Musical Fidelity M2si
- Kategoria: Wzmacniacze i amplitunery
- Tomasz Karasiński
Kilkanaście lat temu najmniejsze, oferujące niską moc wyjściową, a najczęściej też do bólu minimalistyczne wzmacniacze, które można było nazwać audiofilskimi zaczynały się mniej więcej od dwóch tysięcy złotych. Doskonale pamiętam zażarte dyskusje, a właściwie nawet otwarte konflikty między fanami Creeka i Cambridge'a. Dziś takich konstrukcji jest już coraz mniej. Melomani są wygodni i wybierają urządzenia, które mają na pokładzie przetwornik cyfrowo-analogowy z całą baterią wejść dla dekodera, telewizora i konsoli, łączność sieciową, streaming, obsługę z poziomu aplikacji, tuner radiowy i masę innych udogodnień. Gdzie w tym wszystkim wzmacniacz? Nie wiadomo. Nikt nie zastanawia się czy końcówka mocy pracuje w klasie A, AB czy D. Nikt nie pyta o współczynnik tłumienia czy wielkość pracującego w zasilaczu transformatora. Nikogo nie interesują opowieści o krótkich ścieżkach sygnałowych i dyskretnych wzmacniaczach słuchawkowych. Da się podłączyć kolumny? To spoko. Sprawa zamknięta. Gra? Gra. Jakoś... Audiofile obserwują to z boku, zaglądają różnym amplitunerom i tanim wzmacniaczom w tak zwane bebechy i załamują ręce. Zasilacz jak ładowarka do starego laptopa, płytka z przetwornikiem i kartą sieciową, a końcówka mocy ukryta gdzieś przy gniazdach, nie większa niż dwie paczki fajek. Jak to może brzmieć? Niektórzy twierdzą, że producenci sprzętu audio żerują w ten sposób na ludziach, dla których nawet podstawowe pojęcia i parametry to czarna magia, ale moim zdaniem jest to zgodne z zasadami matematyki, logiki i ekonomii. Za dwa tysiące złotych ciężko jest dzisiaj kupić wzmacniacz, który z czystym sumieniem można by było nazwać audiofilskim. Dlatego rywalizacja przeniosła się w nieco wyższe rejony - 3000-4000 zł.
W tym przedziale cenowym możemy już szukać wzmacniacza zbudowanego po ludzku. Różnica teoretycznie niewielka, a jednak wystarczająca, aby takie urządzenie było zbudowane zupełnie inaczej. Tak, jak robiło się to kiedyś. Producenci doskonale zdają sobie sprawę z tego, że klient, który zdecydował się wynurzyć ponad poziom budżetowych amplitunerów i systemów typu all-in-one, przy odrobinie szczęścia będzie też skłonny podejść do budowy swojego zestawu o wiele poważniej, a jakość brzmienia będzie dla niego ważniejsza niż wygoda wynikająca z doładowywania do wzmacniacza kolejnych gniazd i funkcji sieciowych. W dużym skrócie, zaczyna się tu zupełnie inny świat, gdzie integra nie musi mieć gniazda USB i łączności Bluetooth, ale powinna mieć elegancką, metalową obudowę, porządny zasilacz z dużym transformatorem i klasyczną końcówkę mocy z tranzystorami, a nie jakimiś przełączanymi wynalazkami. Audiolab 6000A, Cambridge Audio CXA60, Atoll IN80SE, Arcam SA10, Creek Evolution 50A, NAD C356BEE, Rotel A11 - to dzisiaj pierwsze naprawdę audiofilskie wzmacniacze. W tej grupie, w tym "kolejnym kroku" po budżetowych wzmacniaczach i amplitunerach zawsze można było jednak znaleźć przynajmniej jedną propozycję brytyjskiej marki Musical Fidelity. I nic się w tej materii nie zmieniło.
