziś rynek sprzętu audio, szczególnie jeśli chodzi o komponenty budżetowe, jest totalnie zdominowany przez Japończyków.

Hegel jest jedną z firm, które pojawiły się na naszym rynku stosunkowo późno. Pod koniec 2011 roku polski rynek audio był już mocno nasycony, a klienci szukający dobrego wzmacniacza lub odtwarzacza płyt kompaktowych mogli wybierać spośród wielu doskonałych konstrukcji, jednak dzięki staraniom producenta i ówczesnego dystrybutora przekonaliśmy się, że na dobry sprzęt zawsze znajdzie się miejsce. Norweska manufaktura szybko znalazła się na ustach wszystkich audiofilów i melomanów, a jej urządzenia błyskawicznie przeniosły się z pozycji ciekawej nowinki na sam szczyt listy przebojów. Był taki okres, kiedy każdy jeden wzmacniacz ze średniej półki musiał wytrzymać porównanie z modelem H70, a później jego następcą - H80. Jako, że nie było to łatwe zadanie, bardzo często to właśnie Hegel wychodził z takich pojedynków z tarczą, w związku z czym grono fanów firmy powiększało się w tempie wykładniczym. Mimo, że firma działała już parę ładnych lat, miała na koncie liczne nagrody i wyróżnienia, a oprócz tego znakomicie poradziła sobie w czasach kryzysu gospodarczego, w naszym kraju mało kto interesował się jej historią. Norwegowie siali na rynku spustoszenie wzmacniaczami H100 i H200 oraz idealnie dopasowanymi do nich odtwarzaczami CDP2A i CDP4A. Smakowite systemy utrzymane w minimalistycznym stylu przyjęły się znakomicie, i to nawet mimo stosunkowo wysokich cen. Firma starała się przekonywać nas, że kupujemy kawior w cenie kiełbaski. W realiach skandynawskich być może byłoby to zgodne z prawdą, ale u nas był to po prostu kawior w cenie kawioru. Co nie zmienia faktu, że w brzmieniu H100 i H200 wielu melomanów znalazło to, czego nie udało im się odszukać wcześniej. Hegel miał jednak sięgnąć po nowe paliwo do dalszego rozwoju. Wchodząc w świat przetworników cyfrowo-analogowych, firma wkroczyła na ścieżkę innowacji, którą podąża do dziś. Zaczęło się od kompaktowych urządzeń rozszerzających funkcjonalność dowolnego zestawu stereo. Później każdy nowy wzmacniacz miał już na pokładzie porządnego DAC-a. Kiedy do gry wkroczyła łączność sieciowa, integry Hegla stały się pełnoprawnymi systemami all-in-one. A modelem, który wyjątkowo mocno popchnął sprawy do przodu, jest właśnie Röst.

Czy zastanawialiście się kiedyś który kraj zasługuje na miano najbardziej audiofilskiego? Jeśli chodzi o liczbę producentów sprzętu hi-fi w przeliczeniu na jednego mieszkańca, prawdopodobnie wygrałaby Dania. Pod względem populacji, to niewielkie państwo położone u wrót Morza Bałtyckiego można porównać do naszego województwa Mazowieckiego, a mimo to lista duńskich marek znanych audiofilom i melomanom jest imponująca. Audiovector, Avance, Bang & Olufsen, Buchardt Audio, Copland, DALI, Davone, Densen, Dynaudio, Eltax, Gamut, Gato Audio, Gryphon, Holfi, Jamo, Lyngdorf, Ortofon, Raidho, System Audio, Thule, Vifa i Vitus Audio to tylko te, które powinniśmy kojarzyć w naszym kraju. Mniejszych manufaktur, producentów nigdy nie reprezentowanych nad Wisłą i dostawców podzespołów, takich jak głośniki (Scan-Speak) czy kondensatory (Jantzen Audio) jest jeszcze kilka tuzinów. Duńczycy zawsze mieli do tego rękę. Co więcej, wielu z nich oparło się pokusie wyprowadzenia swoich fabryk za granicę, choćby w poszukiwaniu oszczędności. Być może ten mały napis "Made in..." jest dla nich warty więcej, niż dla Brytyjczyków, Francuzów i Amerykanów? Nie chciałbym generalizować, ale ciężko jest oprzeć się wrażeniu, że kiedy wielu renomowanych producentów audiofilskiej aparatury zaczeło przenosić swoje fabryki do Chin, szefowie duńskich firm postanowili pójść w zupełnie innym kierunku. Zaczęli jeszcze bardziej podnosić jakość, zwiększając przepaść między swoimi wyrobami a sprzętem, któremu w Europie przykleja się logo i wypisuje certyfikat kontroli jakości.

Ze sprzętem hi-fi jest trochę jak z ludźmi. Niektórzy bardzo dużo mówią, starają się być wszędzie i generować wokół siebie mnóstwo hałasu, z czego niestety niewiele wynika. Od czasu do czasu udaje im się zrobić coś dobrego, jednak ich działania opierają się głównie na marketingu i odcinaniu kuponów od wcześniejszych osiągnięć. To McIntosh. Są też tacy, którzy lubią przewodzić. Wymyślają nowatorskie rozwiązania i uciekają konkurencji, która nie jest w stanie wystarczająco szybko ich kopiować. To Bowers & Wilkins. W towarzystwie zawsze znajdzie się też chodzący oryginał. Ekscentryk wpadający na coraz dziwniejsze pomysły i uparcie przekonujący wszystkich do swoich racji. To Naim. Inni wybierają tylko sprawdzone rozwiązania, nie lubią iść pod prąd, stawiają na wygodę i bezpieczeństwo. To NAD. Każdy z nas zna jednak ludzi, którzy mają dość introwertyczną naturę, lubią ciszę i spokój, ale kiedy już coś z siebie wyduszą, to zawsze w punkt. I to jest właśnie Audiolab. Brytyjska firma nie zarzuca rynku nowymi produktami co dwa miesiące. Tak właściwie, od początku swej działalności opiera się na jednej serii komponentów stereo. Audiofilom w zupełności to wystarczyło, bo urządzenia z serii 8000 oraz jej kolejnych wcieleń - 8200 i 8300 - są po prostu znakomite. Na początku obecnej dekady katalog Audiolaba zaczął się rozrastać. Wprowadzono serię mniejszych urządzeń stereo, przetworniki i funkcjonalne systemy all-in-one, a nawet kompaktowy DAC ze wzmacniaczem słuchawkowym. Firma stara się iść z duchem czasu, ale wreszcie, po trzydziestu pięciu latach, pokazała światu nową rodzinę pełnowymiarowych komponentów hi-fi. Niemal do złudzenia przypominających klocki z serii 8300, ale zauważalnie tańszych. Audiolab nie chwalił się tym na wszystkich odpustach. Nie musiał. Zrobili to za niego dystrybutorzy, dealerzy, dziennikarze i audiofile, którzy dosłownie rzucili się na nowe modele. Przed nami seria 6000 i jej pierwszy przedstawiciel - wzmacniacz zintegrowany 6000A.