Firma została założona w 1982 roku przez Antony'ego Michaelsona, dla którego odskocznią od szarej rzeczywistości było konstruowanie sprzętu audio na kuchennym stole. W pewnym momencie zaczęło mu to wychodzić na tyle dobrze, że postanowił pokazać nieoszlifowany, ale działający i pięknie brzmiący przedwzmacniacz swojemu przyjacielowi, który prowadził sklep z audiofilską aparaturą. Po pewnym czasie wrócił do Antony'ego nie tylko z pozytywnymi wnioskami z odsłuchów, ale i zamówieniami złożonymi przez zachwyconych klientów. Małą kuchnię trzeba było zamienić na profesjonalny warsztat, a produkcja ruszyła pełną parą. Ale o firmie Michaelsona zrobiło się głośno dopiero w 1984 roku, kiedy to na rynek trafił skromny wzmacniacz oznaczony symbolem A1. Mała, czarna integra niemal od razu stała się komercyjnym hitem. Była, ehm... Mało atrakcyjna wizualnie, dysponowała skromną mocą wyjściową, grzała się jak szalona (co czasami kończyło się nawet wizytą w serwisie), ale melomani pokochali ją za brzmienie, którego normalnie musieliby szukać w urządzeniach z wyższej półki. A1 doczekał się kilku mniejszych lub większych poprawek (ostatecznie jego moc wzrosła niemal dwukrotnie w porównaniu do pierwszych wersji), ale w różnych odmianach na całym świecie sprzedano kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego wzmacniacza. Wprowadzenie kolejnych modeli było tylko kwestią czasu. Antony Michaelson bardzo wcześnie zaczął eksperymentować z przetwornikami, prezentując światu swój pierwszy DAC o nazwie Digilog już w 1987 roku. Dziesięć lat później zaskoczył amatorów hi-endu wprowadzając na rynek pierwszą seria urządzeń wyposażoną w lampy nuwistorowe (miniaturowe lampy próżniowe) - Nu-Vista. Można powiedzieć, że do lamp ciągnęło go zawsze, ale w katalogu Musical Fidelity nigdy nie pojawiły się stuprocentowe, pełnokrwiste wzmacniacze lampowe. Michaelson doszedł do wniosku, że lepszym rozwiązaniem będzie stworzenie urządzeń tranzystorowych, które mają w sobie odrobinę tego niepowtarzalnego, ciepłego brzmienia. Wielu audiofilów mówiło nawet, że wzmacniacze tej marki to takie "lampowe tranzystory". Zupełnie inaczej wyglądała kwestia wzornictwa. Tutaj firma stawiała na surowy minimalizm, industrialne kształty i kanciaste, metalowe bryły, których przednie ścianki zdobiły czasami jakieś nietypowe detale w stylu złotych obręczy i śrub wokół potencjometrów czy płaskich "rączek", które do przenoszenia nadawały się średnio, ale budziły skojarzenia ze sprzętem profesjonalnym i podkreślały chłodną, inżynierską formę wzmacniaczy i odtwarzaczy z Wembley.
Po dwudziestu latach od premiery modelu A1, który dziś - nawet pomimo ogromnej liczby sprzedanych egzemplarzy i opowieści o przegrzewających się tranzystorach pracujących w klasie A i przykręconych do niecodziennego jak na tamte czasy radiatora - cieszy się statusem produktu kultowego, Musical Fidelity był na fali. W 2004 roku wzmacniacz X-150 został uhonorowany nagrodą EISA. Wprowadzony cztery lata później przetwornik V-DAC okazał się jeszcze większym hitem niż A1. We wszystkich wersjach, wliczając w to ostatni model V-90 DAC, sprzedał się w nakładzie ponad 100000 egzemplarzy. Dziesięć lat temu Antony'emu zaczeło się już poważnie nudzić. Dał światu mnóstwo fajnych wzmacniaczy, odtwarzaczy i przetworników, stworzył wzmacniacze słuchawkowe i inne, małe komponenty w charakterystycznych, okrągłych obudowach (pieszczotliwie nazywane "prosiaczkami"), hi-endowe klocki zbudowane w oparciu o nuwistory i ważącą 70 kg końcówkę mocy o nazwie Titan, oferującą dokładnie 1000 W na kanał przy 8 Ω. Co dalej? W dużym skrócie można powiedzieć, że firma po prostu robiła swoje, a jej założyciel właściwie nie próbował już przebijać dotychczasowych osiągnięć. Na przełomie 2014 i 2015 roku wprowadził do sprzedaży krótką serię Nu-Vista 800, będącą powrotem urządzeń opartych o kombinację technologii SMD i buforu z lamp nuwistorowych. Poza tym zwyczajnie nie brał udziału w wyścigu, którego efekty obserwujemy co roku na największych wystawach. Nie stworzył wzmacniacza ważącego 700 kg ani odtwarzacza z szufladą napędzaną silnikiem odrzutowym. Z takiego obrotu spraw ucieszyli się miłośnicy normalnego, przystępnego sprzętu hi-fi, bo tego w ofercie Musical Fidelity nie brakowało i wciąż nie brakuje. Z tańszych, kompaktowych urządzeń do wyboru mamy serie LX i LX2, V90 i Mx, a z komponentów pełnowymiarowych - M2, M3, M5, M6 i M8.