Ewolucja elektroniki audio napędzana rozwiązaniami przenoszonymi wprost ze świata komputerów i nowych technologii zatacza coraz szersze kręgi. Szczególnie dobrze widać to kiedy przyglądamy się wchodzącym na rynek źródłom - przetwornikom, streamerom, serwerom, a nawet odtwarzaczom płyt kompaktowych wzbogacanym o możliwość odtwarzania muzyki z sieci. Kiedy producenci sprzętu hi-fi wpadli na pomysł, by wszczepić te funkcje do swoich wzmacniaczy, rozpoczął się technologiczny wyścig, który dziś wkracza w decydującą fazę. Zaczęło się od prostych przetworników z pojedynczym gniazdem USB. Entuzjaści słuchania plików korzystali, a niechętni temu pomysłowi audiofile uznali je za zbędny dodatek. Gniazdo od drukarki w porządnym, hi-endowym wzmacniaczu? Dziwactwo, ale jeżeli cała reszta jest w porządku, można o nim zapomnieć. Później w integrach zaczęły pojawiać się już całe rzędy gniazd cyfrowych współpracujących z przetwornikiem znacznie wyższej jakości. Ten trend ciężko było już zignorować, jednak z punktu widzenia użytkownika to nadal tylko wejścia. Cyfrowe czy analogowe, do kompletu potrzebne było źródło zamieniające pliki na ciąg zer i jedynek zrozumiały dla DAC-a w naszym wzmacniaczu. Oczywistym kandydatem do tej roli jest komputer, jednak nie zawsze i nie dla wszystkich jest to wygodne rozwiązanie. Gdy we wzmacniaczach zaczęły pojawiać się gniazda sieciowe, to była prawdziwa rewolucja. Od tego momentu centralny element systemu stereo mógł samodzielnie odtwarzać muzykę z udostępnionych plików i serwisów streamingowych. Dodajmy do tego łączność bezprzewodową, sterowanie z poziomu aplikacji na urządzenia mobilne, radio internetowe, obsługę plików hi-res i kompatybilność z różnymi systemami automatyki domowej, a otrzymamy urządzenie będące w istocie jednoczęściowym kombajnem muzycznym. Definicja wzmacniacza zintegrowanego została chyba dawno wyeksploatowana. Granica między bogato wyposażonymi integrami a systemami typu all-in-one całkowicie się zatarła. O ile jednak cel jest ten sam, pomysły na jego realizację mogą być zupełnie różne. Oryginalny przepis na wzmacniacz nowej ery proponuje nam firma Primare. Aby go sprawdzić, postanowiliśmy przetestować jedną z jej najnowszych konstrukcji - I15 Prisma.

Unison Research to jeden z najbardziej cenionych producentów wzmacniaczy lampowych i hybrydowych. Włoska firma jest z nimi utożsamiana tak mocno, że wychodzenie do audiofilów urządzeniami takimi, jak odtwarzacze płyt kompaktowych czy zestawy głośnikowe, przychodzi jej z trudem. Choćby nawet firmowe źródła czy kolumny wygrywały w bezpośrednim starciu z konkurencją, klienci mają swoje przyzwyczajenia. Dla nich Unison Research to albo nietuzinkowa lampa z drewnianymi ozdobami i pięknymi detalami albo rozsądna, porządnie wykonana hybryda. Szefowie manufaktury z Treviso od czasu do czasu pozwalają sobie na małe eksperymenty. Nie chcą, aby ich firma została całkowicie zaszufladkowana. Rynek gramofonów próbowali zdobyć modelem Giro, którego podstawę przyozdobiono - zgadliście - drewnem. Był to raczej prezent dla posiadaczy piecyków Unisona, niż bezpośredni atak na utytułowanych producentów szlifierek, choć - trzeba przyznać - wyjątkowo pociągający. Kilka lat temu do oferty wprowadzono dwa wzmacniacze lampowe, w których konstrukcji nie było ani grama drewna. Zamiast tego, w modelach P40 i P70 zastosowano czarne, błyszczące fronty, ogromne pokrętła ze stali nierdzewnej i szyby wykonane z szkła odpornego na działanie wysokich temperatur. Poza tym, wszystko było po staremu, ale melomanom chyba średnio spodobała się ta nowa, dziwna stylistyka. Obecnie firma kombinuje z potężnymi kolumnami o wysokiej skuteczności. Niedawno zaprezentowała też swój pierwszy wzmacniacz słuchawkowy. Ale audiofile wiedzą swoje. W ofercie Unisona szukają wzmacniacza o jasno określonych cechach. Lampowego, eleganckiego i obdarzonego naturalnym, lekko ocieplonym brzmieniem. Taki właśnie jest Preludio.

Choć żyjemy w epoce smartfonów i inteligentnych głośników, miłośnicy sprzętu audio wciąż chętnie kupują wzmacniacze lampowe. Mogłoby się wydawać, że urządzenia zbudowane w oparciu o tę technologię są z góry skazane na porażkę, jednak rzeczywistość pokazuje coś zupełnie innego. Audiofile potrzebują lamp jak powietrza. Niektórzy potrafią się bez nich obejść, inni decydują się na wzmacniacze hybrydowe lub źródła z lampowym stopniem wyjściowym, ale niezaprzeczalny urok rozżarzonych do czerwoności baniek kusi ich na każdym kroku. Ten dźwięk, ta prezencja, to jedyne w swoim rodzaju poczucie obcowania ze sprzętem, który pracuje, nagrzewa się i wymaga od nas pewnego zaangażowania w cały ten proces... Podobnie, jak gramofony, wzmacniacze lampowe po prostu mają duszę, a ich fanów nikt nie jest w stanie przekonać, że tranzystor zagra tak samo. Niestety, bilety wstępu do tego klubu nie są i nigdy nie były tanie. Znalezienie dobrego, rozsądnie wycenionego urządzenia jest procesem niezwykle trudnym i pełnym pułapek. Za większość europejskich, amerykańskich i japońskich wzmacniaczy lampowych trzeba zapłacić minimum dziesięć tysięcy złotych, a i tak mówimy wtedy o modelach z pierwszych stron katalogu. Tych najmniejszych, oferujących niską moc, często też pozbawionych jakichkolwiek udogodnień. Chińczycy wystawiają znacznie niższe rachunki, ale w życiu nie ma nic za darmo. Aby nie trafić na minę, trzeba bardzo dobrze orientować się w temacie. Czasami lepiej dopłacić, niż wydać pięć tysięcy na sprzęt, który na zdjęciach i na papierze wygląda dobrze, ale w rzeczywistości nadaje się tylko na śmietnik. Od kilku lat audiofile mają jednak nowego dostawcę swoich ukochanych lamp. I to nie z Chin, nie z Malezji, ale z Polski. Mowa oczywiście o firmie Fezz Audio.

Gdybym miał wytypować najlepszego włoskiego producenta sprzętu audio, o miejsce na podium walczyłyby trzy firmy - Sonus Faber, Unison Research i Pathos. Myślę, że do takiego wyboru doprowadziłoby skreślanie marek, które wydają się mniej ważne dla tego kraju. Musiałbym robić to z bólem serca, bo włoska aparatura grająca prawie zawsze ma w sobie "to coś". Synthesis robi piękne wzmacniacze lampowe, Audio Analogue prezentuje od jakiegoś czasu bardzo wysoki poziom, Gold Note dostarcza ciekawą elektronikę i piorunująco piękne gramofony, Chario stawia na klasyczne zestawy głośnikowe i bardzo dobrze na tym wychodzi, Diapason to mistrzowska stolarka i muzykalność, Audia potrafi zmiażdżyć mocą i jakością dźwięku, a bardzo oryginalny sprzęt produkują też takie firmy, jak Albedo, Zingali, Nime Audiodesign, Diesis Audio, Viva i Opera. Dla mnie włoskie hi-fi to muzykalny dźwięk, oryginalne wzornictwo, wysokiej jakości materiały i ciekawe rozwiązania techniczne i muszę przyznać, że rzadko która firma łączy w swoich produktach wszystkie te cechy tak dobrze, jak Pathos. Jego katalog to prawdziwa kolekcja audiofilskich cukiereczków. Zbiór urządzeń, z których żadne nie jest zwyczajnym pudełkiem z przyciskami, gniazdami i wnętrzem wyglądającym tak, jak u wielu innych producentów. Kiedy przedstawiciel nowego dystrybutora tej marki poinformował mnie, że możemy otrzymać do testu Pathosa, odpisałem po prostu "OK". Nie pytałem którego. Wiedziałem, że z każdym będę miał dużo zabawy. Kilka dni później przyjechało do nas duże pudełko z napisem "Logos MKII". Pobawimy się zatem ulepszoną wersją integry, którą wielu uważa za najbardziej atrakcyjne i wszechstronne urządzenie w ofercie firmy z Vicenzy.