Wygląd i funkcjonalność
Nowy rozdział w historii Musical Fidelity rozpoczął się w maju ubiegłego roku, kiedy to brytyjska manufaktura została przejęta przez Audio Tuning - macierzystą firmę założyciela Pro-Jecta, Heinza Lichteneggera. Oficjalnie była to tylko kolejna inwestycja austriackiego biznesmena, jednak w branży mówi się, że Antony Michaelson nie miał już żadnych nowych pomysłów i chciał odejść na emeryturę, zostawiając swój dorobek komuś, kto w ciągu kilku lat nie doprowadzi firmy do upadku. Co by nie mówić, Heinz Lichtenegger ma w tej materii niezłe wyczucie, a produkty Musicala zna doskonale, bo Audio Tuning od ponad dwudziestu lat zajmuje się dystrybucją urządzeń tej marki na terenie Austrii. Zapytany co zamierza zrobić z Musicalem, Heinz z rozbrajającą szczerością odpowiada - "nic". Zawsze cenił sprzęt Antony'ego Michaelsona za lekko ocieplone, naturalne brzmienie i wysoką jakość wykonania, więc postanowił przede wszystkim nie schrzanić tego, co osiągnął i co zbudował jego przyjaciel. Pewne plany na przyszłość oczywiście są (niektóre nawet bardzo ciekawe), ale na razie Musical Fidelity ma nadal budować porządną, audiofilską elektronikę. Tak oto do naszej redakcji trafiła najtańsza pełnowymiarowa integra Musicala, będąca - obok dopasowanego do niej odtwarzacza płyt kompaktowych - pierwszym produktem wprowadzonym do sprzedaży pod rządami nowego właściciela.
TEST: Triangle Comète EZ
Urządzenie prezentuje się niezwykle elegancko, szczególnie w czarnym wykończeniu, z którym kontrastują przyciski, oznaczenia i duże pokrętło służące oczywiście do regulacji głośności. Po wielu eksperymentach, a nawet pomysłach cokolwiek kontrowersyjnych, firma poszła w kierunku wzorniczego minimalizmu z odrobiną własnego stylu. Stylu, w którym wszystko do siebie pasuje, a forma wynika z funkcji. Można to zresztą powiedzieć o większości wzmacniaczy i odtwarzaczy z aktualnego katalogu Musical Fidelity. Jeśli nie liczyć srebrno-szarych elementów kontrastujących z czarnymi frontami (w wersji srebrnej nie mamy do czynienia z sytuacją odwrotną - tam wszystkie elementy utrzymane są w jednej tonacji), nie ma tu nic odjazdowego ani fikuśnego. Żadnych przetłoczeń w kształcie skrzydła samolotu, podświetlanych pokręteł czy drewnianych bibelotów, którymi niektórzy producenci sprzętu nęcą potencjalnych klientów. Górna i dolna krawędź przedniego panelu jest delikatnie ścięta, a opis modelu umieszczono na eleganckiej, chromowanej tabliczce w jego lewym górnym rogu. "M2si Integrated Amplifier by Musical Fidelity" - wygląda jak metka na luksusowej torebce lub dyskretne logo na atrapie chłodnicy usportowionego samochodu. Maleńkie, ale na tyle wyraźne, aby znawcy tematu wiedzieli, że jest to wersja "S", "R", "M" albo coś w tym stylu. I jeśli chodzi o wzornictwo, to by było na tyle. Muszę przyznać, że bardzo mi to pasuje. W ten sam sposób zostały też zaprojektowane wszystkie droższe urządzenia brytyjskiej firmy (nie licząc flagowej serii Nu-Vista), a to oznacza, że ich właściciele mogą mieszać komponenty z różnych poziomów cenowych w dowolny sposób. Szkoda tylko, że serie M2, M3, i M5 są mało rozbudowane. Do wyboru mamy tu w zasadzie tylko wzmacniacz i odtwarzacz płyt kompaktowych (w tej ostatniej wzmacniacz nie ma żadnego towarzystwa). Audiofile marzący o zbudowaniu pełnego systemu z urządzeń jednej marki mogą zacząć od serii M6, w której mamy dwa wzmacniacze zintegrowane, odtwarzacz CD, przetwornik cyfrowo-analogowy, phono stage, a także przedwzmacniacz i końcówkę mocy. Drugim rozwiązaniem, które wybierze pewnie większość posiadaczy testowanego modelu jest przejście do serii V90, w której znajdziemy na przykład przetwornik, przedwzmacniacz gramofonowy i wzmacniacz słuchawkowy (M2si gniazda dla nauszników nie ma).
Wyposażenie opisywanego wzmacniacza jak ulał pasuje do jego minimalistycznego wzornictwa. Z przodu umieszczono jedynie mechaniczny włącznik (wyglądający jak pozostałe przyciski, ale odpowiednio "dłuższy"), sześć przycisków służących do wyboru źródła dźwięku i duży, analogowy potencjometr z ostrym wcięciem wskazującym aktualny poziom wysterowania. Z prawej strony znalazł się także malutki odbiornik podczerwieni. Dzięki niemu urządzenie można obsługiwać za pomocą pilota. W egzemplarzu dostarczonym do naszej redakcji sterownika akurat nie było (prawdopodobnie zaginął w akcji podczas wcześniejszych testów), ale przynajmniej miałem pewność, że wzmacniacz jest dobrze wygrzany i kilka godzin niezobowiązującego grania przed krytycznym odsłuchem w zupełności mu wystarczy. Tylną ściankę podzielono na trzy części - z lewej mamy terminale głośnikowe (plastikowe nakrętki może nie wyglądają luksusowo, ale nikt nie powinien mieć problemów z podłączeniem dowolnych końcówek lub gołych kabli), z prawej znalazło się trójbolcowe gniazdo sieciowe IEC, natomiast środkową część okupuje rząd wejść i wyjsć analogowych w standardzie RCA. Wejść jest aż sześć, z czego dwa - dla odtwarzacza płyt kompaktowych i tunera - w pewien sposób oddzielono od reszty. Kolejna para gniazd została bowiem oznaczona jako "AUX1/HT" i wyposażona w mały przełącznik hebelkowy, dzięki któremu możemy przełączyć tę parę gniazd RCA w tryb bezpośredniego wejścia do końcówki mocy. Ostatnie dwie pozycje, stojące w jednym rządku z pozostałymi czterema wejściami, to wyjście "po taśmie" oraz wyjście z przedwzmacniacza. To dobra wiadomość, bo M2si będzie mógł pracować w mnie standardowych konfiguracjach, na przykład jako pomost między naszymi źródłami a wzmacniaczem słuchawkowym, albo w systemie kina domowego, jako końcówka mocy napędzająca kolumny frontowe. Mimo to, chyba bardziej logiczne i eleganckie byłoby rozdzielenie wejść i wyjść, a nie wstawienie przełącznika między drugim a trzecim wejściem. Szkoda też, że w budżecie nie zmieściło się choćby jedno wejście zbalansowane.
Znalezienie purystycznego, "czystego" wzmacniacza, który nie ma jakichkolwiek wejść cyfrowych, przedwzmacniacza gramofonowego ani wyjścia słuchawkowego jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie, bo wielu melomanów nie chce budować systemu złożonego z kilku klocków, a potem szukać do niego srebrnych kabli. Audiofile wiedzą jednak, że wsadzanie wszystkich elementów systemu audio do jednego pudełka to kompromis, który w pierwszej kolejności odbija się na jakości brzmienia.Jeśli chodzi o wygląd i funkcjonalność, to by było na tyle. I jest to nawet trochę dziwne. W dzisiejszych czasach - zupełnie nietypowe. Szczerze mówiąc, dawno nie testowałem tak minimalistycznego wzmacniacza z tego przedziału cenowego. Żeby na pokładzie nie było przetwornika, łączności bezprzewodowej albo podstawowych funkcji sieciowych? Fezz Audio Silver Luna? Unison Research Unico Primo? Yamaha A-S1100? Tak, ale to albo całkowicie inna technologia, albo o wiele wyższa cena. Wychodzi na to, że znalezienie purystycznego, "czystego" wzmacniacza, który nie ma jakichkolwiek wejść cyfrowych, przedwzmacniacza gramofonowego ani wyjścia słuchawkowego jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie, bo wielu melomanów nie chce budować systemu złożonego z kilku klocków, a potem szukać do niego srebrnych kabli. Potrzebują czegoś, co napędzi ich kolumny i bezproblemowo połączy się z komputerem, telefonem i telewizorem - źródłami, jakie znają i z jakich przyzwyczaili się korzystać. Audiofile wiedzą jednak, że wsadzanie wszystkich elementów systemu audio do jednego pudełka to kompromis, który w pierwszej kolejności odbija się na jakości brzmienia. Aby to wiedzieć i z premedytacją szukać wzmacniacza pozbawionego takich dodatków, trzeba być już na trochę wyższym poziomie - uzbierać trochę doświadczeń i wiedzieć co takiego daje nam chociażby oddzielenie integry od źródła. Wyższy poziom oznacza jednak większe wydatki, więc o naprawdę dobrych, stuprocentowo analogowych wzmacniaczach zaczynamy tak naprawdę rozmawiać od 4000-6000 zł. Atoll IN100SE - 4390 zł, Yamaha A-S801 - 4395 zł, Heed Elixir - 4690 zł, Rega Elex-R - 5400 zł, Marantz PM8006 - 5495 zł, Naim Nait 5si - 6090 zł. Musical Fidelity M2si może więc być jednym z najtańszych sposobów na wyjście ze świata stereofonicznych amplitunerów, przeładowanych wzmacniaczy i systemów all-in-one. Szkoda, że do kompletu nie można dobrać nowoczesnego i równie eleganckiego streamera, ale mam wrażenie, że M2si jest propozycją dla audiofilów, którzy albo mają już odpowiednie źródło (odtwarzacz płyt kompaktowych, przetwornik lub streamer w rodzaju Bluesounda Node 2i, a może nawet jakiś ciekawy gramofon), albo w niedalekiej przyszłości planują takowe źródło kupić. Pod wieloma względami jest to taki wzmacniacz, jaki wielu melomanów z chęcią kupiłoby dziesięć lub dwadzieścia lat temu. A czy warto zainteresować się nim teraz?