Unison Research to nie tylko znany na całym świecie specjalista od wzmacniaczy lampowych, ale także jeden z najlepiej rozpoznawalnych włoskich producentów sprzętu audio w ogóle. Manufaktura założona w 1987 roku szybko weszła na audiofilskie salony dzięki takim konstrukcjom, jak Triode 20 i Simply Two. To tylko niektóre z nazw, które zobaczymy także w aktualnym katalogu. Włosi cenią sobie tradycyjną technologię i po mistrzowsku odmładzają pomysły cenione przez melomanów od wielu, wielu lat. Ich przywiązanie do klasycznych wzorców widać także w materiałach, jakie stosują do budowy swoich wzmacniaczy. Stal, drewno, a nawet szkło odporne na działanie wysokich temperatur, wytwarzane tradycyjnymi metodami. Nie wszystkim się to podoba, ale nie sposób odmówić inżynierom z Treviso odwagi i kunsztu połączonego z wyjątkową dbałością o detale. Widząc na sklepowej półce jakiekolwiek urządzenie Unisona, możemy być pewni, że zostało zbudowane we Włoszech. Z tego, co mi wiadomo, jedynym wyjątkiem był gramofon o nazwie Giro, produkowany na zamówienie Unisona przez Clearaudio, w Niemczech. Nawet wewnątrz swoich klocków - tam, gdzie to możliwe - projektanci Unisona unikają stosowania dalekowschodnich komponentów, wybierając rodzime podzespoły takie, jak kondensatory czy transformatory. Nie wspominając już o stalowych i drewnianych ozdóbkach. Jak się okazuje, w branży audio nie trzeba co chwila wymyślać koła na nowo. Czasami wystarczy trzymać się sprawdzonych rozwiązań, szlifować jakość i konsekwentnie unikać zastępowania porządnych części chińską tandetą. Nie wszyscy stosują się do tej zasady, ale Unison - z całą pewnością.

Wielu pasjonatów uważa, że złota era sprzętu audio trwała mniej więcej od późnych lat sześćdziesiątych aż do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to branża powoli zaczęła wchodzić w temat kina domowego, a urządzenia do odtwarzania dźwięku w domu stawały się coraz bardziej plastikowe, lżejsze, mniej innowacyjne i gorzej wykonane. Z drugiej strony, audiofile podążają dziś przede wszystkim za wzorniczym minimalizmem nijak mającym się do urządzeń, do których wzdychają fani vintage audio. Tony przycisków, suwaków i pokręteł w starych wzmacniaczach i magnetofonach nikomu nie przeszkadzały, natomiast w nowoczesnych integrach nawet najprostsza regulacja barwy jest uważana za wymysł szatana. Wielokanałowe amplitunery z bogatym wyposażeniem traktowane są jak sprzęt gorszej kategorii. Jak to już jednak wielokrotnie było w historii sprzętu audio, narzekanie grupy zapaleńców zupełnie nie obchodzi normalnych klientów mających w tej sprawie decydujący głos. Wypasiony amplituner wciąż przemawia do nich o wiele bardziej, niż audiofilski system składany z wielu klocków. Jeżeli w jednym pudełku można mieć wszystko, czego człowiekowi do szczęścia potrzeba, a liczba podłączonych głośników może się wahać od dwóch do dziewięciu czy jedenastu, to nad czym tu się zastanawiać? Wychodzi taniej niż kupno wzmacniacza stereo i streamera, a funkcjonalność jest nieporównywalnie lepsza. Nawet, jeśli spora część funkcji nigdy nie zostanie wykorzystana - bierzemy amplituner.
1piotr13