Brzmienie
W dużym skrócie - zdecydowanie tak. Jeżeli szukaliście dobrze wykonanego, minimalistycznego, eleganckiego wzmacniacza zbudowanego nie po to, by zadowolić ludzi wychodzących z założenia, że "więcej znaczy lepiej", ale po to, by po pierwszych minutach odsłuchu można było powiedzieć "o tak, właśnie o to chodziło, tak powinny grać moje kolumny", to chyba macie mocnego kandydata do sprawdzenia we własnym systemie. Szczerze mówiąc, przed rozpoczęciem tej fazy testu, zupełnie nie wiedziałem czego się po nim spodziewać. M2si wydawał się zawieszony między dwoma światami - budżetowych piecyków, w których nie znajdziemy wysokiej jakości komponentów i zdecydowanie bardziej audiofilskich wzmacniaczy ze średniej półki. Do której grupy mu bliżej? Czy jest to w rzeczywistości porządnie wykonana, budżetowa integra, którą wsadzono w gustowny garnitur z logiem, które miłośnikom sprzętu audio od dawna kojarzy się z wysokiej jakości dźwiękiem? Czy może jest to realna alternatywa dla Unico Primo, Naita 5si albo PM8006? Mniej imponująca, odcinająca nas od większości dodatkowych funkcji, ale wypadająca niewiele gorzej w odsłuchu, a przy tym zauważalnie tańsza? Odpowiedź jest dla mnie prosta. Już po piętnastu minutach słuchania nie miałem żadnych wątpliwości - wygrywa opcja numer dwa.
M2si szybko zaskarbił sobie moją sympatię, a to, jak znam swoje uszy, oznacza jedną, bardzo ważną rzecz - w jego brzmieniu nie ma żadnych podejrzanych elementów, które być może wydają się atrakcyjne na początku, ale zupełnie nie sprawdzają się w dłuższej perspektywie. Dlaczego jestem wyjątkowo wyczulony na tego typu zabiegi? Wydaje mi się, że - podobnie, jak każdy doświadczony audiofil - nadziałem się w życiu na niejedną minę i już doskonale wiem gdzie szukać takich pułapek. Testowałem kolumny, które w pierwszej chwili wydawały się ponadprzeciętnie przejrzyste i dynamiczne, ale po pewnym czasie zaczynały drażnić zbyt ofensywną górą, suchością i brakiem wypełnienia w zakresie średnich tonów. Miałem u siebie dziesiątki źródeł i wzmacniaczy, które czarowały ciepłą barwą, namacalnością pierwszego planu i wysoką kulturą grania, ale zupełnie nie radziły sobie z wieloma gatunkami muzycznymi, a na gęstej elektronice i metalu wykładały się tak koncertowo, że po kilku minutach trzeba było zrobić przerwę i zastanowić się czy w ogóle warto wracać do słuchania. Być może dlatego mam wyrobiony swego rodzaju mechanizm obronny. Przez kilka pierwszych minut moje uszy szukają w dźwięku wad. Najpierw tych grubego kalibru, a potem tych mniejszych, czających się głębiej i wychodzących na jaw dopiero po pewnym czasie. Jeżeli ich nie ma, coś mi się w mózgu przestawia i zaczynam słuchać sprzętu zupełnie inaczej. Włączam kolejne płyty i w spokoju chłonę wszystko, co do mnie dociera. Odkrywam więcej i więcej, ale już wiem, że nie spotka mnie nic nieprzyjemnego.
Tak właśnie wyglądał odsłuch Musicala. Kilka standardowych fragmentów pozwoliło mi stwierdzić, że wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Jest bas, środek i góra. Jest barwa i dynamika. M2si ma swój charakter, ale nie ma zamiaru wywracać naszego świata do góry nogami. Nie pokazuje nam dźwięku z zupełnie innej perspektywy. Nie walczy z prawidłowymi proporcjami w muzyce. W zakresie średnich tonów może coś delikatnie ociepli, głośniki niskotonowe czasami nakarmi bardziej kalorycznymi impulsami, a z zabrudzonej góry zdejmie trochę kurzu, ale generalnie mamy do czynienia ze zdrowym, naturalnym dźwiękiem, który sprawdza się właściwie w każdej sytuacji. Podobnie, jak starsze konstrukcje tej marki, opisywany model gra tak, jakby do pewnego stopnia starał się udawać lampę. Ale można to usłyszeć tylko w niektórych aspektach prezentacji. Barwa? Tak. Może nie jest tak gorąca i gęsta, jak z kultowej triody 300B, ale skręca w tym kierunku. Przestrzeń? Do pewnego stopnia też. M2si buduje scenę stereofoniczną zarówno wszerz, jak i wgłąb, stawiając bardzo wyraźną granicę między pierwszym planem a całą resztą. A to akurat dość jednoznacznie kojarzy mi się z dobrymi wzmacniaczami lampowymi. Góra? Mikrodynamika? Trochę tak, a trochę nie. Wysokie tony są delikatnie złagodzone, ale potraktowałem Musicala mocniejszą muzyką i jestem pewien, że typowa lampa zagrałaby inaczej. Nie musiałem nawet przeprowadzać tutaj dokładnego śledztwa, bo M2si zastąpił pracującego w moim systemie na co dzień Unisona Triode 25. Mikrodynamika natomiast zaczęła o sobie przypominać dopiero przy nieco głośniejszym słuchaniu. Na niższych obrotach Musical zachowuje się grzeczniej i gra w bardziej syntetyczny sposób. A w czym nie przypomina wzmacniaczy lampowych? Po pierwsze - bas. Był mocny, głęboki i dobrze kontrolowany, ale przede wszystkim mięsisty i konkretny. Nie pudełkowaty, nie rozlazły, po prostu świetny. Po drugie - dynamika w skali makro. Oj, można z tym wzmacniaczem poszaleć. Kręciłem potencjometrem w prawo i zastanawiałem się kiedy da za wygraną, ale nie doczekałem się. Odpuściłem pierwszy. Widząc pracujące z dużym wychyleniem membrany zacząłem obawiać się o zdrowie swoich głośników. Audiovectory QR5 są wprawdzie stosunkowo łatwe do wysterowania, ale z drugiej strony to kawał kolumny i nie każdy piecyk potrafi dać im taki wycisk, żebym przestraszył się smrodu palonych cewek zanim usłyszę jakiekolwiek oznaki clippingu.
Czy to oznacza, że mamy do czynienia z ideałem? Oczywiście, że nie. Ale w tym przedziale cenowym jest naprawdę niewiele wzmacniaczy, które potrafią zagrać tak pełnym, naturalnym i wciągającym dźwiękiem. Należy też zwrócić uwagę na to, że M2si obronił się nawet w towarzystwie znacznie droższych urządzeń towarzyszących, a to już naprawdę duże osiągnięcie. Gdybym nie dostrzegł w nim takiego potencjału, pewnie nawet nie podłączałbym do niego Audiovectorów, zostając przy znacznie tańszych Pylonach. Ale zrobiłem to i słuchało mi się świetnie. Swoją drogą, wzmacniacz i kolumny doskonale się uzupełniały. Ze względu na ogromną różnicę w cenie, nie jest to połączenie, które mógłbym z czystym sumieniem polecić każdemu, kto planuje zbudować system stereo za dwadzieścia tysięcy złotych. Ale dźwięk był tak synergiczny, że jest to na pewno dobry punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. Mniejsze QR3 brzmią już rozsądniej, a może między nimi a M2si także powstanie taka nić porozumienia? Może warto zwrócić uwagę na kolumny Focala, Monitor Audio, KEF-a, Fyne Audio, Triangle'a albo Audio Physica? Musical nie dogrzewa dźwięku niczym stuprocentowa lampa, ale szukając dla niego towarzystwa, zacząłbym od kolumn grających równo i naturalnie, ale z lekkim wskazaniem na przejrzystość, szybkość i dokładność. Chyba, że lubicie ciepłe granie i zamiast delikatnego kontrowania charakteru wzmacniacza zdecydujecie się podkreślić jego barwę i muzykalność. Mimo swojego charakteru, M2si jest na tyle uniwersalny, że żadna droga nie powinna skończyć się gwałtownym hamowaniem nad przepaścią.
M2si to oczywisty krok do przodu w stosunku do amplitunerów i przeładowanych wzmacniaczy, które za 2000-3000 zł mają robić wszystko. I robią. Łączą się z komputerem i smartfonem, pozwalają nam słuchać radia internetowego lub muzyki z ulubionego serwisu strumieniowego, a gdyby miały ceramiczny młynek, pewnie jeszcze nauczyłyby się robić kawę. Tylko, cholera, najczęściej nie grają tak dobrze, jak by się chciało.Heinz Lichtenegger jak zwykle idzie pod prąd. A może po raz kolejny dostrzegł coś, co dla większości audiofilów będzie oczywiste dopiero za kilka lat? Najpierw przejął upadającą fabrykę gramofonów i przekształcił ją w jedną z najlepiej prosperujących firm na rynku. Później wystartował z produkcją małych i tanich pudełek, z których można zbudować pełny system audio. Na długo zanim zaczęła to robić konkurencja. Teraz, gdy większość firm dodaje do swoich wzmacniaczy przetworniki, wzmacniacze słuchawkowe, a nawet łączność bezprzewodową, streaming i gniazda HDMI, Heinz wprowadza na rynek minimalistyczną integrę, która robi jedną rzecz. Ale robi ją świetnie. Patrząc na zdjęcia i studiując tabelki, można z tym dyskutować. Co innego, gdy dojdziemy do odsłuchu. Bo dla mnie M2si to oczywisty krok do przodu w stosunku do amplitunerów i przeładowanych wzmacniaczy, które za 2000-3000 zł mają robić wszystko. I robią. Łączą się z komputerem i smartfonem, pozwalają nam słuchać radia internetowego lub muzyki z ulubionego serwisu strumieniowego, a gdyby miały ceramiczny młynek, pewnie jeszcze nauczyłyby się robić kawę. Tylko, cholera, najczęściej nie grają tak dobrze, jak by się chciało. A M2si, w połączeniu z dobrym źródłem, gra. Dlaczego? Teoretycznie trudno to wytłumaczyć, ale ja przeczuwałem to już w momencie, gdy zajrzałem do środka. Dobrze, nie jest to jeszcze szczyt wyrafinowania i marzenie z kategorii końca audiofilskich poszukiwań. Nie ma tu dwóch transformatorów wielkości koła od lokomotywy, cudownie symetrycznego układu przywołującego skojarzenia ze scenami z "House of Cards", złotych bezpieczników ani baterii kondensatorów kosztujących po pięćdziesiąt złotych za sztukę. Ale kiedy patrzę na taki układ, od razu widzę takie wzmacniacze, jak Exposure 2010, Creek 5350 czy Primare I21 - integry, które mimo rozsądnej ceny potrafiły przenieść słuchaczy w inny wymiar. Wybijały się wysoko ponad budżetówkę i sprawiały, że słuchanie muzyki nie było już codzienną czynnością, ale wciągającym wydarzeniem. Koncepcja Heinza Lichteneggera zaczyna nabierać kształtów, gdy zdamy sobie sprawę ile kosztują dziś następcy tych modeli. Exposure 2010S2D - 5790 zł. Creek Evolution 100A - 8300 zł. Primare I15 Prisma - 7599 zł. Równie dobrze możemy więc kupić M2si i poszukać całkiem zacnego streamera, a i tak powinniśmy wyjść na tym lepiej. Chyba że jedno dodatkowe pudełko naprawdę jest dla kogoś problemem nie do przeskoczenia...
Budowa i parametry
Musical Fidelity M2si to wzmacniacz zintegrowany, który wykorzystuje szereg komponentów zastosowanych już wcześniej w droższych urządzeniach tej marki. Producent informuje, że znajdziemy tu sekcję sterującą opracowaną oryginalnie dla hi-endowej końcówki mocy Titan, jednak - nawet jeśli rzeczywiście znajdziemy tu pewne podobieństwa - podchodziłbym do takich zapewnień z rezerwą. Nie ulega natomiast wątpliwości, że opisywana integra jest blisko spokrewniona z modelem M3si, który ma na pokładzie przetwornik z wejściem USB i przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM i MC, a do tego dysponuje odrobinę wyższą mocą wyjściową, ale kosztuje 5495 zł. Podobieństwa są na tyle oczywiste, że firma nie bawiła się nawet w zaklejanie oznaczeń na poszczególnych elementach, co doskonale widać na sporym transformatorze toroidalnym. Umieszczono na nim naklejkę z napisem "Musical Fidelity M3i". Można się domyślać, że nie jest to jedyny komponent łączący oba modele. Niemal cały układ wzmacniacza zmieścił się na jednej, dużej płytce drukowanej, na której bez problemów można wyodrębnić trzy główne sekcje - wejściową, zasilanie i końcówki mocy dla prawego i lewego kanału. Do przedniej ścianki przykręcono osobną płytkę z układami sterującymi i klasycznym, analogowym potencjometrem napędzanym małym silniczkiem. Nie jest on specjalnie wyrafinowany, ale - co ciekawe - tak naprawdę to nie on zajmuje się regulacją głośności. Zadanie to powierzono scalonej drabince rezystorowej PGA2320 Burr-Browna, co ma zapewniać idealny balans między kanałami nawet przy niskich poziomach wysterowania. Rolą analogowego tłumika jest więc tylko sterowanie właściwym potencjometrem - dostarczanie mu informacji o położeniu pokrętła. Jak na wzmacniacz z tego przedziału cenowego, jest to dość zaawansowane rozwiązanie. Plusem jest też przedwzmacniacz pracujący w czystej klasie A. W centralnej części zielonej płytki zamontowano dwa kondensatory o pojemności 10000 µF każdy (to jedna z głównych różnic względem droższego modelu, który takich kondensatorów ma cztery), natomiast moc dostarczają bipolarne tranzystory Sankena (po dwa w każdym kanale) w układzie Darlingtona. Aby zapewnić im komfortowe warunki pracy, przykręcono je do aluminiowego radiatora biegnącego przez całą głębokość obudowy. Zgodnie z deklaracjami producenta, M2si dostarcza 60 W na kanał przy 8 Ω, co jak na taki wzmacniacz jest bardzo zdrową wartością. Pozostałe parametry również nie budzą zastrzeżeń. Warto zwrócić uwagę na pasmo przenoszenia, które rozciąga się od 10 Hz do 20 kHz, przy czym producent zaznacza, że jest to wynik zmierzony z bardzo wąską tolerancją (+0, -0,1 dB). Innymi słowy, nie jest to przedział, w którym na brzegach mamy do czynienia z dwukrotnym spadkiem głośności dźwięku (3 dB), ale zakres częstotliwości, w którym wzmacniacz dzielnie trzyma fason. Pochwalić należy także ogólną jakość wykonania i montażu. Jak widać na zdjęciach, nawet ułożenie przewodów nie jest przypadkowe. Dobra robota.
Werdykt
Świetny wzmacniacz. Może nie stuprocentowo neutralny, ale potrafiący oddać to, co w muzyce najważniejsze - kontrasty, barwy, detale, głębię i emocje, o których większość budżetowych amplitunerów i urządzeń typu all-in-one nie wie absolutnie nic. Nie potrafią dotrzeć do tego świata. Nie widzą go. Nie mają do niego wstępu. M2si otwiera go przed nami na dzień dobry, w ciągu kilku pierwszych minut odsłuchu. Ten skromny, minimalistyczny piecyk nie potrafi zajmować się obsługą sygnałów cyfrowych, szukaniem sieci Wi-Fi i odtwarzaniem muzyki z YouTube'a. Nie ma wielu funkcji, które oferują nawet kilkukrotnie tańsze głośniki sieciowe. Ale nie o to chodzi. Jest to urządzenie dla melomanów mających już dość sprzętowego fast foodu, który owszem jest wygodny, szybki i tani, ale smakuje tekturą i zawsze zostawia nas z poczuciem niedosytu. W pewnym sensie jest to powrót do czasów, w których każde urządzenie miało swoje zadanie, swoją funkcję. Może się to wydawać niepraktyczne, ale tylko wtedy, gdy oglądamy sprzęt na ekranie komputera lub smartfona, przeglądamy tabelki. "Aha, ten ma jeszcze to, a tamten ma nawet tamto, na pewno mi się przyda" - mruczymy pod nosem. Albo kiedy dopiero co urządziliśmy salon i szukamy czegoś, co nie zepsuje koncepcji, nad którą debatowaliśmy z małżonką lub małżonkiem dwadzieścia razy. Ale wszystko to wywraca się do góry nogami, kiedy zaczynamy słuchać. W tym momencie nagle okazuje się, że taki M2si jest trzy albo cztery poziomy ponad wszystkomającymi amplitunerami. Podłączcie do niego adekwatnej klasy źródło i zestawy głośnikowe, a odwdzięczy się naturalnym, mocnym, pełnym, głębokim i delikatnie ocieplonym brzmieniem.
Dane techniczne
Moc: 2 x 60 W/8 Ω
Wejścia analogowe: 6 x RCA
Wyjście analogowe: 2 x RCA (rec-out, pre-out)
Współczynnik tłumienia: 36
Stosunek sygnał/szum: 96 dB
Zniekształcenia: <0,014%
Pasmo przenoszenia: 10 Hz - 20 kHz (+0, -0,1 dB)
Wymiary (W/S/G): 10/44/40 cm
Masa: 9,2 kg
Cena: 3995 zł
Konfiguracja
Pylon Audio Sapphire 31 StereoLife Edition, Audiovector QR5, Marantz ND8006, Cambridge Audio CP2, Clearaudio Concept, Cardas Clear Reflection, Equilibrium Pure Ultimate, Enerr One 6S DCB, Enerr Transcenda Ultra, Enerr Transcenda Light, Enerr Tablette 6S, Norstone Esse.
Równowaga tonalna
Dynamika
Rozdzielczość
Barwa dźwięku
Szybkość
Spójność
Muzykalność
Szerokość sceny stereo
Głębia sceny stereo
Jakość wykonania
Funkcjonalność
Cena
Nagroda
-
Tomek
Witam. Zgadzam się z autorem testu. W salonie audio pierwotny zestaw, który wybrałem do kupienia składał się z amplitunera sieciowego Yamaha R-N803D. Wydawało mi się, że gra dobrze dopóki nie podłączono mi M2si. To zupełnie inny świat dźwięku. Kolosalna różnica. Teraz M2si gra u mnie:)
0 Lubię -
Jary
Mam A1 MKII w wersji chromowanej z 1993 roku. Nigdy nie serwisowany. Gra do dzisiaj. Temperatura radiatora to na maksa 57 stopni C. To mój ulubiony piecyk.
3 Lubię -
Remigiusz
Witam. A czy warto przyjrzeć się temu wzmacniaczowi w zamian za Audiolab 8200CDQ i 8200P?
0 Lubię
Komentarze (3)